XI. ET DWA TUU TUUT!

— A teraz pamiętajcie, co wam mówiłem! — zawołał Gath do pozostałych aeronautów. Z gondoli dziesięciu tańczących w górę i w dół balonów rozległy się potwierdzające okrzyki.

Gath odwrócił się i uniesionym kciukiem dał znak Stivyungowi Sigelowi, który znajdował się we flagowym balonie południowego zespołu. Potężny farmer skinął głową i uniósł obie dłonie do ust.

— Cumy rzuć! — Rozległy się dwa sygnały trąbką. Siekiery przecięły liny. Worki z piaskiem poleciały w dół.

Załogi dorzuciły węgla na ognie płonące pod otwartymi wlotami powłok. Jaskrawo pomalowane balony jeden po drugim wzniosły się obok wysokich drzew i wzbiły w niebo.

Długo musieli czekać na sprzyjający wiatr. Wreszcie nadszedł taki, który wiał we właściwą stronę, ale zarazem nie był na tyle silny, żeby zbyt szybko przenieść ich nad polem bitwy.

W dole pod nimi jechał konwój z oddziałami wsparcia, które gotowe były schwycić liny kotwiczne, gdy tylko zajdzie potrzeba zacumowania tej lżejszej od powietrza flotylli.

Gatha ogarnęło podniecenie. To było wspaniałe uczucie — po tak długim oczekiwaniu znalazł się w powietrzu i podążał do boju. Było to zadośćuczynienie za trud, jaki on i Stiyyung włożyli w pracę z budowniczymi i zużywaczami L’Toff.

Płynęli z wiatrem na wschód. Wydawało się, że mijają całe godziny, ale w rzeczywistości wkrótce znaleźli się nad wzgórzami Ruddik, gdzie nieprzyjacielowi udało się dokonać najgłębszego jak do tej pory przełamania linii obronnych. Zespól Stiyyunga nadpłynął nad południową grań zamykającą tę stronę kanionu. Tam aeronauci Stiyyunga rzucili kotwice oczekującym ludziom. Znajdujący się w dole żołnierze L’Toff starali się je schwycić i umocować.

Gdy oddział Gatha znalazł się nad pomocną granią, wszystkie te czynności zostały powtórzone.

Aeronauci nie mieli okazji przećwiczyć techniki cumowania. Na szczęście, zdryfował tylko jeden balon z południowego zespołu. Nie zdołał się zakotwiczyć i teraz wznosił się gwałtownie, odpływając na wschód.

Straty były więc mniejsze, niż Gath oczekiwał. I tak mieli zamiar wysłać jeden balon na wschód z meldunkiem dla króla Coylii. Jeżeli ten balon zdoła we właściwym czasie wznieść się na wystarczająco dużą wysokość, nawet szybowce Kremera nie zdołają przeszkodzić w przekazaniu meldunku.

O ile naziemne oddziały L’Toff zaczęły wiwatować, widząc balony unoszące się nad nimi, o tyle znajdujący się w dole wrogowie spoglądali w górę z przerażeniem. Rozeszły się już słuchy o wielkim, okrągłym potworze, który parę miesięcy temu z rykiem przeleciał nocą nad Zuslik. A teraz mieli przed sobą dziesięć takich olbrzymów, które patrzyły na nich w dół z wściekłością. Atakujący wycofali się w panice z wyżej położonych redut i szeptali nerwowo między sobą, gdy tymczasem ich dowódcy zastanawiali się nad nową sytuacją.

W miejscu, które L’Toff wybrali na swoją główną linię obrony, teren był niezwykle trudny. Szereg przygotowanych z góry, śmiercionośnych lawin kamiennych mógł sprawić, że każdy czołowy szturm drogo by kosztował atakujących.

Ale przy tym systemie obrony, aby zapewnić spokój walczącym na górze wojownikom L’Toff, należało powstrzymać szybowce Kremera.

W tym właśnie celu wysłany został oddział balonowy. Czas próby nie dał na siebie długo czekać.

— Tam! — Wskazał młody łucznik w gondoli Gatha. Na tle oświetlonych słońcem chmur, wysoko w niebie południa rysowały się wyraźnie przynajmniej dwa tuziny czarnych kształtów. Szybowce wyglądały w oddali jak sokoły i nagle pochyliły się w zakręcie jak te wielkie, drapieżne ptaki.

— Przygotować się! — krzyknął kapitan sąsiedniej gondoli.

Przez pozornie długi czas wydawało się, że nieprzyjacielskie maszyny są małe i oddalone. Aż nagle, w jednej chwili spadły na nich! Wszędzie wokół Gatha łucznicy wołali:

— Tam! Strzelajcie!

— Nadlatują zbyt szybko!

— Przestań narzekać, chłopie! Staraj się ich powstrzymać!

Kakofonia głosów niemal w równym stopniu wyprowadzała z równowagi jak ohydne, czarne skrzydła przemykające między balonami.

— Jahuu! Mam jednego!

— Wspaniale! Ale nie podniecaj się!

— Uważajcie na dziryty!

W ciągu kilku zaledwie sekund rozległy się wrzaski bólu i okrzyki triumfu. Wtem, niemal równie błyskawicznie jak nadleciały, szybowce zaczęły oddalać się szybko, sunąc wzdłuż krawędzi grani w kierunku precyzyjnie zaznaczonych na mapach prądów wznoszących. Trzy maszyny dywizjonu leżały w dole roztrzaskane na rumowisku skalnym.

Jeden szybowiec z rozdartym smoczym skrzydłem nie zdołał wyjść z nurkowania i obserwowany przez Gatha rozbił się o stok urwiska. Obrońcy zarówno na górze, jak i na dole zaczęli wiwatować.

— Dobra! — wrzasnął ochryple Gath, gdy tylko zdołał złapać oddech. — Oni powrócą i następnym razem nie zdołamy odeprzeć ich tak łatwo! A dopóki nie powrócą, zajmijmy się nieprzyjacielem na ziemi. Wybierzcie cele i niech każda strzała trafi.

Zdobycie nowej amunicji stwarzało trudności. Uzupełnienie jej byłoby powolne i ryzykowne. A obecnie nieprzyjacielscy dowódcy wojsk naziemnych z całą pewnością rzucą wszystkie siły na miejsca, w których zakotwiczone były balony osłonowe. Już w tej chwili Gath widział, że najeźdźcy przegrupowują swe oddziały do szturmu na przeciwległy stok wąwozu, gdzie umocowane były cztery balony Stiyyunga Sigela.

Od tej chwili ataki następowały co godzina. Łucznicy zadali najeźdźcom na ziemi straszliwe straty. Ale każda utracona strzała była bezcenna — ze względu na proces tworzenia, na utracone zużycie i trudność w dostarczaniu uzupełnień pod ogniem.

Gdy bitwa trwała dalej, obrońcy ginęli również — pojedynczo, po dwóch. Wojownicy L’Toff, którzy walczyli na ziemi, starali się utrzymać pozycje i obronić kotwicowiska. Wojska baronów równie desperacko chciały zająć granie.

Popołudnie minęło jak długa, śmiertelna męczarnia. Po kilku godzinach sytuacja zaczęła się wyjaśniać.

Tu, na północnej grani, jak na razie obrona uwieńczona była sukcesem. Łucznicy Gatha zadali ciężkie straty szturmującym, którzy próbowali wspiąć się na zbocza i odparli trzy kolejne ataki szybowców.

Ale na południu sytuacja zaczęła układać się źle. Zanim słońce zaszło za najwyższe szczyty, południowa grupa Sigela straciła dwa balony. Jeden, którego powłoka została przedziurawiona, opadł wolno na ziemię. Drugi, gdy zdobyto miejsce, w którym był zakotwiczony, zdryfował ponad wschodnią równinę. Opadając, poruszał się zbyt wolno i wreszcie został strącony deszczem dzirytów z szybowców Kremera, które okrążyły go ze wszystkich stron jak wilki ranną owcę.

Gath zastanawiał się, czy Stiyyung zdoła utrzymać się do zapadnięcia nocy. Pozostałe dwa balony południowej grupy niezbyt mogły wspierać się nawzajem.

Z uczuciem bezsiły obserwował przybyłe późnym popołudniem nieprzyjacielskie posiłki… w tym tuzin nowych szybowców. Można było odnieść wrażenie, że Kremer ma ich niewyczerpaną ilość! Albo to, albo jego generałowie ogołacali inne fronty ze wsparcia lotniczego, aby zlikwidować sprawiający im kłopoty punkt w centrum.

Kiedy popołudnie zbliżało się do końca, Gath spostrzegł, jak całe stado szybowców spłynęło na dwa balony na samotym zboczu. I w żaden sposób nie mógł im przyjść z pomocą!


* * *

— Zwolnij! Zwolnij!

Dennis uświadomił sobie, że Arth i Linnora przyłączyli się do jego śpiewu. Rezonans zużycia zależał całkowicie od nich.

Wydawało się, że srebrzysty ogień tańczy wokół korpusu wózka i pęd, z jakim mknęli w dół pokrytego skalnym rumowiskiem zbocza, rzeczywiście zdawał się maleć. Ale mimo to nieubłaganie zbliżali się do krawędzi urwiska. Widniało dziesięć, pięć, dwa metry przed nimi.

W ostatniej chwili wirujące gąsienice robota odzyskały przyczepność i podnosząc skłębioną chmurę pyłu zatrzymały pojazd. §tanął, kołysząc się na skraju przepaści.

Arth złapał za cieniutki pień roztrzaskanego drzewka, które częściowo wyhamowało ich pęd. Mały złodziej trzymał się go z całych sił.

Dennis otarł z oczu unoszący się w powietrzu pył i zmusił się, żeby nie patrzeć w dół. Miał właśnie poprosić grzecznie robota, żeby zdwoił swoje wysiłki i cofnął ich od krawędzi urwiska. Jednak w tej chwili wózek uznał za stosowne przesunąć się kilka cali do przodu. Osunął się z łoskotem i gąsienice robota zawisły nad pustką.

— Dobra — zawołał Dennis, tym razem nieco wytrącony z równowagi. — Linnora? Arth? Jesteście cali? Mam pewien pomysł. Przesuńmy się wszyscy do tyłu, delikatnie i ostrożnie. — Poczuł, że Linnora zaczyna rozpinać swój pas. Najwidoczniej wpadła na ten sam pomysł. Była najwyższa pora wynosić się stąd do diabła.

Coś świsnęło koło głowy Dennisa. Początkowo pomyślał, że to jakiś duży owad, ale gdy się odwrócił, dostrzegł, jak druga strzała przecina powietrze w miejscu, które przed sekundą zajmowało jego ucho.

— Hej! — zawył Arth. W pniu drzewka, kilka cali od jego palców drżała strzała.

Dennis dostrzegł, że przynajmniej tuzin odzianych na szaro łuczników barona Kremera spuszcza się ostrożnie w dół ze szczytu pokrytego osypiskiem zbocza, starając się dotrzeć do miejsca, z którego będą w stanie zadać ostatni cios. Widocznie wzięcie Dennisa i jego towarzyszy do niewoli nie wchodziło już w tym momencie w grę.

Dennis uświadomił sobie, że na dobrą sprawę łucznicy nie powinni robić sobie kłopotu. Artha najwyraźniej opuszczały już siły i wkrótce będzie zmuszony puścić albo drzewo, albo szybowiec. On zaś wraz z Linnora w żaden sposób nie zdołają przesunąć się do tyłu wystarczająco szybko, by odniosło to jakiś skutek.

Czy rzeczywiście? Dennis rozejrzał się, szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji, podczas gdy strzały świstały wokół nich albo z bzyknięciem wbijały się w burty wózka.

Linnora usiłowała namacać nóż. Dennis zastanawiał się, co ma zamiar zrobić. Aż nagle go olśniło.

Szybowiec! Jeżeli uda im się odczepić go w porę od wózka, będą mogli nim uciec!

Najpierw jednak trzeba pozwolić opaść skrzydłom. Sterczały do góry, związane kawałkiem mocnej liny w pionowej pozycji jak żagle łodzi. Linnora miała zamiar przeciąć ją swym nożem. Niemal pół sekundy zajęło mu uświadomienie sobie, jak bardzo napięta jest ta lina. — Nie! Linnora, nie rób tego! — zawołał z przerażeniem.

Było już jednak za późno. Przecięła sznur. Skrzydła gwałtownie opadły w dół, strącając po drodze dwie śmiercionośne strzały.

Możliwe, że była to w pełni świadoma decyzja, ale Arth nigdy nie był w stanie wytłumaczyć, dlaczego puścił drzewo, a nie wózek. Kiedy jednak maleńki pojazd podskoczył gwałtownie jak oszalały ogier, Arth poleciał do tyłu, za wielkie skrzydła. Linnorę i Dennisa odwróciło gwałtownie twarzą do przodu, dziwny pojazd zaś zachybotał się niebezpiecznie, kołysząc się niepewnie na krawędzi.

Chochlak wskoczył z podłogi na kolana Dennisa. Małe stworzonko miało minę kogoś, kto tym razem ma już zupełnie wszystkiego dosyć. Ta podróż przestała być zabawna.

„Ma zamiar znowu nas opuścić” — pomyślał Dennis, nie będąc w stanie skupić się na czymś innym.

Krenegee wzruszył ramionami, jakby go zrozumiał. Rozprostował błoniaste skrzydła, szykując się do odlotu. A potem po raz pierwszy spojrzał uważnie nad krawędzią wózka w głąb leżącego pod nimi kanionu.

— !! — pisnął głośno i zadrżał. Jego małe błoniaste skrzydełka wcale nie były przystosowane do prawdziwego latania. Przy upadku z takiej wysokości nie uchroniłyby Krenegee przed rozbiciem się na miazgę! Dennis prawie roześmiał się w głos widząc, jak ta maleńka, wiecznie z siebie zadowolona istota okazała wreszcie zakłopotanie.

Wszystko to zajęło mniej więcej sekundę, aż nagle wózek zakołysał się, a potem zsunął z krawędzi. Gdy ich wierna maszyna runęła w przepaść, o kilka zaledwie cali chybiła ich chmura strzał. Chochlak zawył. Arth krzyknął. Dennis, gdy zobaczył otwierającą się pod nimi czeluść kanionu, nie wydał żadnego dźwięku.

I w tym właśnie momencie ocaliła ich Linnora.

Zaczęła śpiewać.

Pierwsza, wysoka nuta była tak przedziwnej czystości, że odwróciła ich uwagę od hipnotyzującego widoku pędzącego w ich stronę dna kanionu. Od dawna pracowali wspólnie jako zespół zużywaczy. Jej śpiew zmusił ich do skupienia. Wywołany instynktownie, szybciej niż aktem woli, ogarnął ich trans felhesz.

Dennis poczuł umysł Linnory. Potem poczuł Artha, a nawet Krenegee, traktując go bardzo poważnie — po raz pierwszy od chwili, w której poznał tę zadufaną w sobie istotkę. Przestrzeń wokół nich wydawała się rozbłyskiwać i płonąć energią. Była w niej moc i rozpaczliwa wola przemiany rzeczywistości.

Niestety, nie było punktu zogniskowania. Ktoś musiał użyć czegoś, aby Efekt Zużycia zaczął działać!

Świadomość Dennisa nie była w stanie dostarczyć rozwiązania. Na szczęście jednak wkroczyła podświadomość i przejęła kontrolę.

I w tej samej chwili Dennisowi widzącemu pędzącą na ich spotkanie ziemię wydało się, że czuje, jak czas zagęszcza się wokół nich. W mgiełce energetycznego chaosu, która dziwnie przypominała pole wokół zevatronu, mrugnął raz, potem drugi i wreszcie zamknął oczy.


* * *

Gdy otworzył je znowu, okazało się, że siedzi obok młodego, ciemnowłosego mężczyzny o gęstych, nawoskowanych wąsach. Jegomość ten miał na sobie biały, skórzany płaszcz trzepoczący na silnym wietrze, oczy zaś przysłaniały mu staroświeckie, okrągłe okulary lotnicze.

Siedzieli obydwaj w dziwacznej konstrukcji z białego płótna i drewnianych drążków powiązanych strunami fortepianowymi. Choć czuł owiewający ich pęd powietrza, rozmyta realność wokół nich wydawała się całkowicie nieruchoma i szara.

— Wie pan, najtrudniej było znaleźć odpowiednie podejście do problemu wichrowania się skrzydeł — tłumaczył jegomość, przekrzykując szum powietrza i warkot silnika. — Wie pan, Langley na dobrą sprawę nigdy tego nie rozumiał. Pędził naprzód i nie sprawdzał swoich projektów w odpowiednim tunelu ze sztucznym wiatrem, tak jak robiliśmy to obaj z Wilburem…

Zaskoczony Dennis zamrugał oczyma. A ponieważ przy tej okazji musiał je zamknąć, to kiedy otworzył powieki, jego otoczenie zmieniło się całkowicie.

— …musiałem więc osobiście oblatać X-10, rozumiesz? Silnik zajmował ponad połowę długości tej cholernej maszyny! Rozwaliła parę pierwszych testowanych śmigieł w drzazgi! Nazwali to latającą bombą! Rozumiesz więc, że nie mogłem prosić kogoś innego, żeby ją oblatał?

Wąsaty mężczyzna w goglach zniknął, a na jego miejscu pojawił się człowiek z cienkimi wąsikami, sardonicznym uśmiechem i w miękkim, filcowym kapeluszu z podwiniętym rondem. Pokręcił głową i roześmiał się.

— Kosztowało mnie to wiele ciężkiej pracy. Oczywiście, odziedziczyłem pieniądze i pomogłem sobie, stając na barkach gigantów. Przyznaję to! Ale każdy z moich projektów zawiera w sobie mój pot i krew.

Przestrzeń wokół nich wciąż była rozmytym, na wpół realnym drżeniem, przypominającym obrzeża snu. Ale krucha konstrukcja z drewna i płótna została zastąpiona wibrującym kokonem z nitowanego metalu i szkła, który dygotał w rytm pracy silnika o mocy tysięcy koni mechanicznych.

— I możesz mi wierzyć, że ja sam czuję już niekiedy buty późniejszych wynalazców. — Uśmiechnął się pilot jednopłatowca. — O tutaj. — Poklepał się po ramieniu i roześmiał w głos.

Ten gość wydawał się znajomy, ale Dennis nie mógł go zidentyfikować — był podobny do kogoś, o kim czytał gdzieś w podręczniku historii. Dennis ponownie mrugnął i kiedy znowu otworzył oczy, przypominająca sen sceneria zmieniła się znowu. Ciemnowłosy mężczyzna i ciasna kabina zniknęły.

Tym razem wizja trwała sekundę. Ryk silnika był bardziej stłumiony. W powietrzu unosił się zapach chryzantem i w ciągu tej chwili, gdy Dennis miał otwarte oczy, dostrzegł kobietę w słomkowym kapeluszu i jaskrawo różowym szaliku. Uśmiechnęła się do niego znad przyrządów sterowniczych i mrugnęła. Za oknami kabiny zobaczył rozciągającą się aż po horyzont wodę. A potem znowu nastąpiło przemieszczenie.

Tym razem siedział w fotelu drugiego pilota wielkiego, dwusilnikowego samolotu — z wyglądu sądząc, bombowca. Pachniało benzyną i gumą. Wolant w jego dłoniach pulsował mocnym rytmem. Łysiejący mężczyzna w mundurze khaki wyszczerzył do niego zęby znad drugiego wolantu.

— Postęp. — Uśmiechnął się szczupły mężczyzna. — Chłopcze, łatwo ci to przyszło, słowo daję. Powiadam ci, my, starzy, potrzebowaliśmy lat i wiader potu, żeby zajść tak wysoko.

Po raz pierwszy w tym zwariowanym śnie Dennis pomyślał, że rozumie, o czym mowa. Poznał tego mężczyznę. — Aha, wiem. Przypuszczam, pułkowniku, że mógłby pan zastosować Efekt Zużycia w swoich czasach.

Oficer pokręcił przecząco głową. — Nie. O wiele ciekawiej było robić to samemu, nawet jeżeli trwało dłużej. Proszę wszechświat, żeby tylko postępował ze mną uczciwie i wcale nie proszę, żeby okazywał mi jakieś szczególne względy.

— Rozumiem.

Pułkownik skinął głową. — Cóż, każdy z nas robi to, co do niego należy. Słuchaj, czy chciałbyś posiedzieć tu jeszcze trochę? Właśnie wystartowaliśmy z „Horneta” i szykuje się niezła zabawa.

— Cóż, myślę, że lepiej będzie, jeżeli wrócę do moich przyjaciół, sir. Ale w każdym razie dziękuję. Było mi bardzo miło spotkać pana i wszystkich innych.

— Nie myśl o tym. Szkoda tylko, że nie możesz jeszcze się tu pokręcić, żeby spotkać się z chłopakami z odrzutowców i astronautami. To dopiero piloci! — Pułkownik gwizdnął. — Aha, jeszcze jedno. Właśnie sobie przypomniałem, chłopcze. Nic nie zastąpi ciężkiej pracy.

Dennis skinął głową. Jeszcze raz zamknął oczy. Znowu rozległ się ryk wiatru i sen, w którym przebywał, rozpłynął się jak mgła o poranku.


* * *

Sekundy, które zdawały się rozciągać w lata, ulotniły się i gdy krystaliczne migotanie wreszcie ustało, Dennis zorientował się, że leci.

Nie był do końca pewny, ile czasu minęło, ale w połączeniu wózka z szybowcem zaszło wiele poważnych zmian, których potwierdzeniem był również fakt, że wciąż żyli.

Jeszcze gdy rozglądał się, blade, migoczące światło znikało z zastrzałów i poszycia wygiętych zawadiacko jak u jerzyka skrzydeł, które obecnie były przytwierdzone do przypominającego wóz kadłuba. Sam pojazd jakby stał się dłuższy i wyrósł mu niewielki ogon. Wąski dziób był dumnie wzniesiony i skierowany we wznoszącą termikę, która wolno windowała ich ku górze.

Musiał to być jeden z najpotężniejszych transów felhesz w historii Tatiru. Chochlak opadł wyczerpany na kolana Dennisa. Oddychał ciężko i rozglądał się wokoło z niedowierzaniem. Dennis czuł się jeszcze zbyt niepewnie przy sterach szybowca, aby zaryzykować wykonanie zakrętu, ale mógłby się założyć, że Arth i Linnora byli w podobnym stanie ducha.

Dennis wciąż błąkał się między snem a jawą. Niemal czuł znowu zapach benzyny, smarów i drżenie metalu.

Gdyby pozostał pogrążony w tym śnie, niewątpliwie spotkałby innych bohaterów lotnictwa, przywołanych przez podświadomość, by stworzyć punkt zogniskowania dla intensywnego transu zużycia. Sen trwał jednak wystarczająco długo i zasiał w nim niewyraźne poczucie dumy. Tacy mężczyźni i kobiety stanowili dziedzictwo Ziemi. Dzięki odwadze i pomysłowości przekształcali realność w cuda — z wysiłkiem i trudem.

Dennis wychylił się przez burtę i rozejrzał naokoło. Wznoszący prąd powietrza zanikał i nie był już w stanie wydźwig-nąć ich z powrotem do poziomu górskiej drogi, z której spadli. Musiał znaleźć w zasięgu lotu ślizgowego inne, nadające się do lądowania miejsce.

Niedaleko widniał płaskowyż, wzniesienie odchodzące na wschód od pasma górskiego. Dennis ostrożnie pochylił się w lewo i położył statek powietrzny w łagodny zakręt. Na płaskim szczycie wzniesienia dostrzegł odpowiednie miejsce. Musiało im wystarczyć. Poza nim jak okiem sięgnąć widniało skłębione rumowisko głazów.

Ale przecież nie mogli bez końca pozostawać w górze.

Dennis bardzo by pragnął przenieść robota do kokpitu. Nie chciał, by uległ jakiemuś uszkodzeniu w trakcie lądowania. Wszystko wskazywało jednak na to, że będzie musiał podjąć to ryzyko. Zawołał do maszyny w dole, żeby przygotowała się do zetknięcia z ziemią najlepiej jak potrafi.

Uświadomił sobie, że te środki ostrożności były najprawdopodobniej zbędne. To krzepkie maleństwo może w gruncie rzeczy stać się jedynym członkiem ich gromadki, który przeżyje spotkanie z ziemią.

Wykorzystał zapas wysokości, żeby odlecieć dalej nad równinę. Zajęło mu nieco czasu, aby zająć pozycję wzdłuż, miał nadzieję, odpowiedniej ścieżki schodzenia. Potem zawróci i zacznie podejście do lądowania. Musiało być wykonane właściwie, nie będą bowiem mieli drugiej szansy.

Gdy już przygotował się, pozwolił sobie zerknąć do tyłu na pozostałych. Arth był spocony jak mysz, ale dodawał mu otuchy, pokazując wzniesiony kciuk. Linnora wyglądała po prostu na wniebowziętą, jakby nie marzyła o niczym więcej niż o tym, czego właśnie doświadczyli. Pochyliła się nieco do przodu i przytknęła do niego swój policzek. Dennis odpowiedział pełnym nadziei uśmiechem i odwrócił się, aby przygotować się do lądowania.

— W porządku. Lądujemy.

„Równe miejsce”, które pędziło im na spotkanie, było właściwie piaszczystym wałem o przynajmniej dziesięciostopniowym kącie nachylenia z lewej strony na prawą. Znajdowało się najwyżej dwanaście metrów od północnej krawędzi płaskowyżu. Boczny wiatr wiał z siłą dwudziestu stopni z lewej strony dziobu. Dennis starał się utrzymać stan równowagi, w której siła nośna obu skrzydeł była mniej więcej taka sama. Poczuł, jak ramiona Linnory obejmują go mocno. W ostatniej chwili uniósł kolana ku górze i zaparł się z całej siły.

Płócienne skrzydła zatrzepotały lekko, gdy szybowiec opadł w dół jak siadający albatros i wylądował łagodnie na miękkim piasku. Jedna końcówka skrzydła dotknęła na chwilę ziemi, obracając ich nieco, gdy jechali podskakując wzdłuż nasypu. Żwir trysnął za nimi w górę, gdy Arth z całej siły nacisnął hamulce i gąsienice robota zaczęły obracać się wściekle.

Kurz był wszędzie! Oślepiony Dennis sterował, kierując się wyłącznie instynktem.

Wreszcie przestali się toczyć. Kiedy piasek opadł, a łzy zmyły nieco suchy pył z oczu, Dennis popatrzył i ujrzał, że szybowiec zatrzymał się blisko krawędzi płaskowyżu. Następny, prawie pięćdziesięciometrowy spadek był zaledwie sześć stóp przed nimi.

Kolejno — najpierw Arth, potem Linnora, a wreszcie Dennis — rozpięli pasy i wyszli na zewnątrz. Ledwo mogąc utrzymać się na nogach, pokuśtykali w stronę niewielkiego spłachetka trawy pod rzadkimi drzewami.

Arth i Linnora upadli tam oszołomieni na ziemię i zaczęli się śmiać. Tym razem Dennis przewrócił się obok nich i też zaczął zanosić się ze śmiechu.

Kilka minut później chochlak wysunął głowę z kokpitu pojazdu. Ciągle jeszcze drżał i podrygiwał ze strachu, a także pod wpływem potężnego transu, w którym zmuszony był wziąć udział. Przez długą chwilę tylko patrzył na zwariowanych ludzi.

Wreszcie, gdy słońce opadło za szczyty gór na zachodzie, parsknął z oburzeniem, opadł w dół, sadowiąc się koło delikatnie pomrukującego robota i natychmiast zasnął.


* * *

Mimo dość spacerowego tempa marszu, Bernald Brady zdążył już dorobić się odparzeń od siodła, zanim tęgi jegomość w czerwonych szatach rozkazał zatrzymać się na nocleg.

Była to jego pierwsza w życiu jazda wierzchem. Jeżeli będzie miał szansę odmówić dalszym propozycjom, żywił głęboką pewność, że zarazem będzie to jazda ostatnia. Niezgrabnie zsiadł z konia. Strażnik podszedł, rozluźnił mu więzy na rękach, a potem gestem polecił, by pokuśtykał i siadł pod wysokim drzewem nie opodal obozowiska.

Wkrótce zapłonął ogień i w powietrzu zaczęły unosić się zapachy jedzenia.

Jeden z żołnierzy nałożył sobie solidną porcję gulaszu i podszedł, wręczając Brady’emu przepiękną, lekką jak piórko ceramiczną miseczkę. Ziemianin jedząc podziwiał naczynie. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Stanowiło to wyraźne poparcie teorii, z którą tu przybył.

Choć ci, co go „pojmali”, odgrywali doskonale swą rolę rzekomych prymitywów, nie potrafili ukryć swej prawdziwej istoty. Takie rzeczy jak ta wspaniała, świadcząca o wysoko rozwiniętej technologii misa zdradzały ich z kretesem.

Ci ludzie niewątpliwie byli przedstawicielami społeczeństwa o wysokim poziomie kulturalnym. Wystarczyło popatrzeć na drogę, na wspaniałe sanie o samosmarujących się płozach, aby się o tym przekonać. To, co się tu działo, można było wytłumaczyć w jeden tylko sposób.

Najwidoczniej Nuel spędził ostatnie trzy miesiące, żyjąc wśród miejscowych ludzi. I przez cały czas knuł intrygę wiedząc, że jeśli poczeka wystarczająco długo, Flaster niewątpliwie przyśle jego, Brady’ego, aby podjął kolejną próbę naprawienia zevatronu. Przez cały ten czas Nuel na pewno wkradł się w łaski tych ludzi, obiecując im być może prawa na handel z Ziemią! W zamian za to mieli jedynie dopomóc mu przygotować ten jeden, wielki dowcip.

Zgadzało się to zupełnie z przyjętą przez Nuela hierarchią wartości!

Niewątpliwie członkowie rozwiniętej cywilizacji mogą dysponować dużymi ilościami wolnego czasu. Brady znał doskonale „średniowieczników” na Ziemi, którzy lubili jeździć konno i posługiwać się starodawną bronią. Nuel musiał wynająć grupę fanatyków średniowiecza, którzy dopomogli mu wyciąć numer kolejnemu facetowi, mającemu pojawić się przy zevatronie!

Ci faceci grali dość ostro. Rzeczywiście napędzili mu początkowo niezłego stracha, szczególnie kiedy ten grubas przesłuchiwał go, wypytując o każdy szczegół wyposażenia.

Brady parsknął. Tu posunęli się już za daleko! No bo pomyślałby kto, ludzie, którzy potrafią robić miecze o głowniach z drogocennych kamieni, byli zaskoczeni, widząc jego karabin i mikrofalówkę!

Och, niewątpliwie znali Nuela. Gdy tylko wspomniał jego nazwisko, wielki „kapłan” zrobił dziwną minę. Żołnierze najwidoczniej również wiedzieli, o kogo mu chodzi, choć nie zdradzili się ani słowem.

Tak, skinął głową Brady, w pełni przekonany. Wszyscy byli w jednej paczce. Nuel mścił się na nim za przestawienie żetonów na tabeli zmian.

Ale co za dużo, to niezdrowo! Trzeba położyć temu kres! Ta zabawa przybrała już zbyt brutalny charakter. Miał poobcierane do krwi ręce, był cały poobijany i posiniaczony…

Brady uznał, że najwyższa pora wystąpić w obronie swoich praw. Z zaciśniętymi zębami odstawił opróżnioną misę i zaczął się podnosić.

I w tej właśnie chwili jeden z „żołnierzy” wrzasnął.

Brady zamrugał, widząc koło ogniska człowieka słaniającego się ze strzałą tkwiącą w gardle. Wszyscy nagle zaczęli szukać jakiejkolwiek osłony!

To był już zdecydowanie za daleko posunięty realizm! Brady widział, jak trafiony żołnierz zabulgotał i umarł, uduszony własną krwią. Przełknął ślinę i przez chwilę miał nieprzyjemne wrażenie, że być może jego teoria wymaga pewnych poprawek.

— Partyzanci! Przemykają się przez nasze linie! — Usłyszał czyjś okrzyk.

Jeden z „oficerów” wydał jakiś rozkaz. Grupa ludzi popędziła na wschód, między rosnące przy drodze drzewa. Nastąpiło długie wyczekiwanie, po którym rozległy się szczęki broni i głośne wrzaski. A nieco później do obozu przybiegł łącznik.

Posłaniec pospieszył w stronę odzianego w czerwień, tęgiego mężczyzny, który skulony obok rosnącego nie opodal drzewa starał się jak mógł chronić własną skórę.

Brady podczołgał się do miejsca, z którego mógł słyszeć ich rozmowę.

— …zasadzka była urządzona na zakręcie drogi. Przypuszczam, że jeden z nich musiał się zniecierpliwić długim oczekiwaniem i pospieszył się. To był dla nas szczęśliwy traf. Ale jesteśmy tu zablokowani do chwili, gdy przekażemy wiadomość naszym oddziałom.

Tęgi mężczyzna w czerwieni, którego nazywano Hoss’k, oblizał nerwowo wargi.

— Ostatniego gołębia użyliśmy, żeby zawiadomić barona Kremera o ujęciu kolejnego cudzoziemskiego czarownika! Jak więc zdołamy przesłać mu wiadomość?

Oficer wzruszył ramionami. — Po zapadnięciu zmroku roześlę tuzin ludzi w różnych kierunkach. Wystarczy, żeby przedostał się tylko jeden…

Brady wycofał się na poprzednie miejsce za pniem i siedział tam skonsternowany przez długą chwilę. Jego przyjemne teorie rozsypały się i pozostał twarzą w twarz z niebezpieczną, zagmatwaną rzeczywistością.

— Od początku nie chciałem tu przychodzić! — Poskarżył się milcząco wszechświatowi.

Westchnął. Nigdy nie powinienem dać się namówić Gabbie, by zgłosić się na ochotnika!


* * *

— Panie, otrzymaliśmy wiadomość od diakona Hoss’ka. Jest w drodze do Północnej Przełęczy. Twierdzi, że znalazł…

Baron Kremer odwrócił się i warknął: — Nie teraz! Wyślij temu głupcowi rozkaz, żeby został tam, gdzie jest, i nie wszedł w drogę północnej armii!

Posłaniec skłonił się szybko i wymknął z namiotu. Kremer ponownie odwrócił się do swoich oficerów. — Dalej. Powiedzcie mi, co zostało uczynione, by oczyścić Dolinę Ruddik z tych latających potworów.

Kremer właśnie zjawił się, przylatując o świcie trzymiejs-cowym szybowcem. Bolała go głowa i czuł lekkie nudności. Jego podwładni czuli, że jest na granicy eksplozji, i starali się pospiesznie wykonać rozkazy.

— Panie, wczoraj zatrzymało nas nadejście nocy. Ale oddziały księcia Feif-dei zbliżają się już do dwóch potworów, które pozostały na południowym skraju kanionu. Mamy zamiar zapewnić silne wsparcie z powietrza, wzmocnione posiłkami, które rozkazałeś przerzucić z innych frontów.

Gdy tylko zostaną wyeliminowane ostatnie dwa potwory z południowego stoku, będziemy mogli przeprowadzić szturm na położoną niżej grań. Zostanie to okupione wieloma stratami, ale wtedy pozycje zajmowane przez siły L’Toff staną się niemożliwe do utrzymania. Zmusi ich to do wycofania, a wtedy okrążymy cztery monstra pozostałe na północnym stoku.

— A ile szybowców stracimy do tej pory? — spytał baron.

— Och, niewiele, panie. Piętnaście lub dwadzieścia. Kremer opadł bezwładnie w fotelu. — Niewiele… — Westchnął. — Moi dzielni, szczęśliwi piloci… tak wielu. Jedna czwarta, prawie jedna trzecia stracona i nie mam już żadnego, aby wesprzeć północną armię.

— Ależ Wasza Miłość, nie będzie już żadnego potwora. A nawet w tej chwili L’Toff i zwiadowcy są całkowicie związani walką na wszystkich frontach. Dokonamy przełamania, w dowolnym miejscu, i będziemy ich mieli! Szczególnie tutaj. Jeżeli przebijemy się dziś na zachód, rozetniemy siły naszych wrogów na dwie części!

Kremer podniósł głowę. Dostrzegł entuzjazm malujący się na twarzach swoich oficerów i ponownie dał się mu porwać.

— Tak! — oznajmił. — Sprowadźcie posiłki. Chodźmy na cypel Ruddik i bądźmy świadkami historycznego zwycięstwa!


* * *

Gdy nadszedł poranek, Dennis i Linnora siedzieli obok siebie na piaszczystym nasypie owinięci w jeden z koców Surah Sigel i patrzyli na słońce wstające nad ławicą chmur nad wschodnim horyzontem.

Dennis miał wrażenie, że jego mięśnie są kłębkami wiotkich, do cna zużytych szmat. Z tą tylko różnicą, że tu na Tatirze szmaty, które by używano tak wydajnie, nie znajdowałyby się w tak fatalnym stanie jak on. Od ciągłego zmywania stawałyby się jeszcze lepsze.

Słyszał, jak niedaleko od nich Arth robi co w jego mocy, aby przygotować śniadanie z resztek, które pozostały z zapasów Surah.

Linnora westchnęła, opierając głowę na piersi Dennisa. Był szczęśliwy, mogąc na wpół rozbudzony pogrążyć się w delikatnym, słodkim aromacie jej włosów. Wiedział, że wkrótce będą musieli zacząć myśleć o sposobie wydostania się z płaskowyżu. Ale w tej chwili nie miał ochoty zakłócić spokoju.

Arth kaszlnął w pobliżu. Dennis słyszał go, jak powłóczy nogami niedaleko skraju przepaści, mruczy coś zmartwionym głosem przez chwilę, a potem kieruje się z powrotem w stronę drzew.

— Hej, Dennizz?

Dennis nie uniósł ramienia, którym przykrył twarz. — O co chodzi, Arth?

— Dennizz, chyba będzie lepiej, jeśli na coś popatrzysz. Dennis odsłonił oczy. Ujrzał, że Arth wskazuje na zachód.

— Czy mógłbyś wreszcie przestać — zapytał, gdy usiedli wraz z Linnora. Nie mógł stłumić uczucia irytacji, jakie budziła w nim skłonność Artha do wyszukiwania złych nowin.

Arth pokazywał w stronę grani, z której spadli wczoraj o zmierzchu przy akompaniamencie świszczących wokół nich strzał. Zgodnie z tym co wskazywał naręczny komputer Dennisa, minęło niecałe dziesięć letnich godzin od chwili, gdy runęli z tego urwiska.

Z tej strony dobiegały do uszu Dennisa słabe odgłosy walki. Pióropusz kurzu bitewnego wznosił się z widniejącej nad nimi grani. Chmura ta zdawała się przesuwać powoli i nieubłaganie na południe.

Oddziały L’Toff były wyraźnie spychane do tyłu.

Ale nie to niepokoiło Artha. Wskazywał na coś bardziej z tyłu i poniżej bitewnego pyłu. Dennis spojrzał uważnie na oświetlony wstającym słońcem stok grani. I nagle zobaczył ich.

Niewielki oddział odłączył się od walczących na górze. Spuszczali się po zboczu wzdłuż żlebu wypłukanego przez lata wiosennymi wodospadami. Schodzili ostrożnie, asekurując się linami w bardziej stromych partiach.

A więc ludzie Kremera jeszcze nie zrezygnowali. Wiedzieli, jak bardzo ich władca chce dostać zbiegów w swe ręce, i wysłali oddział, żeby ich ścigał nawet na tym pustynnym płaskowyżu.

Dennis obliczył, że będą tu nie później niż za dwie, może trzy godziny.

Linnora dotknęła jego ramienia. Dennis odwrócił się i skrzywił widząc, że ona również na coś wskazuje ręką.

— Ty też? — Spojrzał na nią oskarżycielsko. I dopiero potem podążył wzrokiem za jej gestem.

Daleko na południu, na tle nieba poruszał się jakiś jaskrawy przedmiot. Kilka przedmiotów. Zawsze zazdrościł Linnorze jej doskonałego wzroku.

— Co?…

I nagle wiedział. Większy obiekt był balonem, dryfującym w świetle poranka. Jego ogromna powłoka stała w ogniu, a kilka ciemnych, groźnych kształtów przemykało i nurkowało koło niego, zbliżając się, by zadać śmiertelny cios.

A więc tak. Pomimo tej krótkiej, pełnej spokoju chwili wytchnienia, bitwa wciąż wrzała wokół nich na wielu frontach. Najlepiej byłoby wydostać się z płaskowyżu o urwistych zboczach, zanim opuszczą się na niego zwiadowcy Kremera. Byłoby również pożądane sprawdzić, w jaki sposób ich niewielka grupka ryzykantów mogłaby pomóc walczącym w słusznej sprawie.

I nagle Dennisowi przyszło do głowy pewne rozwiązanie.

Wyciągnął ostry, stuletni nóż, który dała mu Surah Sigel i odwrócił się w stronę Linnory i Artha.

— Chciałbym, żebyście mi znaleźli duży kawał mocnego drewna. Mniej więcej takiej grubości i takiej długości. — Pokazał rękami wymiary.

Gdy Arth zaczął zadawać pytania, Dennis jedynie wzruszył ramionami. — Mam zamiar trochę sobie porzeźbić — powiedział tylko.

Linnora i Arth popatrzyli po sobie. „Jeszcze więcej magii” — pomyśleli, kiwając głowami. Odwrócili się bez słowa i szybkim krokiem skierowali się w zarośla, aby poszukać tego, co potrzebował czarownik.


* * *

Kiedy wrócili, zastali Ziemianina pogrążonego w rozmowie… częściowo z sobą samym, częściowo zaś z jego metalowym demonem. Przeciągnął szybowiec tak, że ten znajdował się kilka stóp od krawędzi urwiska i ponownie umieścił robota pod spodem. Obok maszyny leżał na piasku stos narzędzi.

— Znaleźliśmy kij — oznajmił Arth.

— Chyba taki, jakiego chciałeś — dokończyła Linnora. Dennis skinął głową. Wziął od nich gałąź i natychmiast zaczął jej obróbkę. Zestrugiwał korę i długie, zakrzywione strużyny i z roztargnieniem mruczał do siebie pod nosem. Ani Linnora, ani Arth nie śmieli mu przerwać.

Chochlak zbudził się ze swej drzemki wewnątrz wozoszybowca i siedząc na przedniej owiewce, obserwował, co się dzieje.

Linnora z namysłem zmarszczyła brwi. — Chyba chce ponownie wystartować — szepnęła do Artha. Zdążyła już zauważyć, że zaczął opróżniać maszynę, chcąc j ą odciążyć. — Chodź i pomóż mi — rzekła do złodzieja i zaczęła szarpać się z fotelem i ławką, aby wyciągnąć je z szybowca.

Z rzadka tylko spoglądali w górę sprawdzając, jak daleko zwiadowcom Kremera udało się opuścić w dół zbocza. Ciągle się zbliżali.

Arth i Linnora prawie zakończyli swoją pracę, kiedy i Dennis ukończył swoją.

Linnora sądziła, że nic z tego, co kiedykolwiek czarownik uczyni, już jej nie zdziwi. Ale zmieniła zdanie, kiedy Dennis skończył rzeźbić, przez chwilę podziwiał swoje dzieło, a potem schylił się pod szybowiec i podał kij robotowi.

— Masz — powiedział mu. — Chwyć go mocno w środku swoim centralnym manipulatorem. Tak. A teraz zacznij kręcić nim zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nie, chcę, żeby był to ruch obrotowy wokół osi twojego ramienia. Właśnie tak!

— Początkowo nie wysilaj się zbytnio, ale obracaj nim tak szybko, jak potrafisz. Twoim celem — podkreślił z naciskiem — jest wywołać wiatr, który będzie dął do tyłu, w naszym kierunku i wytworzy siłę nośną.

Odwrócił się do nich i uśmiechnął. Gdy w odpowiedzi tylko wytrzeszczyli na niego oczy, spróbował im wytłumaczyć. Ale tak naprawdę zdołali jedynie przyswoić sobie nazwę nowego narzędzia… nazwał to śmigłem.

Kij obracał się coraz szybciej. Wkrótce utworzył wirujący krąg i zaczęli czuć wiejący w ich stronę silny wiatr.

Dennis poprosił Artha, żeby pozostał na ziemi i przytrzymał tylną część maszyny, by nie posuwała się do przodu. Linnora wspięła się do środka i zajęła swoje stałe miejsce.

Dennis podniósł Krenegee, który popiskiwał cichutko z wycieńczenia. — No chodź, Choch. Masz jeszcze coś do zrobienia. — Wszedł do środka, usiadł przed Linnora i skinieniem głowy dał jej znak, żeby rozpoczęła trans zużycia.

— Śmigło — wysylabizowała nowe słowo, żeby lepiej je zapamiętać. Wzięła do ręki swój klasmodion i uderzyła w struny.

Na Tatirze zużycie niekiedy nawet ludziom wychodziło na dobre. Cała czwórka zapadła w kolejny trans felhesz, jakby była do tego stworzona. Nie był nawet w podobnym stopniu tak intensywny jak potężna burza przemian, którą desperacko wywołali dzień wcześniej, wkrótce jednak w powietrzu koło dzioba szybowca pojawiło się znajome migotanie powietrza i wiedzieli już, że przemiany zaczęły zachodzić.

Teraz był to wyścig z czasem.


* * *

Ostatni balon z południowej grani odpłynął tuż po wschodzie słońca, gdy obrońcy liny kotwicznej padli pod naporem porannego ataku. Aeronauci wyciągnęli jednak właściwe wnioski z poprzednich niepowodzeń. Natychmiast wyrzucili za burtę worki z piaskiem, broń, odzież, wszystko, co dało się odczepić. Balon wystrzelił gwałtownie do góry, mijając oczekujące, podobne do sępów szybowce. Aparat lżejszy od powietrza osiągnął szybki pęd ku wschodowi i był już względnie bezpieczny.

Gath obserwował to i miał nadzieję, że na pokładzie balonu jest jego przyjaciel Stivyung.

No cóż, w każdym razie zdołali opóźnić nieuchronne o cały dzień. W ciągu nocy migotliwy blask z palenisk balonów przypominał zgromadzonym w dole wojskom, że Kremerów! nie wszystko idzie po myśli.

— Szybowce będą mogły teraz zaatakować nasze oddziały na tamtej grani — powiedział znajdujący się z nim w gondoli łucznik L’Toff. — Oczyszczą południowe ramię i pozwolą atakującym wojskom oskrzydlić nasze siły w dolinie.

Gath musiał przyznać mu rację. — Potrzebujemy wsparcia!

— Niestety, nasze rezerwy zostały wycofane, żeby zamknąć wyłom na północnym froncie.

Gath zaklął. Gdyby tylko balony mogły poruszać się pod wiatr. Wtedy przydałyby się i w czasie walki na północy. Nie musiałby siedzieć tu teraz jak tarcza strzelnicza dla tych przeklętych szybowców!

— Znowu nadlatują! — krzyknął jeden z żołnierzy.

Gath spojrzał do góry. Nowy zagon tych diabłów o smoczych skrzydłach leciał w ich stronę. Skąd się one tu biorą? Kremer musiał ściągnąć wszystkie, jakie posiada, żeby ich tu wykończyć.

Wziął swój łuk i przygotował się.


* * *

Arth wytężał wszystkie siły, aby utrzymać ogon wozoszybowca. Jego obcasy ślizgały się w miałkim piasku. Powietrze wokół nich pełne było unoszonego wiatrem pyłu.

— Nie mogę go utrzymać!

— Jeszcze tylko trochę! — prosił Dennis, przekrzykując szum strumienia zaśmigłowego. Wiatr wytwarzany przez wirujący kij ryczał, szarpiąc wściekle ich włosy. Wózek trząsł się i podskakiwał, gdy pędzące powietrze napinało grające wibracją skrzydła.

Linnora ze wszystkich sił naciskała hamulec, długie blond włosy trzepotały wokół jej głowy.

— Czuję, że się przesuwa! — znowu krzyknął Arth.

— Kazałem robotowi, żeby obracał gąsienicami wstecz — wrzasnął w odpowiedzi Dennis. — Za minutę będziesz mógł wskoczyć do środka. Linnora zwolni hamulce, a ja każę robotowi startować!

— Co komu każesz? — Arth wysilał się, jak tylko mógł.

— Powiedziałem — krzyknął Dennis — że każę robotowi ruszać! Wtedy będziesz mógł…

Nie ukończył już tego zdania. Wycie pod szybowcem zmieniło gwałtownie ton, kiedy gąsienice przestały obracać się wstecz i natychmiast przełączyły się na pracę do przodu.

— Nie! Jeszcze nie teraz! — Dennis został gwałtownie rzucony do tyłu na Linnorę, kiedy pojazd ruszył gwałtownie do przodu jak koń wyścigowy wypuszczony z maszyny startowej.

Trafiony strugą piasku Arth puścił ogon w samą porę. Wylądował nosem w ziemi, zaledwie kilka cali przed krawędzią urwiska. — Hej! — Zakaszlał, wypluł piasek i usiadł. — Hej! — zaprotestował. — Poczekajcie na mnie!

Ale „wózek” był już poza zasięgiem głosu. Koziołkował w powietrzu nad zasypanym głazami kanionem.

Zafascynowany Arth obserwował, jak latająca maszyna wzbija się pionowo w górę, wali się na skrzydło i zaczyna opadać w ostrym wirażu, by wreszcie przejść w serie wykonywanych na pełnej mocy silnika pętli.

Arth pomyślał sobie, że te powietrzne ewolucje są rzeczywiście wspaniałe. Czarownik pewnie musi się popisywać przed swoją ukochaną. I któż mógłby mieć mu to za złe? Serce Artha szybowało w powietrzu w ślad za dzikim tańcem samolotu.

A mimo to w pewnej chwili, gdy maszyna przelatywała koło płaskowyżu, wydawało mu się, że doleciało do niego głośne, z wściekłością rzucone przekleństwo.

Jego zachwyt trwał do chwili, gdy hałas przypomniał mu o żołnierzach. Kiedy szybko rozejrzał się po urwistym cyplu, przekonał się, że oddział zwiadowców właśnie przybył. Arth uznał, że lepiej będzie, jeżeli znajdzie sobie jakąś kryjówkę.


* * *

Linnora znowu się śmiała. I jak poprzednio, niewiele to pomagało.

Dennis czuł, jak puls mu łomocze. Z trudem łapał powietrze. Księżniczka obejmowała go tak mocno, że trudno mu było oddychać.

Pociągnął za jeden ze sznurów, które przymocował do robota, żeby móc sterować tym prymitywnym samolotem ręcznie, bez potrzeby wykrzykiwania rozkazów. Pociągnął łagodnie, żeby nie przesterować maszyny. Przekonał się już na własnej skórze, co to znaczy. Kilkakrotnie omal nie spowodował utraty sterowności albo gwałtownego, nie kontrolowanego korkociągu.

Wreszcie ten przeklęty samolot uspokoił się. Robot z równą prędkością obracał śmigłem i Dennis doprowadził do tego, że maszyna odleciała spokojnie z niebezpiecznego sąsiedztwa urwisk, skalnych ścian i zstępujących prądów powietrza. Ustawił stery na niewielkie wznoszenie, a potem odchylił się do tyłu w miękkie, mocne objęcia Linnory. Miał tylko nadzieję, że nie robi mu się niedobrze.

Linnora roześmiała się głośno i przytuliła go do siebie z radością.

— O mój Czarodzieju! — westchnęła. — To było wspaniałe! Jakże wielkim władcą musisz być w swojej ojczyźnie. I jakiż musi to być kraj cudów!

Dennis poczuł, że wraca mu możliwość oddychania. Pomimo niedawnego przerażenia i prawie katastrofy, wszystko tym razem ułożyło się mniej więcej tak, jak zaplanował. Chyba zaczynał dawać sobie radę z Efektem Zużycia!

Czuł się szczęśliwy, siedząc wygodnie, podczas gdy Linnora masowała mu mięśnie karku i delikatnie trącała wargami jego ucho. Pilotował samolot lekkimi ruchami steru, pozwalając mu uzyskiwać w miarę pracy dalsze zużycie.

Chochlak wyglądał przez burtę, patrząc płonącymi ciekawością oczyma, jak krążą leniwie po niebie.

Dennis, choć w tej chwili czuł się wspaniale, spoczywając w ramionach księżniczki, uświadomił sobie, że wkrótce będzie musiał wyjaśnić jej pewną sprawę. Pokładała w nim stanowczo zbyt wiele zaufania. Nie miał co do tego żadnej wątpliwości. Bardzo często zakładała, że Dennis wie, co robi — podczas gdy właściwie improwizował, by przeżyć!

Pod nimi rozpościerały się lasy i równiny Coylii — morze zieleni, błękitu i odcieni bursztynu. Miękkie, białe chmury sunęły szeregami jak okiem sięgnąć.

Dennis przesunął dłonią po gładkim boku maszyny, w której lecieli… dzieło stworzone przy pomocy dwójki towarzyszy w ciągu zaledwie dwóch dni! Podziwiał cudowne transformacje, które przekształciły rozklekotany, mały, ręcznie wykonany wózek w wysmukłą, latającą maszynę.

Prawdę mówiąc, w normalnych warunkach nie dałoby się tego osiągnąć. Nawet tutaj. Wymagało to połączenia jego osobistej pomysłowości z rezonansem zużycia — powstałym z zespolenia umiejętności człowieka, L’Toff i Krenegee. Mimo to jednak…

Choch wskoczył mu na kolana. Najwyraźniej postanowił mu wybaczyć. Zaczął mruczeć, a Dennis głaskał jego miękkie futerko. Spojrzał na Linnorę, przypomniał sobie jej ostatnią uwagę i uśmiechnął się.

— Nie, kochanie. Mój świat wcale nie jest bardziej cudowny od waszego, w którym przyroda jest tak łaskawa. Zazwyczaj życie jest tam dość trudne. I jeżeli w ciągu paru ostatnich pokoleń stało się mniej okrutne i bezcelowe, to tylko dzięki ciężkiej pracy milionów. Każdy mężczyzna czy kobieta na Ziemi, gdyby tylko mieli taką szansę, na pewno woleliby mieszkać tutaj.

Popatrzył na leżące pod nim równiny i uświadomił sobie, że podjął zaskakującą decyzję. Pozostanie tu, na Tatirze.

Och, może na jakiś czas powróci na Ziemię. Miał obowiązek wobec swej macierzystej planety. Powinien udzielić jej pomocy, dzieląc się tym, czego się tu dowiedział. Ale jego domem stanie się Coylia. Przede wszystkim jego dom był tam, gdzie Linnora. I jego przyjaciele…

— Arth! — Poderwał się gwałtownie. Samolot zakołysał się.

— Ojej, rzeczywiście! — zawołała Linnora. — Musimy wrócić!

Dennis skinął głową i położył maszynę w łagodny skręt.

A poza tym jeszcze ta wojna. Szaleństwo, z którym trzeba będzie się uporać, zanim pomyśli znowu o tym, żeby się osiedlić na tej ziemi i żyć tu długo i szczęśliwie.


* * *

Ze swej kryjówki pod przewróconym drzewem Arth słyszał głosy żołnierzy. Przez długi czas stali na płaskowyżu i słyszał ich pełne zdumienia wołania. Dobiegały go zabobonne okrzyki i wciąż powtarzane słowo w starej mowie — „smok”.

Mijały minuty. A potem rozległy się jeszcze bardziej podniecone wrzaski. Arth usłyszał przerażający ryk, a po nim odgłosy panicznej ucieczki. Powtórzyło się to kilka razy. Za każdym razem ryk był coraz głośniejszy, pełne przerażenia okrzyki dobiegały z coraz większej odległości.

Wreszcie wyczołgał się ze swojej dziury i ostrożnie rozejrzał się wokoło.

Zobaczył zwiadowców Kremera biegnących w stronę swoich lin i próbujących rozpaczliwie uciec z płaskowyżu. Sprawiali wrażenie, jakby ścigał ich sam diabeł.

Nawet on cofnął się w pierwszym odruchu, gdy wielki, ryczący kształt zaczął nurkować spod chmur w jego stronę. A potem zobaczył, jak dwie małe postacie machają do niego ze środka.

Arth był w stanie zrozumieć przerażenie żołnierzy. Jego serce również przyspieszyło rytm na widok tej rzeczy, mimo że wiedział, co to takiego!

Zrozumiał, że próba ponownego lądowania na pochyłym piaszczystym zboczu może być niebezpieczna. Było to zbyt ryzykowne, kiedy należało jeszcze wygrać przegraną wojnę. Czuł jednak wdzięczność dla Dennisa i Linnory za to, że poświęcili trochę czasu, by odpędzić zwiadowców, zanim zajęli się ważniejszymi sprawami.

Pomachał na pożegnanie swym przyjaciołom i patrzył, jak latająca maszyna oddala się szybko na południe. Przysłonił oczy ręką i spoglądał, jak kieruje się w stronę toczącej się dalej wśród gór bitwy.

Wreszcie, kiedy stała się już tylko kropką na horyzoncie, zajął się przeglądaniem stosu zapasów, które Linnora wyrzuciła na piaszczystą wydmę w czasie opróżniania samolotu. Obok leżało również kilka plecaków porzuconych przez uciekających w panice żołnierzy.

Westchnął i zaczął grzebać w zdobyczy. Mogło tego wystarczyć na dość długo.

„Dam im parę dni na wygranie tej wojny i wyciągnięcie stąd — pomyślał. — Jeżeli długo nie będą wracać, to może sam spróbuję stworzyć taką latającą sztukę!”

Mruczał pod nosem, przygotowując posiłek. Wyobrażał sobie, jak szybuje w powietrzu, niezależny od wiatrów.


* * *

Bitwa przybierała zły obrót. Koło południa Gath rozkazał wyrzucić cały zbędny balast za burtę i przygotować się do desperackiej próby ucieczki.

Nie dało to wiele. Następna grupa szybowców zasypała ich gradem dzirytów, które podziurawiły powłokę. Na spotkanie czarnych kształtów wyleciało mniej niż zwykle strzał. Wielka kula balonu zaczęła flaczeć, w miarę jak uciekało z niej gorące powietrze.

Przy odpieraniu ataku zginął kolejny łucznik. Jego ciało bezceremonialnie wyrzucono za burtę. Nie było czasu na nic więcej.

Pod nimi żołnierze broniący lin cumowniczych byli silnie naciskani przez wroga. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że odwrót atakowanych z powietrza oddziałów na południowej krawędzi jest tylko kwestią czasu. A wtedy całe skrzydło wojsk zostanie odsłonięte.

Kremer najwyraźniej zdawał sobie sprawę, jaką przewagę może dać mu opanowanie cypla górującego nad wąwozem Ruddik. Ściągnął posiłki z pomocnego frontu, gdzie zwiadowcy Demsena stawiali twardy opór. Ale Gath widział też, że parę minut przed ostatnim nalotem szybowców przybyło kilka grup najemników wraz z oddziałami ubranych na szaro wojowników Kremera. Ostateczny szturm skalnego cypla nie da na siebie długo czekać. A gdy przedrą się tutaj, samo serce krainy L’Toff stanie przed nimi otworem.

Balon stale tracił powietrze. Gath nie mógł nawet w przybliżeniu obliczyć, jak długo, bez względu na proces zużycia, pozostaną jeszcze w powietrzu.

I nagle, jakby jeszcze nie dość było nieszczęść, jeden z żołnierzy schwycił go za ramię i wskazał ręką.

— Co to? — zapytał.

Gath zmrużył oczy. Początkowo wziął to za kolejny przeklęty szybowiec. Ale w jaskrawym świetle popołudnia zobaczył, że to chyba coś nowego wkroczyło do powietrznej bitwy… wielka, skrzydlata rzecz o rozpiętości płatów przewyższającej nawet aerodyny Kremera.

Ta rzecz warczała i leciała w taki sposób, do jakiego nie był zdolny żaden szybowiec. W sposobie, w jaki mknęła po niebie, kryła się jakaś moc.

Ludzie Gatha zaczęli szemrać z przestrachem. Jeżeli Kremer rzucił do bitwy nową broń…

Ale nie! Obserwowana przez nich rzecz wzbiła się wysoko, a potem zanurkowała prosto w prąd wznoszący u wylotu kanonu i zaatakowała nabierającą powoli wysokości formację szybowców!

Gath patrzył z podziwem. Intruz runął między niezdarne skrzydła, mącąc równy prąd powietrza, na którym się wspierały. Zawirowania wywołane jego przelotem sprawiły, że piloci tracili panowanie nad szybowcami. Czarne kształty jeden po drugim zaczynały dygotać, wpadały w korkociąg i spadały.

Większość szybowników ostatecznie odzyskiwała kontrolę nad swoimi maszynami, ale nie mieli już możliwości dotarcia do następnego wznoszącego prądu. Zręczni piloci desperacko wyszukiwali równych miejsc i lądowali przymusowo na nierównych stokach.

Wściekli lotnicy wyskakiwali albo gramolili się kulejąc ze swych rozbitych latających machin i patrzyli w górę na brzęczący samolot, który strącił je z taką łatwością, jak ręka strąca muchy.

Kilka szybowców Kremera zdołało utrzymać się w prądzie wznoszącym. Uniknęły pierwszego ataku warczącego potwora, uzyskały odpowiednią wysokość i nurkowały na intruza.

Ale machina o sokolich skrzydłach z łatwością wymknęła się poza zasięg śmiercionośnych dzirytów. Potem zawróciła zręcznie i zaatakowała swych prześladowców, przepędzając ich na pustynną równinę. Niezmiennym rezultatem każdego ataku było rozbicie kolejnego szybowca albo zmuszenie go do lądowania na pokrytej rumowiskiem głazów pustyni.

W ciągu paru minut niebo było czyste! L’Toff rozglądali się, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. A potem na pozycjach zajmowanych przez obrońców rozległy się wiwaty. Atakujący — nawet odziani na szaro zawodowcy — cofnęli się ogarnięci zabobonnym przerażeniem, gdy ta brzęcząca rzecz zawróciła i przeleciała wysoko nad kanionem.

Jakby tego nie było dosyć, w tej samej chwili rozległy się dźwięki rogów odbijające się echem od skalistych brzegów wąwozu. Na wzgórzach pojawił się oddział okrytych zbrojami żołnierzy. W nasilających się podmuchach wiatru rozwinęli królewski sztandar Coylii. Wielki smok o szeroko rozpostartych skrzydłach obramowanych zieloną lamówką zatrzepotał na wietrze i wytrzeszczył kły na walczących w dole.

Gath wiedział, że na położonych wyżej zboczach kryje się zaledwie tuzin Królewskich Zwiadowców. Mieli pojawić się w jakiejś odpowiedniej chwili, taktycy liczyli bowiem, że reputacja zwiadowców pozwoli w jakimś kluczowym momencie opóźnić akcję wroga.

Efekt przeszedł najśmielsze przewidywania Demsena i księcia Linsee. Skojarzenie nieznanej latającej rzeczy z latającymi smokami było nieuniknione. W zgromadzonej w dole armii musiały niewątpliwie nastąpić liczne, gwałtowne nawrócenia na Starą Wiarę.

I wtedy właśnie wielki, ryczący potwór uznał za stosowne zanurkować na armię mieszkańców równin.

Na jego spotkanie nie wzbiła się żadna str/ała, choć bowiem nie ciskał śmiercionośnych przedmiotów, jego basowy jęk zasiał lęk w sercach najeźdźców. Rzucili broń i uciekli, nie oglądając się za siebie.

Gath pierwszy raz tego dnia odetchnął z ulgą. Nie miał właściwie żadnych wątpliwości, kto pilotuje ten hałaśliwy, przypominający smoka szybowiec.


* * *

— Wasza Miłość! Wszystko stracone! — Jeździec w szarym płaszczu przygalopował przed oblicze swego pana.

Kremer ściągnął wodze konia. — Co? O czym ty mówisz? Słyszałem, że mam ich już w garści!

A potem spojrzał do góry i zobaczył paniczną ucieczkę. Zielone, czerwone i szare mundury spływały kanionem jak górska powódź. Posłaniec nieznacznie tylko wyprzedził biegnących.

Wódz i jego adiutanci zostali pochłonięci przez tłum ogarniętych paniką żołnierzy. Bardzo szybko okazało się, że krzyki i płazowanie ludzi mieczami nikogo nie powstrzyma. Kremer i jego oficerowie musieli dać ostrogi swym przestraszonym wierzchowcom, by wydostać się na stok wąwozu, poza lawinę uciekających wojsk.

Najwyraźniej coś musiało pójść na opak. Kremer rozejrzał się, szukając wzrokiem swego najważniejszego oręża, ale na niebie nie było ani jednego szybowca!

Nagle usłyszał niewyraźny hałas, odwrócił się i ujrzał nieznajomy kształt lecący nisko wzdłuż kanionu i pędzący przed sobą jego ludzi! Z doświadczenia wiedział, że żaden szybowiec nie jest w stanie lecieć w ten sposób, nie zwracając uwagi na drobne, ale niebezpieczne wstępujące i opadające prądy powietrzne. Ta rzecz wydawała dźwięk jak wielki, rozwścieczony, drapieżny ptak, a wokół niej migotała ledwo widoczna poświata felhesz.

Wojska uciekły, najwyraźniej bowiem miały już dość niespodzianek w czasie tej kampanii. Najpierw te obrzydliwe, podrygujące, unoszące się nad głowami potwory zwane „balonami”, a teraz to!

Wódz mruknął gniewnie. Gdy latająca machina zbliżyła się, dotknął kolby przywieszonego na biodrze igłowca. Żeby zechciała nieco się zbliżyć. Jeśli udałoby mu się ją strącić, mogłoby to podnieść ducha w jego wojskach.

Potwór jednak nie poszedł mu na rękę. Najwidoczniej uznał, że jego zadanie zostało już wykonane, więc wzbił się w górę i zakręcił na północ. Kremer nie miał najmniejszych wątpliwości, że ruszył w stronę bitwy toczącej się na pomocnych przełęczach.

Widział to wszystko oczyma wyobraźni — dokonał tego zagraniczny czarownik, a on nie potrafił go powstrzymać.

Nie mógł walczyć z tą nową rzeczą — przynajmniej na razie. Jego plany walki zbyt silnie uzależnione były od szybowców, a te nie były w stanie stawić czoło potworowi.

Oczywiście, gdy tylko wieść o klęsce dotrze na wschód, wielcy możnowładcy popędzą tłumnie do króla Hymiela. Po kilku dniach na zachód zaczną podążać armie, prześcigając się w próbach zdobycia nagrody za jego głowę.

Kremer odwrócił się do swoich adiutantów. — Pędźcie na stację sygnalizatorów. Wydajcie rozkaz odwrotu — tu i na pomocy. Niech moi górale zbierają się w Dolinie Wysokich Drzew, w górach Flemming. Starożytne umocnienia są silne. Nie będziemy musieli się tam obawiać ani armii, ani latającego potwora czarownika.

— Wasza Miłość? — Oficerowie popatrzyli na niego z niedowierzaniem. Przed paroma chwilami służyli przyszłemu, wedle znaków na niebie i ziemi, władcy ziem od gór aż do morza. A teraz nagle on sam powiada im, że będą żyli podobnie jak ich dziadowie, w północnych ostępach!

Kremer rozumiał, że niewielu ludzi jest w stanie pojąć sytuację tak szybko i jasno jak on. Nie mógł mieć im za złe, że poczuli się jak ogłuszeni. Ale nie mógł też zgodzić się na zwłokę w wypełnianiu rozkazów.

— Ruszajcie! — krzyknął. Dotknął wiszącej u boku kabury z igłowcem i spostrzegł, że cofnęli się.

— Chcę, żeby wiadomość przekazana była natychmiast. W następnej kolejności wyślijcie rozkaz do naszego garnizonu w Zuslik. Niech ogołocą miasto z żywności i bogactw… Będą nam potrzebne w czasie przyszłych miesięcy i lat.

Wicher dmący wokół niego pełen był unoszącego się w powietrzu pyłu.

Było już późno, nawet jak na letni dzień na Tatirze, kiedy cudowny „smok” powrócił do centrum L’Toff. Powitalna grupa na ziemi musiała podążać zygzakiem aż do chwili, gdy i oni, i pilot latającej machiny znaleźli wystarczająco dużą polanę. Do tej pory zapewne połowa ludności — ci, którzy nie ruszyli za wycofującymi się armiami — zebrała się, aby pozdrowić swoich zbawców.

Maszyna nadlatywała nisko. Jej połyskliwy kształt błyszczał w złocistym zmierzchu. Dotknął lekko ziemi, potoczył się i wreszcie zatrzymał przed wysokimi dębami.

Tłum dosłownie eksplodował radością, gdy ujrzał, jak szczupła postać ich księżniczki wstaje w kabinie samolotu. Zgromadzili się wokół niej wiwatując, a niektórzy usiłowali nawet wziąć ją i nieść na ramionach.

Ale nie pozwoliła na to. Gestem nakazała im się cofnąć i odwróciła się, żeby pomóc wstać następnej osobie. Jak na cudzoziemca, był to wysoki mężczyzna. Miał ciemne włosy, brodę i wyglądał na bardzo zmęczonego.

Największe jednak zdziwienie spotkało ich, gdy zobaczyli to, co siedziało na ramieniu mężczyzny — małego stworka o błyszczących, zielonych oczach i szelmowskim uśmiechu. Krenegee zaczął mruczeć, tłum zaś cofnął się i zapanowała nagła, pełna szacunku cisza.

A potem L’Toff westchnęli niemal jak jeden mąż, gdy cudzoziemski czarownik wziął księżniczkę w ramiona i zaczął bardzo długo ją całować.

Загрузка...