III. NOM DE TERRE

Następnego dnia droga zaczęła schodzić w dół ku szerokiej dolinie rzeki.

W pewnej chwili jadący na ramieniu Dennisa chochlak pisnął radośnie i z mijanej gałęzi zerwał kiść dużych, purpurowych jagód. Zaczął żuć kilka z nich i po szczęce pociekł mu ich sok. Gdy zaoferował resztę człowiekowi, ten uprzejmie odmówił.

Dennis zaczynał się czuć już całkiem dobrze. Wróciły jego dawne obozowe umiejętności. Plecak, po znalezieniu właściwych węzłów, stał się bardzo wygodny. Idąc po elastycznej nawierzchni szosy, miał wrażenie, że buty — całkowicie już rozchodzone — są miękkimi uzupełnieniami jego własnych stóp. Naprawdę zaczynał się dobrze bawić.

Jednak wiedział, że las wkrótce się skończy. Ciągle bez odpowiedzi pozostawało pytanie, co zrobi, gdy wreszcie dotrze do cywilizacji.

Jakimi stworzeniami są tubylcy? Czy ich technika jest dostatecznie wysoko rozwinięta, żeby mogli mu pomóc w odbudowie połowy zevatronu?

Co ważniejsze, czy przypadkiem nie zdecydują się ładnie posegregować, według rozmiarów i kolorów, części, jak to już ktoś zrobił z częściami zevatronu?

Być może na początek całkiem niezłym pomysłem jest trochę tubylców poszpiegować.

— To zupełnie proste! Jeżeli rysy ich twarzy są nieco inne niż moje, użyję po prostu rzecznego błota, żeby przyprawić obie fałszywe anteny i szypułki oczne, i już po kłopocie! Być może będę musiał usunąć sobie nos i oczywiście nieco wydłużyć szyję, ale to jest kwestia najwyżej kilkunastu centymetrów. Ciekawe tylko, czy będę potrzebował łusek.

W czasie marszu przychodziły mu do głowy scenariusze rozwoju sytuacji.

Wiem! Będę się starał odnaleźć wiejską rezydencję ekscentrycznego, bogatego naukowca G’zvreepa. Rozpoznam ją po kopule obserwatorium astronomicznego, wyraźnie górującej nad zachodnim skrzydłem pałacu.

Masz rację, Dennis. Gdy zapukasz, uprzejmy stary uczony osobiście otworzy ci drzwi, wysławszy służbę wcześniej do łóżek, żeby mu nie przeszkadzała w poszukiwaniu komet. W pierwszym momencie, widząc cię, twoje obrzydliwie płaskie oczy, miliony twych wąsów czaszkowych, zamacha płatami płucnymi w odruchu obrzydzenia, jednak kiedy podniesiesz dłoń w uniwersalnym geście pokoju, szybko wprowadzi cię do środka, mówiąc: »Wchodź prędzej! Dzięki niech będą Gixgaxowi, że trafiłeś najpierw do mnie!«

Na łące obok szosy Dennis znalazł ślady obozowiska. Popiół w ognisku był jeszcze ciepły. Odłożył plecak i postawił „strażnika” na jednym ze znajdujących się w pobliżu dużych kamieni. Chochlaka postawił na drugim.

— No dobrze, bystrooki — powiedział do zwierzaka — zobaczymy, czy nadajesz się do czegoś więcej niż tylko do towarzystwa. Stój tu na warcie, gdy tymczasem ja wykonam poważną pracę detektywistyczną.

Chochlak przekrzywił kpiąco łeb, potem ziewnął.

— Hmmm. Twoje zachowanie wskazuje tylko, jak mało naprawdę wiesz. Ja już coś znalazłem! — Wskazał palcem ziemię. — Patrz. Ślady stóp!

Chochlak prychnął. Najwyraźniej to odkrycie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. Dennis westchnął. Gdzie jest entuzjastyczna publiczność, gdy najbardziej jej potrzebujemy?

W ziemi znajdowało się dużo głębokich wgnieceń — zapewne zrobionych przez wielkie zwierzęta pociągowe — i mniejsze ślady, które mogłyby być zostawione przez niepodkutego kucyka. Leżące tu i ówdzie odchody również wskazywały na to, że ten świat rzeczywiście ma wśród swej fauny jakieś bliskie odpowiedniki koni.

Po zakończeniu badania śladów zwierzęcych Dennis zajął się poszukiwaniem jakiegoś wyraźnego odcisku stóp istot dwunogich i wkrótce stwierdził, że wszyscy w tej karawanie byli obuci.

Z ostrych zarysów bieżnikowanych podeszew w sposób oczywisty wynikało, że ci ludzie używali podobnych butów jak on. Te ślady stanowiły niepodważalny dowód istnienia wysokiej techniki. Wzór bieżnika w przypadku każdego z nich był identyczny… jakby komputer opracował najlepszy, idealny wariant, który następnie został skierowany do masowej produkcji. Chodził po obozowisku, rozglądając się z podnieceniem, aż wreszcie przyszła mu do głowy pewna myśl.

Zatrzymał się i podniósł swoją lewą stopę. Dość niezdarnie usiłował dostrzec podeszwę buta. Wreszcie chwycił stopę i odkręcił ją — nieco zbyt gwałtownie, gdyż stracił równowagę i runął na plecy.

Spojrzał na wzór bieżnika swego buta i ciężko westchnął. Był on identyczny z wzorem na śladach. Albo tutejsze komputery doszły do takiego samego rozwiązania co ziemskie, albo…

Rozejrzał się wokół. Ślady butów były wszędzie. Bez wątpienia niemal wszystkie zostały zrobione przez niego samego.

Rozległo się popiskiwanie, które brzmiało podejrzanie podobnie do śmiechu. Dennis odwrócił się i spojrzał na chochlaka. Zwierzak wyszczerzył zęby w swój normalny sposób.

— Nie waż się cokolwiek powiedzieć! — ostrzegł go Dennis.

Chociaż raz chochlak zrobił to, co mu kazano.


* * *

Nie było już właściwie zbyt wielu innych śladów. Obok ogniska znalazł kilka rozpadających się okruchów suszonego mięsa. W miejscu, w którym trzymane były zwierzęta, tu • ówdzie leżało rozsypane ziarno. Obok wysokiego drzewa natknął się na ziemi na czerwoną plamkę. Była trochę lepka, jak krew. Znalazł ślady ciągnięcia czegoś po ziemi oraz kępki wyrwanej sierści. Trochę później znalazł długi kosmyk włosów, błyszczących w porannym słońcu jak czyste złoto. Przyglądał mu się przez chwilę, potem starannie zwinął i włożył do zapinanej kieszeni na rękawie.

Nieco bliżej lasu znalazł martwe zwierzę. Wyglądało jak bardziej wyrośnięty kuzyn chochlaka. Miało spłaszczony nos i zęby jak igły, ale było wielkości i budowy doga. Jego łeb patrzył na Dennisa tępo z odległości dwóch metrów od reszty ciała. Został odcięty razem z częścią ramienia jakby przez gilotynę — lub laser o wysokiej mocy.

Przyglądał się tej scenie, gdy nagle od strony ogniska dobiegło go buczenie „strażnika”. Rozejrzał się czujnie wokół. Co tym razem się zbliża?

Odwrócił się w stronę lasu akurat w momencie, w którym wyłaniało się stamtąd sześć podobnych do psów bestii. Nie bardzo miał czas bliżej im się przyglądać. Stwory zawarczały — niskimi, dudniącymi głosami — i natychmiast runęły ku niemu.

Pistolet igłowy znalazł się w jego dłoni, zanim jeszcze miał czas o nim pomyśleć. Przez kilka ostatnich dni ćwiczył podczas marszu szybkie wyciąganie go z kabury z natychmiastowym strzałem w jakieś drzewo. To ćwiczenie teraz najprawdopodobniej uratowało mu życie.

Stojąc pewnie na rozstawionych nogach, wycelował tuż przed szarżującą sforę i wystrzelił.

Ziemia przed zwierzętami eksplodowała, ale ogarnięte żądzą mordu bestie ślepo gnały przed siebie przez gejzer pyłu i trawy. Dennis nie miał wyboru. Podniósł nieco lufę i znowu wystrzelił.

Sfora zmieniła się w skowyczącą masę. Chwilę potem Podzieliła się na uciekających i martwych.

Dennis popatrzył na czmychające i wyjące z bólu zwierzęta na ich pokrwawionych i nieruchomych towarzyszy. Potem spojrzał na niewielką broń w swojej dłoni.

Pistolet igłowy, zasilany baterią słoneczną, strugał maleńkie ścinki z dziwnie ukształtowanego, wkładanego do komory amunicyjnej kawałka metalu, a potem z dużą prędkością je wystrzeliwał. Na początku pobytu w tym świecie Dennis myślał, że jest to urządzenie niewiele skuteczniejsze od zabawki, jednak podczas ćwiczeń w drodze przyzwyczaił się do niego i nawet nabrał doń pewnego zaufania.

Teraz patrzył na pistolet ze szczerym zdumieniem.

„Co za morderca!” — pomyślał.


* * *

Wkrótce mógł już stwierdzić bez wątpliwości, że zbliża się do cywilizacji.

Szosa znacznie się poszerzyła, niektóre ze stoków wzgórz nosiły ślady uprawy. Gęsty żywopłot oddzielał teraz drogę od pól po jej obu stronach. Patrząc pomiędzy gałęziami, Dennis dostrzegał pasące się na łąkach stada zwierząt.

Niedługo powinien się natknąć na tubylców. Jednak przypadkowe spotkanie na drodze nie wydawało mu się najlepszym sposobem na pierwszy kontakt. Poza tym wcale nie miał ochoty stykać się z tą bronią, która tak gładko odcięła łeb znalezionemu w obozowisku zwierzęciu. Zdecydował, że chyba będzie lepiej, jeśli przez jakiś czas trasa jego wędrówki będzie biegła obok drogi.

Zaczął rozglądać się za szczeliną w żywopłocie. Gdy wyjął maczetę i zaczął nią rąbać w miejscu nieco węższym niż inne, chochlak obudził się z drzemki na szczycie plecaka. Skoczył na wysoką gałąź i przysiadł tam, spoglądając na Dennisa z wyraźną pretensją o przerwanie sjesty.

Dennis stwierdził, że zamiar wycięcia sobie drogi przez żywopłot wcale nie jest łatwy w realizacji. Ciężkie ostrze odskakiwało od gałęzi, ledwie je szczerbiąc.

Przyjrzał się maczecie z niesmakiem. Dotychczas właściwie jej nie używał. Ostrze było pokryte plamami rdzy i zupełnie powiedział kilka ciepłych słów na temat Bernalda Brady ’ego, pocieszając się tym, że jednak nie oceniał tego faceta zbyt niesprawiedliwie.

Gdy wysysał zadrapania na wierzchu prawej dłoni, przyszła u do głowy pewna myśl. A gdyby tak użył tego pięknego noża, znalezionego przy śluzie zevatronu? Zrzucił plecak i wydobył z jednej z dolnych kieszeni owinięty w płótno przedmiot. Spojrzawszy czujnie w górę i w dół drogi, położył zawiniątko na ziemi i rozwinął je.

Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Tydzień temu schował piękny, ostry, wytrzymały nóż, będący w oczywisty sposób produktem wysoko rozwiniętej techniki. To, co teraz leżało przed nim, ciągle robiło wrażenie, ale był to po prostu podłużny kawałek obsydianu, przymocowany do drewnianej rękojeści mocno nawiniętymi rzemieniami. Ten nóż również był ostry i starannie wykonany, ale należał do zupełnie innej kategorii przedmiotów niż perfekcyjne narzędzie, które kiedyś znalazł.

Poczuł lekki zawrót głowy. „Prawdziwy fenomen” — powiedział do siebie, dotykając noża.

Został przywołany do rzeczywistości przez piskliwy wrzask nad swoją głową. Chochlak zaświergotał do niego dwukrotnie, gwałtownie potrząsając głową. Potem poszybował ku pobliskim zaroślom.

Dennis sięgnął do bocznej kieszeni spodni i wyjął „strażnika”. Ekranik pokazywał czerwone światełka na szosie, zbliżające się w tę stronę.

Szybko zawinął niezwykły nóż z powrotem. Tajemnica może trochę poczekać. Zarzucił plecak i na serio zabrał się do rąbania maczetą. Koniecznie musi wydostać się z tej drogi!

Kolce czepiały się plecaka i ramienia, którym zasłaniał twarz, przeciskając się przez gęstwę. W końcu wyskoczył na łąkę jak pestka czereśni spomiędzy palców i runął na trawę.

Przetoczył się, oddychając ciężko.

„Tym razem przynajmniej dobrze się im przyjrzę” — myślał, odczołgując się od wyrwy w żywopłocie. — „Dowiem się, jak oni naprawdę wyglądają!”

Znowu wyjął „strażnika”. Ekran usiany był wieloma żółtymi światełkami, najwyraźniej odpowiadającymi stadom przeżuwaczy, które Dennis uprzednio zauważył na zboczach wzgórz. Z boku ekranu zobaczył dwie czerwone plamki i dwie żółte, zbliżające się drogą w tę stronę.

„Dwóch jeźdźców”.

Nigdzie nie mógł znaleźć zielonego światełka, które oznaczało chochlaka. Niestałe stworzenie pewnie znowu go opuściło.

Tak mocno skupił się na czerwonych punktach na drodze, że dłuższą chwilę zajęło mu zauważenie dwóch małych, różowych światełek, które odłączyły się od pobliskiego stada żółtych. Poruszały się one szybko w stronę centrum ekranu.

„Idą ku środkowi” — uświadomił sobie — „…to znaczy do mnie!”

— Ciiińń-ooooobrr-anuu!!!

Dobiegł go z tyłu — wysoki, przenikliwy okrzyk, po którym ciarki przeszły po plecach. Okrzykowi towarzyszył tupot biegnących stóp. Ktoś go atakuje!

Sięgnął ku kaburze, niewielką mając nadzieję, że zostanie mu dana dostateczna ilość czasu, żeby się uzbroił. W każdej chwili spodziewał się uderzenia jakiegoś nieznanego promienia śmierci, który przetnie go na pół.

— Cińń-oooobrr-oj!

Obciążony plecakiem, z trudem przetoczył się na brzuch, starając się jednocześnie podnieść broń. Wyciągnął pistolet przed siebie w dwóch drżących dłoniach, gotowy natychmiast strzelać do… Do psa.

Zamrugał, ciągle celując… do małego pieska, który zawarczał na niego i natychmiast czmychnął, chowając się za parą krótkich, cienkich nóg… kościstych i poobijanych nóg małego chłopca.

Dennis podniósł wzrok z niedowierzaniem.

Najgroźniejszą bronią, jaką zobaczył, był kij pastuszy, trzymany przez podrostka o skołtunionych włosach i umorusanej twarzy.

Pierwszy myślący kosmita, z jakim Dennis nawiązał kontakt odrzucił z oczu pasmo niesfornych, brązowych włosów i wydyszał:

— .liitooojeeee-aaanyeee… — Chłopiec posapywał z podniecenia. — Ceeeceee-wiideeec-muuu-tat?

Dennis, nieco oszołomiony z zaskoczenia, zdał sobie jednak sprawę, że leżąc w taki sposób, wygląda zapewne dość niemądrze. Powoli, jakby nie chcąc spłoszyć chłopca, podniósł się na nogi.

Postanowił, że na razie nie będzie myślał nawet przez chwilę o tym, jak bezsensowne jest znajdowanie tutaj, w zupełnie obcym świecie, ziemskiego chłopca — ośmiolatka, na pierwszy rzut oka. Z takich myśli nie mogło wyniknąć nic dobrego. Zmusił się do skupienia uwagi na problemie języka. W wypowiadanych przez chłopca dźwiękach było coś dziwnie znajomego, miał wrażenie, że już kiedyś je słyszał.

Usiłował przypomnieć sobie, czego się nauczył na wykładach z lingwistyki, na które dobrowolnie uczęszczał podczas studiów. A więc nauczył się, że istnieje kilka dźwięków, mających jednakowe znaczenie dla niemal wszystkich istot ludzkich. Antropolodzy zwykli posługiwać się nimi w początkowych stadiach kontaktu z nowo odkrytymi plemionami.

Przełknął ślinę i zaryzykował użycie jednego z nich.

— Hmmm? — powiedział.

Chłopiec zdołał już odzyskać panowanie nad swym oddechem. Z westchnieniem, mówiącym na jak wielką próbę wystawiana jest jego cierpliwość, powtórzył:

— Chcecie widzieć mego tatkę, panie?

Dennis niemal się zachłysnął. W końcu udało mu się zmusić głowę do potwierdzającego ruchu w górę i w dół.


* * *

Szczeniak biegał wokół, obszczekując ich stopy. Chłopiec — powiedział, że ma na imię Tomosh — maszerował z powagą obok Dennisa, prowadząc go poprzez pofałdowaną łąkę w stronę swego domu.

W pewnej chwili Dennis zobaczył przez szczeliny w żywopłocie dwóch jeźdźców. Zanim stwierdził, że źródłem pojawienia się na ekranie „strażnika” groźnych, czerwonych światełek jest jadąca spokojnie na włochatych kucykach para farmerów, przez kilka minut krył się, ku zdumieniu chłopca, w jakimś dołku w ziemi.

Zaczynał dopiero znajdować w sobie odwagę, żeby myśleć o sytuacji, w jakiej się znalazł. Ze wszystkich możliwych kontaktów z inteligentnymi istotami pozaziemskimi ten był chyba najbardziej pożądany, a jednocześnie najdziwniejszy.

Nie potrafił jednak choćby zacząć sobie wyobrażać, jak to się stało, że w tym świecie znaleźli się ludzie.

— Tomosh? — zagadnął.

— Tak, pszepana? — Chłopiec modulował głos w sposób, który dla Dennisa ciągle był przeszkodą w rozumieniu sensu słów.

Mały spojrzał w górę wyczekująco. Dennis milczał, zastanawiając się, od czego powinien zacząć. Nie bardzo wiedział, o co ma pytać.

— Eee, czy twemu stadu nic się nie stanie w czasie, gdy odprowadzisz mnie do rodziców?

— Nie, stoganom nic nie będzie. Psy pilnują. Ja tylko muszę iść liczyć je dwa razy na dzień i krzyczeć, jak brak którego.

Przeszli w milczeniu następnych kilkadziesiąt kroków. Dennis nie miał zbyt wiele czasu na przygotowanie się do spotkania z dorosłymi. Nagle poczuł, że zaczyna narastać w nim trema.

Przed spotkaniem chłopca przyzwyczaił się do myśli, że jest tu istotą obcą, innoplanetarną i będzie musiał starać się przeżyć w zgodzie z logiką takiego założenia. Na przykład, zostać zabitym przy pierwszym spotkaniu przez nienawidzące ssaków, inteligentne mrówki, byłoby tylko parszywym, jednak naturalnym i nie dającym się uniknąć pechem. Nic na to nie mógłby poradzić.

Jednak na sposób, w jaki będą na niego reagowali miejscowi ludzie, będzie miało wpływ jego własne zachowanie. Prosta pomyłka w formułce grzecznościowej — choćby przejęzyczenie — może wszystko zrujnować. I w tym przypadku wina będzie leżała po jego stronie.

Być może dziecku powinien zadać pytania, które u dorosłych wywołałyby tylko podejrzliwość. — Tomosh, czy tu w pobliżu jest dużo gospodarstw?

— Nie, pszepana, tylko kilka. — Chłopiec sprawiał wrażenie dumnego z tego faktu. — My jesteśmy prawie najdalej! Król chce, żeby w góry, gdzie mieszkają L’Toff, jeździli tylko górnicy i kupcy. Baron Kremer myśli inaczej, jasne. Tatko mówi, że baron nie ma prawa słać tam drwali i żołnierzy…

Tomosh zaczął opowiadać, jak strasznie okrutny i przewrotny jest ich lokalny władyka i jak król, który mieszka daleko na wschodzie, zrobi z nim kiedyś porządek. Po pewnym czasie opowieść wyraźnie nabrała charakteru plotki — bardzo skomplikowanej jak na tak małego chłopca… mówiła więc, jak to „Lord Hern” powoli przejmuje w imieniu barona wszystkie kopalnie i jak to z powodu kłopotów z królem już od dwóch lat nie przyjechał do tego regionu żaden cyrk. Jakkolwiek niełatwo było śledzić wszystkie szczegóły, Dennis zrozumiał, że panującym tu ustrojem jest feudalizm, a wojna najwyraźniej me jest czymś niezwykłym.

Niestety, ta opowieść nie powiedziała mu niczego na temat poziomu miejscowej techniki. Ubranie chłopca, chociaż przybrudzone, sprawiało dobre wrażenie. Nie miało wszytych kieszeni, ale pas z kieszeniami przypinanymi, który wyglądał jak świeżo wyjęty z katalogu firmy wysyłkowej. Buty Tomosha bardzo przypominały dobre, mocne trampki, które Dennis nosił jako dziecko.

Gdy weszli na niskie wzgórze, Dennis zobaczył zabudowaną bez wyraźnego planu farmerską zagrodę. Dom mieszkalny, stodoła i skład narzędzi stały około stu metrów od drogi z osłoną od wiatru. Budynki i podwórze otoczone były wysoką palisadą. Według Dennisa to gospodarstwo wyglądało na dość zamożne. Tomosh, nagle podekscytowany, pociągnął go za rękę. Dennis niepewnie podążył za chłopcem w dół zbocza.

Dom mieszkalny był niskim, rozległym budynkiem z łagodnie spadzistym dachem, błyszczącym w promieniach popołudniowego słońca. W pierwszej chwili Dennis myślał, że światło odbija się od aluminiowych elementów konstrukcyjnych.

Jednak gdy podeszli bliżej, zobaczył, że ściany wykonane są z lakierowanych, wspaniale dopasowanych desek.

Stodoła była zbudowana w podobny sposób. Oba budynki wyglądały jak wyjęte z reklamowego czasopisma dla rolników.

Dennis zatrzymał się tuż przed bramą. To była ostatnia szansa na zadawanie głupich pytań.

— Hmm, Tomosh — powiedział — jestem w tej okolicy obcy…

— Och, jasne, sam się domyśliłem. Śmiesznie pan wygląda!

— No, tak. Więc właściwie pochodzę z odległego kraju na… na północnym zachodzie. — Z gadaniny chłopca Dennis wywnioskował, że miejscowi niezbyt dużo wiedzieli o ziemiach leżących w tym kierunku.

— Oczywiście — kontynuował — jestem bardzo ciekawy, jaki jest wasz kraj. Czy mógłbyś mi powiedzieć, na przykład, jak się nazywa ta okolica?

Chłopiec odpowiedział bez chwili wahania.

— To jest Coylia!

— A więc wasz król to jest król Coylii?

Tomosh skinął głową, przyoblekając twarz w wyraz świętej cierpliwości.

— Jasne!

— Dobrze. Wiesz, z nazwami dzieją się czasem śmieszne rzeczy. Na przykład ludzie w różnych krajach inaczej nazywają świat. A jak wy go nazywacie? — Dennis był zdecydowany na zawsze pogrzebać „Flasterię”.

— Świat? — Chłopiec chyba nie bardzo rozumiał.

— Tak, cały świat. — Dennis wskazał ziemię, niebo. wzgórza wokół nich. — Wszystkie oceany i królestwa. Jak wy to nazywacie?

— Aha! Tatir — powiedział z powagą. — Taka jest nazwa świata.

— Tatir — powtórzył Dennis Usiłował powstrzymać uśmiech. Nie brzmiało to dużo lepiej niż „Flasteria”.

— Tomosh!

Głos był kobiecy, przenikliwy i dobiegał z budynku mieszkalnego. Z frontowych drzwi wyszła krzepko wyglądająca, młoda kobieta i znowu zawołała: — Tomosh! Chodź tu zaraz! Chłopiec zmarszczył brwi.

— To ciocia Biss. A co ona tutaj robi? I gdzie są mama ? — Ruszył w stronę domu, zostawiając Dennisa w bramie.

Coś było wyraźnie nie w porządku. Kobieta wydawała się poważnie zmartwiona. Uklękła i trzymając ramiona chłopca, coś mu z powagą tłumaczyła. Wkrótce Tomosh zaczął pochlipywać.

Dennis czuł się bardzo niezręcznie. Przechodzenie przez bramę bez zaproszenia dorosłej osoby nie wydawało się zbyt rozsądne. Z drugiej jednak strony nie bardzo chciał tak po prostu odchodzić.

Budynki i podwórze były w zupełnym porządku. Prawdziwe kurczaki dziobały rozsypane na ziemi ziarno razem ze stadkiem ptaków, które wyglądały jak maleńkie strusie.

Ścieżki na podwórzu zostały wykonane z tego samego sprężystego materiału, który tworzył nawierzchnię szosy. Miały takie same, poszarpane krawędzie, niemal wtapiające się w ziemię i trawę.

Cała farma sprawiała wrażenie, jakby została wykonana w taki właśnie sposób. Okna w budynku mieszkalnym były czyste i dobrze dopasowane, ale umieszczono je jakby w zupełnie przypadkowych miejscach, bez zwracania uwagi na jakikolwiek plan. Okna duże i małe sąsiadowały ze sobą bez żadnej oczywistej przyczyny.

Tomosh przylgnął do piersi ciotki, teraz już otwarcie płacząc. Dennis był poważnie zaniepokojony. Coś się musiało przytrafić rodzicom chłopca.

W końcu zdecydował się podejść kilka kroków. Kobieta podniosła ku niemu oczy.

— Pan się nazywa Dennis? — spytała chłodno z tym samym, szczególnym akcentem, z którym mówił Tomosh.

Skinął głową.

— Tak, proszę pani. Czy Tomosh dobrze się czuje? Czy mógłbym w czymś pomóc?

Propozycja chyba ją zaskoczyła. Jej twarz nieco złagodniała.

— Rodzice Tomosha odeszli. Przyszłam, żeby go zabrać do mego domu. Może pan tu zostać do czasu, aż przyjdzie mój mąż, żeby zabrać rzeczy i wszystko pozamykać.

Denni s chciał zadać jeszcze inne pytania, ale powstrzymał go jej surowy wzrok.

— Niech pan siądzie tu, na stopniach, i poczeka chwilę —. powiedziała, potem wprowadziła chłopca do domu.

Dennis nie czuł się obrażony okazywaną przez kobietę podejrzliwością. Był obcy. Jego akcent pewnie wcale mu nie pomagał. Usiadł na stopniach w miejscu, które wskazała.

Na ganku, tuż obok drzwi do budynku, stała długa skrzynia z narzędziami. W pierwszej chwili Dennis spojrzał na nią tylko przelotnie, myśląc o czym innym. Potem przyjrzał się bliżej i zmarszczył brwi.

— Robi się coraz ciekawiej — powiedział.

Był to najdziwniejszy zbiór narzędzi, jaki zdarzyło mu się widzieć.

Bezpośrednio obok drzwi znajdowała się siekiera, dalej grabie, motyka i łopata — wszystko błyszczące i nowiutkie Dotknął wielkich nożyc ogrodniczych, które stały jako następne. Wydawały się bardzo mocne. Miały uchwyty z gładkiego, ciemnego drewna, co nie było zresztą takie dziwne. Jednak ostrza nie wyglądały na wykonane z metalu. Były ostre jak brzytwa, ale przede wszystkim były półprzeźroczyste, z widocznymi w środku delikatnymi żyłkami.

Dennis nie wierzył własnym oczom.

— To jest kamień! — szepnął. — Na dodatek chyba któryś ze szlachetnych! To mogą nawet być pojedyncze kryształy!

Był oszołomiony. Nie mógł sobie wyobrazić przemysłu, który potrafiłby produkować takie narzędzia na użytek rolnika! To, co miał przed sobą w skrzyni obok drzwi, było zupełnie nieprawdopodobne!

Ale nie była to ostatnia niespodzianka. Przyglądając się skrzyni, czuł narastający, niekłamany niepokój, gdyż jakkolwiek narzędzia najbardziej od drzwi odległe były również wykonane z kamienia, na tym się kończyło ich podobieństwo do wspaniałych ostrzy tuż przy wejściu.

To wszystko nie miało najmniejszego sensu. Po lewej, najbardziej odległej stronie skrzyni stała inna siekiera. Jednak ten egzemplarz wyglądał, jakby pochodził prosto z Epoki Kamiennej!

Prymitywne drewniane stylisko co prawda zostało wygładzone w dwóch miejscach, ale w innych ciągle było pokryte korą. Ostrze było zrobione z obłupanego krzemienia i przytwierdzone rzemieniami.

Reszta narzędzi mieściła się pomiędzy tymi ekstremami. Niektóre były tak prymitywne, jak to możliwe. Jakość innych mogła być osiągnięta tylko przy zastosowaniu wspomaganego komputerowo projektowania i najwyższych lotów technik obróbki materiałów.

W zamyśleniu dotknął siekiery o krzemiennym ostrzu. Mogłaby być wykonana tą samą ręką, spod której wyszedł tajemniczy nóż, schowany w jego plecaku.

— Stivyung był najlepszym zużywaczem w tych stronach — powiedział głos za jego plecami.

Odwrócił się. Zagubiony w myślach, nie usłyszał kroków ciotki Biss, wychodzącej na ganek. Kobieta wyciągnęła ku niemu talerz i łyżkę. Przyjął je odruchowo. Nagle poczuł się bardzo głodny.

— Stivyung? — Z trudnością powtórzył imię. — Ojciec chłopca?

— Tak. Stivyung Sigel. Dobry człowiek, sierżant Królewskich Zwiadowców, zanim ożenił się z moją siostrą Surah. Jego reputacja jako zużywacza sprowadziła na niego nieszczęście. To oraz fakt, że był zbudowany dokładnie jak baron — i wzrost, i waga. Ludzie barona przyszli po niego dziś rano.

Wyglądała tak, jakby naprawdę wiedziała, co mówi. Dennis nie śmiał wyprowadzać jej z błędu. Poza tym to mogła być jego wina — być może wskutek jej akcentu nie wszystko właściwie rozumiał.

— A co się stało z matką chłopca? — spytał. Podmuchał na zaczerpniętą z talerza zupę. Była słodka, ale i tak zdecydowanie różniła się smakiem od żelaznych racji, które od tygodnia musiał sobie przyrządzać. Ciotka Biss wzruszyła ramionami.

— Kiedy zabrali jej męża, Surah przybiegła do mnie, potem spakowała się i poszła na wzgórza. Chce prosić L’Toff o pomoc. — Parsknęła z dezaprobatą. — Akurat widzę, jak to cokolwiek pomoże!

Dennisowi zaczynało kręcić się w głowie od wzmianek o rzeczach, o których nie miał pojęcia. Kim są L’Toff? I kim, do diabła, jest zużywacz?

Dennis mógł sobie wyobrazić sytuację, w której farmerska duma wpędza kogoś w konflikt z miejscowym możnowładcą i powoduje jego uwięzienie. Ale dlaczego Stivyung Sigel miałby zostać aresztowany za to, że jest „zbudowany dokładnie tak samo” jak jego baron? Czy to tutaj jest przestępstwem?

— Tomosh dobrze się czuje?

— Tak. Chciałby się z panem pożegnać, zanim pan pójdzie.

— Pójdę — powtórzył Dennis. Miał cichą nadzieję, ze zostanie zaproszony do pozostania tu trochę dłużej, ugoszczony zarówno rozmową, jak i normalnym łóżkiem na noc Ta okolica nie wyglądała na najspokojniejszą pod słońcem Chciał dowiedzieć się czegoś więcej, zanim wyruszy w stronę jakiegoś większego osiedla, dowiedzieć się, kto produkuje te wspaniałe narzędzia, które tu widział, i zmierzać prosto ku niemu, omijając z daleka wszelkich baronów Kremerów tego świata.

Ciotka Biss skinęła głową stanowczo.

— W naszym domu nie mamy dość miejsca, a to miejsce jutro zostanie zamknięte. Jeśli szukasz pracy, możesz ją znaleźć w Zuslik.

Dennis zapatrzył się w talerz. Nagle stracił wszelką ochotę spędzanie jeszcze jednej nocy pod gołym niebem. Nawet popiskiwanie kurcząt budziło w nim tęsknotę za domem.

Ciotka Biss milczała przez chwilę, potem westchnęła.

— Och, co za różnica. Tomosh uważa, że jest pan prawdziwym pielgrzymem, a nie jednym z tych nicponiów, którzy czasem docierają tu ze wschodu. Nie sądzę, żeby było coś złego w tym, że pozwolę panu przespać tę noc w stodole. Pod warunkiem, że będzie się pan dobrze zachowywał i że obieca odejść z samego rana.

Dennis skinął głową.

— Może jest tu coś do zrobienia, w czym mógłbym pomóc…?

Biss pomyślała przez chwilę. Odwróciła się i wyjęła ze skrzynki siekierę o krzemiennym ostrzu.

— Nie spodziewam się, żeby to coś dało, ale może by pan spróbować narąbać trochę drewna.

Dennis wziął prymitywną siekierę z wahaniem.

— No cóż… myślę, że mogę spróbować… — Spojrzał na piękny topór, stojący obok drzwi.

— Niech pan bierze tę tutaj — powiedziała z naciskiem. — Teraz, gdy Stivyunga już nie ma, chcemy ją jak najszybciej sprzedać. Bierwiona są za domem.

— Życzę dobrego zużywania. — Kiwnęła głową, odwróciła się i weszła do domu.

Znowu pojawiło się to pojęcie. Dennis był pewien, że jego uwadze wymknęło się coś bardzo ważnego. Doszedł jednak do wniosku, że najmądrzej będzie nie zadawać ciotce Biss już żadnych pytań.

A więc najpierw rzeczy najważniejsze. Dokończył zupę i do czysta wylizał naczynie Miał wrażenie, że jest ono podobne do tych nietłukących się talerzy, które można znaleźć w domach na całej Ziemi. Jednak po bliższym przyjrzeniu się stwierdził, że ten talerz jest zrobiony z cienkiej jak wafel i wypolerowanej do doskonałości drewnianej płytki.

»Jeżeli kiedykolwiek uda mi się naprawić zevatron i jeśli zaczniemy prowadzić handel z tą kulturą, będą mogli sprzedawać nam miliony takich naczyń! Ich fabryki będą pracowały dwadzieścia cztery godziny na dobę!”

Potem przypomniał sobie zwierzęta pociągowe, zaprzężone do ślizgających się bezgłośnie wozów.

„Co tu się dzieje?”

Obrzuciwszy tęsknym wzrokiem piękną siekierę obok drzwi, z rezygnacją podniósł wyrób jaskiniowca i poszedł rąbać drewno na zapleczu domu.

Загрузка...