VII. MĘDRZEC NERON

Rankiem, następnego dnia po tym, w którym po raz drugi go uwięziono, Dennis obudził się z bólem karku i ze słomą w nosie. Usiłował usiąść i skrzywił się, gdy ruch podrażnił liczne stłuczenia i zadrapania na jego ciele. Opadł z powrotem na słomiane posłanie i westchnął.

— Ooooch — powiedział zwięźle.

Z zadziwiającą łatwością rozpoznał otoczenie. Jakkolwiek nigdy nie zdarzyło mu się osobiście przebywać w lochach, jednak odwiedzał je po wielekroć dzięki opowiadaniom i filmom. Rozejrzał się po pomieszczeniu, do którego teraz los go rzucił, i stwierdził, że jest pod wrażeniem wręcz podręcznikowej czystości jego formy.

Zapewne było ono długo zużywane w charakterze więziennego lochu. Było ciemne, wilgotne i najwyraźniej zawszone. Dennis podrapał się gwałtownie.

Nawet dźwięki były tutaj typowe — od powolnego, monotonnego kapania przesiąkającej przez sufit i ściany wody do głuchego stuku butów w korytarzu i grobowych głosów strażników.

— …nie wiem, dlaczego musieli przysyłać nam tutaj do pomocy tego dziwnie wyglądającego cudzoziemca. Nawet jeżeli ma jak najlepsze referencje — powiedział jeden z głosów.

— Tak — zgodził się drugi. — Przecież radziliśmy sobie zupełnie dobrze… trochę tortur, kilka nieszczęśliwych wypadków w odpowiednim czasie, sama przyjemność. Ale od czasu jak ten Yngvi się tu zjawił, to miejsce stało się po prostu wstrętne…

Głosy przycichły wraz z oddalającymi się w dół korytarza krokami.

Dennis podniósł się wreszcie, drżąc na całym ciele… Był zupełnie nagi — nie chcieli, pozostawiając czarownikowi jego własność, popełnić drugi raz tego samego błędu. Pomacał wokół dłonią, szukając straszliwie brudnego koca, który zostawili mu strażnicy.

Stwierdził, że jest owinięty wokół współtowarzysza z celi. Dennis trącił stopą leżącą sylwetkę.

— Arth. Hej, Arth! Masz teraz dwa koce! oddaj mi mój!

Złodziej otworzył oczy i przez chwilę, zanim zebrał myśli, patrzył na Dennisa pustym wzrokiem. Potem oblizał wargi.

— A niby dlaczego? To przez ciebie tutaj wylądowałem. Powinienem powiedzieć ci „do widzenia” i puścić cię swoją drogą zaraz po tym, jak uciekliśmy przez palisadę.

Dennis skrzywił się. Oczywiście Arth miał rację. Wtedy na dachu, wrzeszcząc na chochlaka i robota, nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co robi. Żaden z książkowych poszukiwaczy przygód nie zachowałby się w ten sposób.

Jednak Dennis był tylko człowiekiem. Znajdował się w ciągłym napięciu psychicznym, wywołanym niezwykłą i wysoce niebezpieczną sytuacją. Mógł sobie wmawiać, że już się przystosował do życia w świecie rządzonym dziwnymi zasadami gdzie wrogowie ścigali go z powodów, które ledwo pojmował — a potem jakiś wstrząs burzył jego chwiejną równowagę i nagle Dennis czuł się zdezorientowany, zagubiony, zniechęcony.

Tego wszystkiego nie mógł jednak wytłumaczyć Arthowi. W każdym razie nie w trakcie stopniowego zamarzania. Tak czy inaczej, jeżeli chcieli jakoś się z tej sytuacji wygrzebać, musieli współdziałać. A to oznaczało zmuszenie Artha do respektowania jego, Dennisa, praw.

— Przykro mi z powodu tego zamieszania, Arth. Masz moje czarnoksięskie słowo, że kiedyś ci to wynagrodzę. A teraz oddaj mi mój koc albo zamienię cię w żabę i wezmę sobie obydwa.

Powiedział to tonem tak obojętnym, tak spokojnie, że Arth wytrzeszczył oczy, kompletnie zaskoczony. Nie było wątpliwości, że zdarzenie na dachu mocno nadszarpnęło pozycję Dennisa, jednak Arth dobrze pamiętał jego wcześniejsze sztuczki.

W końcu złodziej parsknął z niesmakiem i rzucił Dennisowi sporny koc.

— Obudź mnie, jak przyniosą śniadanie, Denzzz. I zobacz, czy przypadkiem nie mógłbyś zmienić go w coś nadającego się do jedzenia!

Odwrócił się pod swoim kocem plecami do Dennisa. Dennis również się owinął, próbując ulepszyć koc podczas czekania, aż baron Kremer zdecyduje o jego losie.

Czas płynął bardzo powoli. Nuda była przerywana od czasu do czasu odgłosem kroków przechodzących korytarzem strażników. Mieli oni zwyczaj nieustannie do siebie mruczeć. W końcu z usłyszanych fragmentów wypowiadanych przez nich zdań Dennis zrozumiał, że po prostu powtarzają w kółko ponurą ocenę warunków, w jakich przebywają ich klienci.

— Ale tu ciemno i ponuro — komentował pierwszy strażnik, przechodząc obok celi.

— Tak. Ciemno. Ponuro — odpowiadał drugi.

— Nie chciałbym być tu uwięziony. Tu jest okropnie.

— Jasne. Okropnie.

— Czy w końcu przestaniesz wszystko za mną powtarzać? Muszę sam odwalać całą robotę! To mnie wnerwia!

— Tak. Wnerwia. Jasne…

Tak czy inaczej, wyjaśniało to pewną tajemnicę — sposób, w jaki bezustannie „zużywano” te lochy. Po prostu strażnicy cały czas opowiadali sobie, jak tu ponuro i strasznie. Więźniowie prawdopodobnie byli zbyt przestraszeni, żeby podejmować jakieś poważniejsze próby przeciwdziałania. A może Kremer wynajmował miejscowych masochistów, żeby tu jak najczęściej przebywali i dobrze się bawili.

Było to jedno z takich zastosowań Efektu Zużycia, o jakich Dennis wolałby nigdy się nie dowiadywać.

Przyszli po niego kilka dni później, po wieczornej misce pomyj, która tutaj nazywała się kolacją. Gdy drewniany rygiel został odsunięty i drzwi otworzyły się na całą szerokość, Dennis poderwał się na równe nogi. Arth spoglądał ponuro ze swego kąta.

Do celi swobodnym krokiem wszedł oficer w odznaczającym się surową elegancją mundurze. Za nim stało dwóch potężnych żołnierzy, których wysokie hełmy niemal dotykały stropu korytarza.

Arystokrata wyglądał jakby znajomo. Po chwili Dennis przypomniał sobie, że tego dnia, w którym ich schwytano, widział go na ulicy sprzeczającego się ze zdrajcą Perthem.

— Jestem lord Hern — powiedział oficer. — Który z was jest czarownikiem?

Dennis i Arth milczeli.

Lord Hern spojrzał na Artha, potem sam sobie udzielił odpowiedzi. Znudzonym gestem nakazał Dennisowi iść za sobą.

— Powodzenia, Arth — powiedział Dennis. — Zobaczymy się jeszcze.

W odpowiedzi złodziej po prostu uniósł oczy ku sufitowi i westchnął.

Gdy znaleźli się pod otwartym niebem, wychodząc na jeden z niżej położonych parapetów, słońce właśnie chowało się za górami na zachodzie. Dennis musiał przesłonić oczy, odzwyczajone od światła po zbyt długim przebywaniu w półmroku podziemi.

Dołączyło do nich dwóch następnych strażników. Poszli bocznymi korytarzami i po pewnym czasie znaleźli się w eleganckim, obszernym przedpokoju. Żaden ze znajdujących się tam służących nawet nie spojrzał na mijającego ich, owiniętego w nędzny koc brudasa.

Kolejni dwaj strażnicy stali przy drzwiach na końcu przedpokoju. Otworzyli je na skinienie ręki lorda Herna.

Dennis wszedł w ślad za eskortą do bogato urządzonego pokoju o ślepych, pozbawionych okien ścianach. Stało tu królewskich rozmiarów łoże, przykryte grubą, brokatową kapą. Młoda i ładna służąca układała na nim ciemnobrązowe ubranie o bufiastych rękawach. Przez drzwi po przeciwnej stronie pokoju wpadały kłęby pary i dobiegał plusk nalewanej wody.

— Będziesz dziś jadł kolację z baronem Kremerem — oznajmił lord Hern. — Pamiętaj, żeby się odpowiednio zachowywać. Baron jest znany z tego, że bardzo nie lubi nieuprzejmych gości.

Dennis wzruszył ramionami.

— Też to słyszałem. Dziękuję. A pan tam będzie? Lord Hern obejrzał czubki swoich butów.

— Niestety, ominie mnie ta przyjemność. Będę w tym czasie w misji dyplomatycznej. Być może kiedy indziej.

— Będę czekał z niecierpliwością. — Dennis skłonił się uprzejmie.

Arystokrata odkłonił się nieznacznie i wyszedł, nic już więcej nie mówiąc.

Coylianie byli niezbyt skomplikowanymi i żądnymi wiedzy ludźmi. Strażnicy zupełnie obojętnie, niemal bez ciekawości patrzyli, jak Dennis wykonuje w stronę znikających pleców lorda Herna dziwny gest ramieniem — podnosi je ze zwiniętą pięścią i wyprostowanym środkowym palcem.

Dennisowi nie trzeba było tłumaczyć, że w sąsiednim pokoju przygotowana jest kąpiel. Szerokim gestem odrzucił koc pod ścianę i poszedł w stronę plusku lejącej się wody.

„To są jaskiniowcy” — Dennis powtarzał sobie w kółko, idąc w stronę sali jadalnej. „Pamiętaj, chłopcze, to tylko jaskiniowcy”.

Jednak wcale nie było to łatwe. Ściany szerokich korytarzy lśniły od wielkich luster, wiszących na przemian ze zdobnymi dywanami. Buty Dennisa i eskortujących go żołnierzy stukały na mozaikowej podłodze, w której odbijało się światło roziskrzonych żyrandoli.

W równych odstępach pod ścianami stali na baczność strażnicy w nieskalanie błyszczących zbrojach, trzymając przed sobą idealnie wypielęgnowane halabardy.

Dennis był szczerze zdumiony. Czy trzymanie tutaj tych ludzi, w sytuacji, w której nawet czas ich odpoczynku mógł być wykorzystany do pożytecznego zużywania najróżniejszych przedmiotów, było tylko butnym pokazem siły i bogactwa?

Potem przyszło mu do głowy, że jednak ci strażnicy coś zużywają — korytarze, w których stoją. Patrzą w lustra, na dywany, na swoje mundury, nieustannie to wszystko podziwiając, dzięki czemu ich otoczenie staje się jeszcze piękniejsze. Ci żołnierze byli zapewne dobierani nie tyle pod kątem swej sprawności bojowej, ile dobrego gustu!

Pomyślawszy o tym, Dennis gwizdnął z uznaniem, przyciągając zaciekawione spojrzenia eskorty. Gdy zbliżyli się do masywnych, podwójnych drzwi, Dennis odprężył się, a przynajmniej próbował to zrobić.

„Jeżeli lokalny władca spodziewa się czarownika, należy zachowywać się jak czarownik. Może ten baron Kremer nie jest do końca pozbawiony rozsądku. Być może uda mi sm zawrzeć z nim jakiś układ — wolność dla mnie i moich przyjaciół oraz pomoc w naprawie zevatronu w zamian za przekazanie którejś z miejscowych gildii wytwórców sekretu koła”.

Dennis zastanawiał się przez chwilę, czy Kremer byłbv skłonny wymienić księżniczkę Linnorę na zasadę lotu urządzeniem „lżejszym od powietrza”.

Potężne drzwi otworzyły się bezdźwięcznie i Dennis został wprowadzony do obszernej sali jadalnej o sklepionym, belkowanym suficie. Środek sali był zdominowany przez ozdobny stół, wykonany z jakiegoś nieprawdopodobnie pięknego, ciemnego drewna. Z trzech bogatych kandelabrów padało przyćmione światło świec, iskrząc się w kryształowych naczyniach, stojących na haftowanym obrusie.

Jakkolwiek stół został zastawiony na cztery osoby, w tej chwili w sali widoczni byli tylko służący. Jeden z nich wniósł półmisek wypełniony przekąskami i zaoferował Dennisowi wybór.

Dennis potrzebował czegoś, co by uspokoiło mu nerwy. Ciężko było trwać w przekonaniu, że to wszystko jest własnością dzikusa — jaskiniowca. Każda rzecz w tym pomieszczeniu miała za zadanie przypominanie gościowi o jego miejscu na drabinie klasowego społeczeństwa. Na Ziemi w tego typu komnacie można by oczekiwać na spotkanie z królem.

Dennis wskazał dłonią stół i jeden ze służących nalał mu czegoś do kryształowego kielicha o kolorze płomienia. Dennis wziął kielich i zaczął się przechadzać po pokoju. Gdyby był złodziejem i miał pod ręką działający zevatron, mógłby na Ziemi ze spokojem przejść w stan spoczynku i przez resztę swoich dni żyć wygodnie tylko za to, co zdołałby zabrać w dłoniach.

Zakładając oczywiście, że rzeczy, wyrwane spod wpływu Efektu Zużycia, zachowałyby swój obecny stan. Dennis uśmiechnął się, wyobrażając sobie zirytowanych klientów, których wspaniałe zakupy zmieniały się na ich oczach w wytwory jak z przedszkolnych zajęć robótek ręcznych.

Przez całe lata do sądów napływałyby skargi.

Znowu wróciło uczucie wyobcowania. Było w nim coś nieubłaganego. Jednak tym razem Dennis nie był do końca przekonany, czy nie będzie mu ono pomocne. Tego wieczoru powinien robić wrażenie osoby pewnej siebie, bez cienia strachu, albo na zawsze pożegnać się z tą resztą nadziei na powrót do domu, która mu jeszcze została.

W zamyśleniu przeszedł przez smukłe, zwieńczone hakiem drzwi i znalazł się na balkonie. Spojrzał na rozgwieżdżone nocne niebo, na którym dwa niewielkie księżyce rozświetlały wędrujące leniwie kumulusy i podniósł kielich do ust.

Czarowny nastrój prysnął wraz z pierwszym łykiem płynu z kielicha.

Dennis zakrztusił się i wypluł resztę cieczy na lśniący parkiet. Wytarł usta koronkowym rękawem i spojrzał z niedowierzaniem na puchar w swej dłoni.

Znowu dał się złapać w pułapkę poczynionych z góry założeń. Jednak w tak luksusowym otoczeniu mógł przecież spodziewać się win pochodzących z najlepszych roczników, a nie moczu chorego na nerki słonia!

Z cienia po prawej stronie dobiegł dźwięczny, kobiecy śmiech. Dennis odwrócił się gwałtownie i zobaczył, że oprócz niego na balkonie jest jeszcze jakaś osoba. Ktoś, kto teraz starał się ukryć szczere rozbawienie za szybko podniesioną dłonią.

Dennis poczuł, że rumieni się po czubki uszu.

— Wiem, jak pan się czuje. — W głosie młodej kobiety brzmiało współczucie. — Czy to nie jest straszne? Nie można ulepszyć wina, zużywając je, nie można go też ugotować. Więc ci kretyni wlewają, co mają pod ręką, do pięknych butelek i są wielce zadowoleni, myśląc, że to już wystarczy.

Z tych spojrzeń z oddali i z opowieści o L’Toff, które dane mu było słyszeć, Dennis stworzył w swojej wyobraźni niemal elfi wizerunek księżniczki Linnory — widział ją jako istotę delikatną, prawie bezcielesną. Oglądana z bliska była, oczywiście, piękna, ale znacznie bardziej ludzka niż to podpowiadała mu wyobraźnia. Gdy się uśmiechała, na jej policzkach robiły się dołeczki, a jej zęby, białe i błyszczące, były lekko nierówne. Chociaż niewątpliwie była jeszcze bardzo młoda, to jednak smutek już wyrysował lekkie linie w kącikach jej oczu.

Dennis skłonił się niezdarnie, rozpaczliwie usiłując wymyślić jakąś błyskotliwą odpowiedź, chociaż nie bardzo był pewien, czy zdoła ją wykrztusić.

— W moim kraju, pani — powiedział w końcu — takiej jakości wina chowalibyśmy na czas pokuty.

— Surowo musicie się karać. — Sprawiała wrażenie poruszonej sugerowaną ascezą.

— Teraz, w tej chwili — ciągnął Dennis — gotów byłbym zamienić ten puchar i wszystkie bogactwa barona na dobre Cabernet z moich rodzinnych stron — żebym mógł je wznieść w uznaniu twej urody i w podzięce za pomoc, którą mi kiedyś okazałaś.

Przyjęła jego przemowę uśmiechem i skinieniem głowy.

— Nieco skomplikowany komplement, jednak chyba mi się podoba. Muszę przyznać, panie czarowniku, że nie oczekiwałam, iż jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę. Czy moja pomoc była aż tak niewystarczająca?

Dennis stanął obok niej przy balustradzie.

— Nie, pani. Dzięki twej pomocy nasza ucieczka z więziennego dziedzińca w ogóle mogła dojść do skutku. Nie słyszałaś tej nocy zamieszania, do którego pośrednio się przyczyniłaś?

Linnora odwróciła lekko głowę, wyraźnie starając się nie wybuchnąć głośnym śmiechem.

— Wyraz twarzy mego gospodarza tamtej nocy wystarczy za spłatę wszelkich długów, do jakich możesz się poczuwać. Wolałabym jednak, żeby jego sieć i tym razem pozostała pusta.

Dennis przez chwilę zamierzał powiedzieć coś górnolotnego i wyszukanego w rodzaju — „Nie mogłem przebywać z dala od ciebie, pani, i musiałem tu wrócić”. Jednak szczere, otwarte spojrzenie jej szarych oczu sprawiło, że uznał te słowa za puste i nieodpowiednie. Opuścił wzrok.

— No cóż, wydaje mi się, że nawet czarownik od czasu do czasu ma prawo do pomyłek.

Uśmiech, którym go obdarzyła, powiedział mu, że ta odpowiedź była właściwa.

— Musimy więc po prostu mieć nadzieję, że nadarzy się kolejna sposobność, prawda?

— Chyba możemy mieć taką nadzieję — zgodził się, czując miłe ciepło w sercu.

Stali przez chwilę w milczeniu patrząc, jak światło księżyców odbija się od powierzchni rzeki.

— Gdy baron Kremer pokazał mi po raz pierwszy twoje rzeczy — powiedziała w końcu Linnora — byłam przekonana, że do naszego świata przybył ktoś bardzo dziwny i obcy. Te przedmioty były wyraźnie narzędziami o wielkiej potędze, a jednak prawie w ogóle nie mogłam w nich wyczuć Pr’fett.

Dennis wzruszył ramionami.

— W moich stronach są one bardzo powszechne, Wasza Wysokość.

Spojrzała na niego uważnym wzrokiem. Dennis z zaskoczeniem spostrzegł, że ona również się denerwuje. Jej głos był przyciszony, niemal szeptała.

— Pochodzisz więc z krainy cudów? Z krainy naszych przodków?

Dennis zamrugał gwałtownie. „Kraina naszych przodków?”

— W tych narzędziach było tak niewiele Pr’fett — kontynuowała. — A jednak ich treść była bardzo silna, nieporównywalna z czymkolwiek. Tylko raz zetknęłam się wcześniej z czymś podobnym — na dzikich terenach krótko przed tym, jak mnie złapali.

Dennis spojrzał na nią oszołomiony. Czy to możliwe, żeby porozrzucane dotychczas bezładnie ślady zaczęły się nagle schodzić w jednym miejscu? Zrobił krok, zbliżając się do Linnory. Jednak zanim zdążył coś powiedzieć, wtrącił się inny, trzeci głos.

— Ja również chciałbym się czegoś dowiedzieć na temat rodzinnych stron czarownika. Jak również bardzo wielu innych rzeczy.

Oboje odwrócili się jednocześnie. Duża, ciemna sylwetka przysłaniała część padającego z sali bankietowej światła. Przez krótką chwilę Dennis miał radosne wrażenie, że patrzy na Stivyunga Sigela.

Jednak człowiek w drzwiach postąpił krok naprzód.

— Jestem baron Kremer — powiedział.

Miał potężną szczękę, stanowiącą dobre uzupełnienie szerokich ramion. Jego srebrnoblond włosy obcięte były tuż poniżej uszu. Oczy pozostawały w cieniu.

— Siądziemy do posiłku? — Skinął ręką w stronę zastawionego stołu. — Wtedy być może będziemy mogli dokładniej porozmawiać na temat różnych rodzajów treści… a także innych światów.


* * *

Diakon Hoss’k rozłożył szeroko ręce, niemal potrącając przy tym błyszczący kandelabr.

— Widzisz więc, czarowniku, że rzeczy martwe są w pewnym sensie wynagradzane za przewagi, którymi bogowie obdarzyli materię ożywioną. Drzewo rośnie i rozwija się, rozsiewa swe nasiona, ale w końcu musi umrzeć, rzeka zaś nie. Człowiek myśli, działa i porusza się, ale czas przynosi mu tylko starość i zniedołężnienie. Jednak narzędzia, którymi się posługuje — ci nieożywieni, służący mu przez całe jego życie niewolnicy — z czasem, w miarę używania stają się coraz lepsze.

Przemowa diakona była dziwną mieszanką teleologii, teologii oraz czystej baśni. Dennis usilnie starał się ukryć rozbawienie. Pieczona dziczyzna na jego talerzu stanowiła ogromny skok jakościowy w jadłospisie ostatnich dni i nie miał zamiaru narażać się na powrót do poprzedniej diety tylko dlatego, że szczerzy zęby, słuchając nadwornego mędrca swego gospodarza.

Baron Kremer, siedzący u szczytu stołu, słuchał w skupieniu drobiazgowego wykładu Hoss’ka, obrzucając Dennisa od czasu do czasu długim, taksującym spojrzeniem.

— Tak więc przedmioty nieożywione — włącznie z tymi, Ictóre niegdyś żyły, jak skóra czy drewno — bogowie obdarzyli potencjałem, który pozwala im wyrosnąć ponad to, czym były dotychczas… stać się rzeczami użytecznymi. Ten oto sposób bogowie wybrali, żeby zapewnić obfitość dóbr, niezbędnych dla ich ludu…

Korpulentny mędrzec ubrany był w wytworną, białą szatę. Gdy wykonywał jakiś gest, rękawy rozchylały się, odsłaniając jaskrawą czerwień ubioru pod spodem.

— Gdy później wytwórca przekształci potencjał tkwiący w rzeczy w treść, wtedy inni mogą tę rzecz poddawać procesowi zużycia. W ten sposób bogowie określili nie tylko styl naszego życia, ale również nasz błogosławiony porządek społeczny.

Księżniczka Linnora, siedząca naprzeciw Dennisa, skubnęła odrobinę pieczeni. Wyglądała na kompletnie znudzoną i chyba trochę rozgniewaną tym, czego musieli słuchać.

— Są tacy — powiedziała — którzy wierzą, że materia żywa również posiada potencjał. Ona również może wznieść się ponad to, czym jest, i zająć wyższe niż dotychczas miejsce.

Hoss’k obdarzył ją pobłażliwym uśmiechem.

— Ten osobliwy pogląd pozostał jako ślad starożytnych przesądów i jest brany na serio tylko przez kilka zacofanych plemion, takich jak twe własne, pani, oraz przez część hołoty ze wschodu. Wyraża on prymitywną nadzieję, że można ulepszyć ludzi, rośliny, a nawet zwierzęta. Lecz rozejrzyj się wokół siebie! Czy króliki, susły albo konie stają się lepsze z każdym mijającym rokiem? A ludzie?

— Nie, to oczywiste — kontynuował — że człowieka jako takiego ulepszyć się nie da. Tylko rzeczy pozbawione życia mogą z ludzką pomocą być zużyte do doskonałości.

Hoss’k znowu uśmiechnął się z pobłażaniem i upił łyk wina.

Dennis nie mógł pozbyć się niejasnego wrażenia, które od początku tego wieczoru nie dawało mu spokoju, że już gdzieś spotkał tego człowieka i że instyktowna niechęć, jaką do niego odczuwa, ma swoje uzasadnienie.

— Dobrze — powiedział — wyjaśnił pan, dlaczego rzeczy nieożywione ulegają poprawie w miarę posługiwania się nimi… ponieważ bogowie życzą sobie, aby tak było. Jednak w jaki sposób kawałek krzemienia, na przykład, staje się siekierą poprzez sam fakt jego używania?

— Ach! Celne pytanie! — Hoss’k przerwał, żeby beknąć z zadowoleniem. Linnora wzniosła błagalnie oczy ku sufitowi, jednak poza Dennisem nikt tego nie zauważył.

— Widzisz, czarowniku, mędrcy już od dawna wiedzą, że ostateczne przeznaczenie takiej siekiery, o jakiej mówisz, jest po części określone treścią, wlaną w nią przez namaszczanego mistrza gildii kamieniarzy podczas jej wytwarzania. Ta treść, nadawana rzeczy na samym początku, jest równie istotna, jak Pr’fett, które właściciel wkłada w przedmiot w trakcie jego zużywania.

— Chcę przez to powiedzieć — ciągnął — że zużycie jest ważne, ale bezużyteczne, jeśli danej rzeczy na samym początku nie nada się właściwej treści. Choćby próbował z całych sił, robotnik nie zrobi z sań motyki czy nie zużyje kufla tak, żeby stał się latawcem. Przedmiot musi od samego początku być choćby trochę użyteczny w przeznaczonej mu pracy — dopiero wtedy można go ulepszać. Tylko mistrzowie wytwórców potrafią wykreować taką użyteczność. Jest to prawda niedostatecznie doceniana przez masy, szczególnie ostatnio, gdy dają się słyszeć te wszystkie bezsensowne narzekania na gildie. Przywódcy hołoty ze wschodu pieją na temat „wartości dodanej” i „znaczenia włożonej pracy”, jednak to wszystko to tylko ignoranctwo i głupota!

Dennis już zdążył sobie uświadomić, że Hoss’k należy do tego typu intelektualistów, którzy w obliczu pilnych i nieuniknionych zmian w swojej społeczności uparcie odsuwaliby od siebie wszelką o nich myśl udając, że nie widzą sił, które rozsadzają wszystko wokół. Ludzie tego typu zawsze bawili się gdy Rzym płonął, a potem wyjaśniali pogorzeliska z pomocą sobie tylko właściwej logiki.

Hoss’k pociągnął z kielicha i uśmiechnął się promiennie do Dennisa.

— Oczywiście, człowiekowi takiemu jak pan nie muszę wyjaśniać, dlaczego ludzi niższych stanów należy utrzymywać pod kontrolą.

— Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi — odpowiedział Dennis zimno.

— Ależ, ależ, czarowniku, nie musi pan udawać innego, niż jest. Po przyjrzeniu się przedmiotom, które tak uprzejmie nam pan… hm… pożyczył, mogę bardzo dużo o panu powiedzieć!

Z pełnym samozadowolenia uśmiechem Hoss’k wbił zęby w jeden z podanych na deser owoców.

Dennis postanowił przemilczeć tę uwagę. Przez cały wieczór odzywał się bardzo niewiele i jadł z umiarem, zdając sobie sprawę, że baron uważnie obserwuje jego zachowanie. Wina niemal nie tknął.

Dennis i Linnora wymieniali znaczące spojrzenia, gdy tylko była po temu okazja. W pewnej chwili, gdy baron wydawał jakieś polecenia służącemu, a uczony z zapałem przemawiał do sufitu, księżniczka nadęła policzki i poruszyła kilkakrotnie ustami, parodiując Hoss’ka. Dennis musiał siłą powstrzymywać się od wybuchnięcia głośnym śmiechem.

Gdy Kremer spojrzał na nich z ciekawością, Dennisowi udało się zachować kamienną twarz, a Linnora wyglądała jak wcielenie niewinności.

Dennis uświadomił sobie, że jest na najlepszej drodze do zadurzenia się po uszy.

— Jestem bardzo ciekawy, diakonie — powiedział Kremer — co też wywnioskowałeś o rodzinnej krainie naszego gościa tylko z jego narzędzi i sposobu bycia?

Baron rozparł się wygodnie w swym miękkim, przypominającym tron fotelu. Sprawiał wrażenie człowieka, którego rozpiera potężna energia, hamowana jednak w sposób chłodny i wykalkulowany. Uwidaczniała się ona od czasu do czasu na przykład gdy baron zgniatał orzechy gołymi rękami. Hoss’k wytarł usta rękawem i skłonił lekko głowę.

— Jak sobie życzysz, panie. Jednak powiedz mi najpierw proszę, które z narzędzi Dennisa Nuela są dla ciebie najbardziej interesujące?

Kremer uśmiechnął się nieznacznie.

— Ręczna broń, która zabija na odległość, rurka pozwalająca widzieć z daleka oraz pudełko, w którym poruszają się świecące owady, widoczne jako kropki.

Hoss’k skinął głową.

— A jaką te wszystkie rzeczy mają wspólną cechę?

— To ty nam powiedz.

— Dobrze, panie. Te przedmioty wyraźnie zawierają treści zupełnie tutaj, w Coylii, nieznane. Obecna tu pani z ludu L’Toff — Hoss’k skłonił głowę w stronę Linnory — potwierdziła nam ten fakt. Jakkolwiek nasz czarownik stara się ukryć szczegóły dotyczące krainy, z której pochodzi, jego oczywista ignorancja w kwestii niektórych z najbardziej podstawowych zjawisk związanych z naszym sposobem życia wskazuje, że przybył tu ze stron bardzo odległych, z pewnością nawet spoza Wielkiej Pustyni za górami — z kraju, w którym badania nad treścią przedmiotów poszły zupełnie innymi drogami niż tutaj.

— Być może sama treść jest tam inna — ciągnął — tak, że narzędzia poddawane przez nich zużyciu są skazane na rozwijanie się w zupełnie inny sposób.

Hoss’k uśmiechnął się, jakby wiedział, że pozwolił sobie na trochę zbyt śmiałe przypuszczenia.

Dennis poprawił się w krześle. „Może ten facet wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda” — pomyślał.

— Pudełko ze światełkami powiedziało mi szczególnie dużo — mówił dalej Hoss’k. — Maleńkie, trenowane owady, które kryją się pod jego przezroczystą pokrywką, należą do gatunku zupełnie w naszych stronach nie znanego. Są mniejsze od najmniejszego świetlika. Jak one się nazywają, czarowniku?

Dennis znowu poprawił się w krześle, niemal wzdychając z rozczarowania. „Jaskiniowcy” — przypomniał sam sobie.

— Noszą nazwę elementów układu punktowego — odpowiedział — Są zrobione z czegoś, co się nazywa ciekłym kryształem, który…

— Żyjące kryształy! — przerwał mu Hoss’k. — Wyobraźcie to sobie! Z początku obawiałem się, że te maleńkie istoty umierają, pod moją opieką. Po pewnym czasie przygasły, a ja nie mogłem znaleźć żadnych otworów, przez które mogłyby oddychać, ani nie wiedziałem, jak je karmić. Jednak w końcu stwierdziłem — muszę przyznać, że niemal przez przypadek — że szybko odżyły, gdy nakarmiłem je promieniami słonecznymi!

Dennis nie mógł powstrzymać się przed uniesieniem brwi ze zdumienia. Hoss’k zauważył to i uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Tak, tak, czarowniku. Nie jesteśmy tutaj prostakami ani głupcami. To odkrycie w szczególny sposób ucieszyło pana barona. W tym czasie jego nowa broń, mały „miotacz igieł”, który tak łaskawie przekazałeś w nasze ręce, nagle przestał funkcjonować. Od chwili mego odkrycia, oczywiście, również to narzędzie dostaje codziennie swój słoneczny posiłek.

Otyły uczony rozpromienił się, gdy baron potwierdził jego sukces słabym uśmiechem i skinieniem głowy. Kremer wyraźnie miał jakieś związane z igłowcem plany. Dennis zmarszczył brwi, ale nadal się nie odzywał.

— Podobnie jak owady w cudownym pudełku — mówił dalej Hoss’k. — Coś wewnątrz tej broni musi od czasu do czasu jeść światło słoneczne. I rzeczywiście — gdy się jej używa, można usłyszeć słabe poruszenia uwięzionych wewnątrz zwierząt.

— Potem znalazłem w tym mechanizmie niewielkie drzwiczki, służące do podawania posiłków. I teraz karmimy znajdujące się w środku istoty metalem, którego najwyraźniej potrzebują oprócz słonecznego światła. Te twoje demony mają kosztowne upodobania, czarowniku. Nasz pan zużył już metal o wartości kilku służących tylko na utrzymanie tej broni w dobrej formie.

Dennis starał się zachować obojętny wyraz twarzy. Ten facet był sprytny, ale jego spekulacje coraz bardziej oddalały się od rzeczywistości. Dennis usiłował nie myśleć o tym w jaki sposób baron „utrzymuje broń w dobrej formie”.

— I co to wszystko powiedziało ci o moich rodzinnych stronach? — spytał.

Hoss’k uśmiechnął się szeroko.

— No cóż, po pierwsze — zauważyliśmy już chyba wszyscy, że częścią twojej magii jest pobieranie treści żywych istot i wkładanie jej w narzędzia, jeszcze zanim rozpocznie się sam proces zużywania. To mi podpowiada, że twoja społeczność ma znacznie mniejsze poważanie dla świętości życia, niż mamy my tutaj, w Coylii.

Dennis nie mógł się powstrzymać od sarkastycznego parsknięcia. Ze wszystkich durnych konkluzji, do których ten facet mógł dojść, musiał wybrać najgłupszą! Zwrócił oczy na Linnorę, żeby sekretnym spojrzeniem podzielić się z nią swymi uczuciami, i zbaraniał, widząc wzrok, jakim na niego patrzyła.

Nie miała zbyt wysokiego mniemania o Hoss’ku, jednak jego ostatni wniosek wyraźnie ją poruszył.

— Jakiś czas temu wziąłem część przedmiotów, przywiezionych przez Dennisa Nuela z jego rodzinnych stron — oczywiście tylko te, których pan baron nie potrzebował do innych celów — i umieściłem je w ciemnym pomieszczeniu Pozbawione tam były zarówno światła słonecznego, jak i podtrzymującego ich jakość zużywania. Chciałem się przyjrzeć, jak będą wracały do swych pierwotnych postaci, i dowiedzieć się czegoś więcej o początkowej, stanowiącej ich istotę treści.

— Po kilku dniach ku memu ogromnemu zdziwieniu stwierdziłem, że te narzędzia już się nie degenerują! Nóż, będący własnością czarownika, a leżący w tej chwili bezczynnie w ciemnym pokoju, jest tak samo ostry jak tydzień temu. Być może częściowo jest to związane z materią, z której został wykonany — metalem w ilości godnej królewskiego skarbca — jednak zapięcia przy jego ubraniu i plecaku również pozostają zamrożone w swych wyrafinowanych formach. Formach, które z pewnością nie są dziełem rąk żadnego z obecnie żyjących wytwórców!

Dennis spojrzał na Kremera. Baron słuchał uważnie z rękoma założonymi na piersi. Jego oczy były ukryte w cieniu gęstych, krzaczastych brwi.

Pełne wyraźnego niepokoju spojrzenie Linnory wędrowało między Hoss’kiem, Kremerem a Dennisem. Dennis domyślał się, że dzieje się coś szczególnego, jednak nie miał pojęcia co. Czy jest to związane z tym, co mówi ten dureń? Postanowił położyć kres jego wywodom, zanim staną się jeszcze bardziej idiotyczne.

— Nie wydaje mi się, żeby pan…

Jednak Hoss’k nie był człowiekiem, który pozwalał, żeby mu przerywano.

— Znalezione przy naszym czarowniku przedmioty są zaiste zadziwiające — powiedział, zupełnie nie zważając na Dennisa. — Tylko raz udało mi się wcześniej zetknąć z czymś podobnym — w czasie naszej ostatniej ekspedycji w góry leżące na północ od ziem L’Toff. W zupełnie dzikiej okolicy ja i moja eskorta znaleźliśmy maleńki domek, w całości wykonany z metalu…

Dennis wytrzeszczył na Hoss’ka oczy czując, jak jego dłonie zwijają się w pięści. Teraz przypomniał sobie, że rzeczywiście już kiedyś widział diakona — na ekraniku monitora robota zwiadowczego. To on właśnie, to ten kretyn w paradnych czerwonych szatach, nadzorował rozmontowywanie i niszczenie zevetronu!

— Ach! — Uczony uśmiechnął się i skinął lekko głową. — Po pańskiej reakcji widzę, że ten domek należy do pana, czarowniku. To mnie wcale nie dziwi, gdyż w jego ścianie znalazłem małe pudełko, którego wieczko udało się nam wyważyć. Wewnątrz był cały magazyn niezwykłych, maleńkich narzędzi! Wziąłem kilka z nich do domu, żeby w wolnej chwili się im przyjrzeć i chociaż nie udało mi się zmusić ich do zrobienia czegokolwiek, to również one, podobnie jak rzeczy z twego plecaka, nie zmieniły się nawet odrobinę od chwili, w której znalazły się w moim posiadaniu!

Hoss’k sięgnął w głąb swej obszernej szaty i wyjął garść maleńkich przedmiotów.

— Kilka z nich pochodzi z dwóch dość dużych, krwiożerczych demonów, które strzegły domku. Ale oczywiście nie mogły one przeciwstawić się tenerom dzielnych żołnierzy z gwardii pana barona.

Z jego ręki wysypał się na stół błyszczący, kolorowy złom elektroniczny. Dennis zauważył fragment ramienia „krwiożerczego” robota zwiadowczego i złamaną kartę elevatroniczną, której komponenty miały wartość setek tysięcy dolarów!

— Nie mogliśmy oczywiście zostać przy domku dostatecznie długo, żeby przeprowadzić wyczerpujące, całościowe badania, gdyż wtedy właśnie natknęliśmy się na księżniczkę. Nasi ludzie stracili całe dwa dni na…hm… podążanie za nią od metalowego domu do rozpadliny skalnej, w której, biedna, zabłądziła…

— Wcale nie zabłądziłam! Chowałam się tam przed waszymi przeklętymi żołdakami! — zaprotestowała Linnora.

— Hmmm. No dobrze. Księżniczka powiedziała nam, że przyszła do tej górskiej doliny, gdyż wyczuła, że w okolicy zdarzyło się w ostatnim czasie coś dziwnego. Wydawało mi się, że właściwe będzie poproszenie jej, żeby przyłączyła się do naszej ekspedycji i towarzyszyła nam do Zuslik… oczywiście dla jej własnego bezpieczeństwa.

Dennis tylko ogromnym wysiłkiem woli powstrzymał się przed skoczeniem diakonowi do gardła.

— Więc to ty jesteś tym kretynem, który rozwalił mój mechanizm powrotny! — wycharczał.

Hoss’k roześmiał się radośnie.

— Och, panie czarowniku, ja oczywiście skończyłem rozmontowywanie, ale nasza księżniczka L’Toff do chwili mojego przybycia przeprowadziła już pewne własne badania.

Dennis spojrzał na Linnorę, żeby przekonać się, czy jest to prawda, jednak księżniczka patrzyła, wachlując się, gdzieś w bok. W tym momencie dla Dennisa nie były ważne żadne wcześniejsze sympatie. Wzrok, którym patrzył na Linnorę, był równie miażdżący, jak ten, którym obdarzał Hoss’ka. Oboje majstrowali w czymś, co nie należało do nich i od czego powinni trzymać się z daleka!

— Tak czy inaczej, czarowniku — powiedział Hoss’k — jestem przekonany, że w sumie nic złego się nie stało. Gdy nasz pan zdecyduje, że nadeszła właściwa pora na twój powrót do rodzinnego kraju, z pewnością będziemy mogli zwrócić ci metal, który zabrałem, i służyć wszelką niezbędną pomocą w zużywaniu twego małego domku tak, żeby znowu stał się doskonały.

Dennis zaklął miękko po arabsku. Był to jedyny sposób, w jaki w tej chwili mógł wyrazić swoją opinię na temat tego pomysłu.

Hoss’k wyraźnie wyczuł przesłanie jego wypowiedzi, nawet jeśli jej nie zrozumiał. Jego uśmiech przerodził się w zimny grymas.

— A jeżeli pan baron zdecyduje inaczej, no cóż, wtedy poprowadzę następną ekspedycję i zasilę jego skarbiec tym wspaniałym metalem, z którego zbudowany jest twój mały domek.

Dennis poczuł te słowa jak cios maczugi w głowę. Jeżeli śluza zastałaby choćby o centymetr poruszona, nie wspominając nawet o jej rozmontowaniu, jego los byłby nieodwołalnie przesądzony — na zawsze straciłby szansę powrotu na Ziemię.

Kremer przysłuchiwał się tej wymianie zdań w milczeniu, jednak teraz się odezwał:

— Wydaje mi się, że odbiegliśmy od tematu, mój zacny diakonie. Wyjaśniłeś nam, że ci przypomnę, dlaczego narzędzia, które były w posiadaniu czarownika, są tak niezwykłe. Powiedziałeś, że nie ulegały zmianom bez względu na to, jak długo pozostawały bezrobotne.

— Tak, panie. — Hoss’k skłonił się lekko. — A istnieje tylko jeden znany sposób zamrożenia narzędzia w nadanym mu kształcie, tak żeby pozostał w nim już na zawsze, nie powracając do swej pierwotnej formy. W naszych stronach ta technika jest znana tylko ludowi L’Toff.

Linnora siedziała sztywno, nie patrząc ani na Hoss’ka, ani nawet na Dennisa.

— Jak wszyscy wiemy, wymaga ona, żeby człowiek z tego ludu dobrowolnie przelał część swych sił witalnych na narzędzie, czyli oddał część swego własnego życia, skrócił je po to, żeby Pr’fett w narzędziu uczynić permanentnym.

— Królewski dar, prawda czarowniku? — powiedział Kremer w zamyśleniu. — Kapłani utrzymują, że L’Toff zostali wybrani przez bogów… błogosławieni umiejętnością sprawiania, że rzeczy piękne zastygają w swym pięknie już na zawsze Jednak wszystkie dary mają swoją cenę, czyż nie, diakonie?

Hoss’k skinął głową z uczonym wyrazem twarzy.

— Tak, mój panie. Ten talent jest dla L’Toff w równym stopniu błogosławieństwem, co przekleństwem. W połączeniu z innymi cechami wyniósł on ten lud ponad inne. Doprowadził jednak również do wielu nieprzyjemnych zdarzeń, które, hmmm… moglibyśmy chyba określić jako wymuszenia.

Dennis spojrzał na niego zdumiony. Te wiadomości były jeszcze zbyt świeże, ale nawet bez głębszego nad nimi zastanowienia potrafił sobie wyobrazić, jak bardzo L’Toff cierpieli z powodu swego talentu.

Księżniczka patrzyła wyłącznie na swoje dłonie.

— Oczywiście dalsza ich historia jest wszystkim doskonale znana — powiedział Hoss’k z uśmiechem. — Uciekając przed ludzką zachłannością, L’Toff przybyli w góry na zachodzie, w których przodek króla Hymiela nadał im dzisiejsze ziemie, jednocześnie ustanawiając księciów Zuslik ich opiekunami.

A ojciec barona Kremera zastąpił ostatniego z nich, uświadomił sobie Dennis.

— Mówiliśmy o własności obecnego tu czarownika — cicho, ale stanowczo przypomniał Kremer.

Hoss’k znowu się skłonił.

— Oczywiście. A więc, jakie wnioski mogą się nam nasunąć, gdy stwierdzimy, że należące do czarownika przedmioty nie ulegają degeneracji, nie wracają z czasem do formy prymitywnych zaczynaczy? Wnioskiem najbardziej oczywistym jest ten, iż Dennis Nuel należy do arystokracji swego narodu. Narodu, dla którego zarówno metal, jak i życie są bardzo tanie. Co więcej, wydaje się jasne, że lud będący tam odpowiednikiem naszych L’Toff został zniewolony i nakłoniony do zamrażania Pr’fett w zużytych przedmiotach, które dzięki temu pozostają wysoce użyteczne nawet po długich okresach bezczynności. Wykorzystywanie tamtejszych L’Toff jest tak daleko posunięte, że utrwala się nawet ubrania. Tutaj w Coylii nikomu nawet do głowy nie przyszło, żeby zmuszać L’Toff do pracy nad ubraniami…

— Zaraz, zaraz! — wtrącił się Dennis. — Myślę, że parę rzeczy wymaga tu…

Hoss’k uśmiechnął się dobrotliwie i bezcermonialnie mu przerwał.

— Tak więc w końcu musimy stwierdzić, że ich wiedza na temat różnych rodzajów treści — włączając w to zniewalanie maleńkich zwierząt, czynionych integralną częścią narzędzi — połączona z absolutną władzą nad tamtejszym odpowiednikiem L’Toff — w pełni wyjaśnia czarodziejską moc Dennisa Nuela i zapewne również jego ziomków.

— On sam może być wygnańcem, badającym świat uczonym albo poszukiwaczem przygód — mówił dalej. — Nie mogę tego dokładnie wiedzieć. W każdym jednak przypadku nasz gość należy do rasy potężnych i bezlitosnych wojowników i jako taki, dopóki pozostaje tutaj w Coylii, powinien być traktowany jak członek najwyższej kasty.

Dennis spojrzał na niego z osłupieniem. Miał ochotę ryknąć śmiechem, ale to, co przed chwilą usłyszał, było tak niedorzeczne, że nie zasługiwało nawet na kpinę!

Dwukrotnie otwierał usta, żeby coś powiedzieć, i za każdym razem zamykał je bez słowa. Zaczął się zastanawiać, czy w ogóle powinien się wtrącać. Protesty i wyjaśnienia mogły na dłuższą metę wcale nie stanowić właściwej strategii. Jeżeli wywody Hoss’ka miały przyczynić się do zdobycia tutaj wysokiego statusu i poważania, niby dlaczego miałby udowadniać ich fałszywość?

W czasie gdy zastanawiał się nad tą kwestią, księżniczka podniosła się nagle. Jej twarz była bardzo blada.

— Panie baronie, panowie. — Skinęła głową w lewo 1 w prawo, jednak nie spojrzała na Dennisa. — Jestem bardzo zmęczona. Zechciejcie mi wybaczyć.

Służący cofnął jej krzesło. Ciągle unikała wzroku Dennisa mimo że on wstał i starał się spojrzeć jej w oczy. Spokojnie zniosła pocałunek, złożony na jej dłoni przez barona, potem odwróciła się i wyszła w towarzystwie dwóch strażników.

Dennis czuł, jak płoną mu uszy. Z łatwością mógł sobie wyobrazić, co Linnora o nim myśli. Jednak doszedł do wniosku, że — biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności — lepiej będzie na razie milczeć. Musi najpierw wszystko przemyśleć Wyjaśnienia mogą trochę poczekać.

Odwrócił się i zobaczył, że Kremer uśmiecha się do niego. Baron usiadł już z powrotem i sączył wino z pucharu, na którym lakier z biegiem lat przybrał wspaniały, błękitny odcień.

— Siadaj, proszę, czarowniku. Palisz? Mam fajki, które były używane codziennie od trzystu lat. Jestem przekonany, że podczas odpoczynku będziemy potrafili dojść do wzajemnie korzystnych ustaleń.

Dennis nic nie odpowiedział.

Kremer przypatrywał mu się w zamyśleniu.

— I być może dojdziemy do czegoś, co będzie korzystne również dla księżniczki.

Dennis zmarszczył brwi. „Czy tak łatwo mnie rozszyfrować?” — pomyślał.

W końcu wzruszył ramionami i usiadł. W jego sytuacji nie miał wielkiego wyboru poza zgodą na rozmowy i szukaniem jakiegoś układu.


* * *

— Dobrze, że ten pałac ma tak dużo dobrze zużytych wewnętrznych instalacji — powiedział Arth, starając się połączyć dwie niezbyt do siebie pasujące rurki za pomocą gliny i rzemienia. — Aż mnie ciarki przechodzą, gdy pomyślę, że te wszystkie rury musielibyśmy sami robić z papieru czy gliny, a potem jeszcze własnoręcznie je zużywać.

Dennis za pomocą dłuta dopasowywał drewnianą pokrywę, starając się zmusić ją, żeby szczelnie przylegała do dużego, glinianego kotła. W pobliżu kilka beczek tutejszego „najlepszego” wina oczekiwało na następną próbną destylację. Plątanina rurek nad jego głową mogłaby przyprawić o koszmary każdego hydraulika. Najnędzniejszy bimbrownik nie chciałby nawet spojrzeć na to urządzenie. Jednak Dennis uważał, że zupełnie nieźle spełnia ono zadanie „zaczynacza” destylarni.

Musieli tylko wydusić z rurki wylotowej skraplacza choćby kilka kropel brandy. Odrobina produktu finalnego była wszystkim, czego potrzebowali, żeby urządzenie stało się użyteczne, a więc zaczęło nadawać się do zużywania.

Arth pogwizdywał w czasie pracy. Od czasu gdy został wypuszczony z lochu i mianowany „asystentem czarownika”, zapomniał o wszelkich pretensjach, jakie miał do Dennisa. Teraz, ubrany w stary i wygodny strój roboczy, najedzony i wypoczęty, oddawał się z zapałem pracy, która była nieporównywalna ze wszystkim, co robił dotychczas.

— Myślisz, że Kremer będzie zadowolony z tego płynu? Dennis wzruszył ramionami.

— Za kilka dni będziemy wytwarzali trunek, po którym wyskoczy z tych swoich dwustuletnich skarpet. Powinien czuć się całkowicie szczęśliwy.

— Ja ciągle mam dla niego wyłącznie szczerą niechęć, ale muszę przyznać, że płaci bardzo dobrze. — Arth potrząsnął niewielką skórzaną sakiewką, niemal do połowy wypełnioną cennymi kawałkami miedzi.

Arth sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego, ale Dennis ciągle nie mógł się wyzbyć poważnych wątpliwości. Budowa destylarni dla Kremera była zajęciem co najwyżej chwilowym. Baron z pewnością będzie wymagał od swego świeżo upieczonego czarownika coraz to nowych dokonań. Wkrótce straci zainteresowanie rzeczami luksusowymi oraz towarami, dzięki którym może robić majątek, i zacznie domagać się broni, którą będzie mógł wykorzystać podczas zbliżającej się wielkimi krokami wojny z królem i L’Toff.

Dennis i Arth pracowali nad aparatem destylacyjnym już niemal od tygodnia. Tutaj, w Coylii, wytworzenie czegokolwiek nigdy nie zajmowało więcej niż jeden dzień. Kremer wyraźnie zaczynał już przejawiać oznaki zniecierpliwienia.

Dennis mocno zastanawiał się, co zrobi, gdy destylarma będzie gotowa. Pokaże baronowi, jak wytapiać żelazo? Nauczy jego rzemieślników posługiwania się kołem? Miał nadzieję zachować kilka z takich podstawowych „treści” w rezerwie, na wypadek gdyby baron postanowił wycofać się ze swej obietnicy. Po spełnieniu przez Dennisa warunków umowy władyka obiecał obsypać go bogactwami, a także, co ważniejsze, dostarczyć wszystko, co będzie potrzebne do naprawy „małego domu”. Ale co mu stoi na przeszkodzie zmienić decyzję?

Dennis wciąż był rozdarty sprzecznymi uczuciami. Kremer wyraźnie był pozbawionym skrupułów sukinsynem. Był jednak bardzo rzeczowy i wcale nie nadmiernie chciwy. Dennis wiedział, że w historii jego własnego świata często zdarzało się, iż ludzie czczeni w legendach, w realnym życiu wcale nie byli tacy przyjemni. Mimo że Kremer bez wątpienia był tyranem, Dennis zastanawiał się, czy rzeczywiście jest dużo gorszy od innych założycieli dynastii.

Być może najlepszą rzeczą, jaka pozostaje mu w tej sytuacji do zrobienia, jest zajęcie przy nim pozycji Merlina. Dennis z pewnością mógłby sprawić, że zwycięstwa barona byłyby przytłaczające — a przez to relatywnie bezkrwawe — i dzięki temu wyrosnąć pod jego bokiem na człowieka prawdziwie tutaj potężnego.

Na pewno zyskałby dzięki temu większą swobodę, być może nawet zdołałby naprawić zevatron i powrócić do domu.

To wszystko brzmiało jak naprawdę dobry plan. Dlaczego więc czuł na myśl o nim taki niesmak?

Mógł wymienić imię co najmniej jednej osoby, która z pewnością nie zgodziłaby się z jego decyzją. Od czasu pierwszej kolacji widział księżniczkę zaledwie kilka razy i zawsze z odległości przynajmniej dwu pięter. Poza tym niezmiennie zarówno jemu, jak i jej towarzyszyła eskorta. Dennis próbował uśmiechać się do niej i wymieniać z nią spojrzenia, ale zyskiwał jedynie chłodne skinięcie głową.

Teraz uświadamiał sobie, że logika przedstawionego przez Hoss’ka wywodu mogła dla kogoś wychowanego w tym świecie brzmieć bardzo przekonująco. Odczuwał to nieporozumienie tym boleśniej, że przecież wszystkie oskarżenia były zupełnie bezpodstawne.

Jednak na razie nic na to nie mógł poradzić. Kremer trzymał księżniczkę w zasięgu jego wzroku, ale zbyt daleko, by mogli porozmawiać. Przecież nie mógł — niwecząc wszystkie swoje plany — rzucić się na barona w jej obecności tylko po to, by znowu spojrzała na niego łaskawym okiem, prawda? To by było bardzo krótkowzroczne.

Czuł się co najmniej zagubiony.


* * *

Dennis i Arth postawili swój aparat destylacyjny na obszernym dziedzińcu, niezbyt odległym od zamkniętego więziennego podwórca, z którego uciekli zaledwie kilka tygodni wcześniej. Z wyjątkiem zajmowanego przez nich rogu dziedziniec służył jako plac ćwiczebny dla wojsk barona. W pobliżu zewnętrznego, zbudowanego z zaostrzonych pali muru sierżanci musztrowali oddziały milicji z miasta i pobliskich wiosek — ćwicząc zarówno będącą w fatalnym stanie broń, jak i niewiele lepiej wyglądających poborowych.

Bliżej zamku żołnierze z oddziałów regularnych cięli swoimi toporami i halabardami połcie mięsa, zawieszone na wysokich szubienicach. Błyszczące ostrza z równą łatwością przecinały mięso, co i kości. Ochłapy były zbierane do cebrów i odnoszone przez pachołków do zamkowej kuchni.

Nawet dwaj strażnicy, przydzieleni do pilnowania Dennisa i Artha, nie stali bezczynnie. Uderzali się wzajemnie styliskami toporów, pracując nad swoimi zbrojami.

Na niebie piloci z patrolu powietrznego barona trenowali skomplikowane manewry. Dennis przyglądał się, jak szybowce nurkują i krążą wokół siebie, lekkie i zwrotne jak najlepsze z konstrukcji powstałych na Ziemi. Pozostawały w powietrzu całymi godzinami, utrzymując się na dziennych prądach występujących w pobliżu zamku. Poza sprawnością lotu, piloci ćwiczyli celność, zrzucając z powietrza chmary małych, śmiercionośnych strzałek.

Poza baronem nikt na Coylii nie posiadał podobnych szybowców. Podobno ich pomysł zrodził się, gdy dokonano na Kremera zamachu, odcinając cumę latawca obserwacyjnego na którym baron wzniósł się w powietrze. Latawiec, mimo iż perfekcyjnie dopracowany, natychmiast zaczął opadać spiralnie ku ziemi.

Jednak w pewnej chwili, zamiast runąć na ziemię i pogrzebać Kremera, latające skrzydło zostało uchwycone w potężny, zimowy prąd wstępujący. Baron, wykazując niezwykle zimną krew i wielką wyobraźnię, natychmiast zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego i nowego. Zamiast się poddać i czekać na nieuchronną, jak by się zdawało, śmierć, skoncentrował się desperacko na zużywaniu niesterowalnego latawca. I oto stała się rzecz zadziwiająca. Ku zdumieniu wszystkich obserwatorów zarówno wokół barona, jak i latawca pojawił się na kilka chwil świecący, migotliwy nimb transu felhesz. Urządzenie, które przed chwilą było niczym więcej niż tylko latawcem, na oczach wszystkich zmieniło się w coś, co samodzielnie szybowało!

W rezultacie baron złamał jedynie nogę, odkrywając za to zupełnie nową w tym świecie zasadę.

Siedemnastu zabitych i okaleczonych „ochotników”, później Kremer miał już dywizjon, składający się z jedno-, dwu-, a nawet czteroosobowych szybowców, które z dnia na dzień stawały się coraz lepsze. I mimo że Kremer nigdy później nie był w stanie powtórnie wprawić się w trans, jego reputacja w całej Coylii została utrwalona.

Dennis przyglądał się szybowcom w zamyśleniu. Szopa, służąca im za hangar, była pilnie strzeżona, podobnie jak wieża, z której startowały. Jednak najlepszym dla nich zabezpieczeniem było to, że Zamek Zuslik był jedynym miejscem na tej planecie, w którym można było znaleźć wyszkolonych pilotów. Nawet jeśli jakiemuś konkurentowi udałoby się ukraść szybowiec, nie byłby w stanie zapewnić mu codziennych lotów i powstrzymać proces jego degeneracji z powrotem w kupę patyków, skór i rzemieni.

Jednak baron nie wie, że na Tatirze jest jeszcze jeden potencjalny pilot.

Nie. Dennis potrząsnął głową. Zdecydowałeś się na określony plan, więc się go trzymaj.

Podszedł Arth, trzymając w dłoni kawałek skraplacza.

— Dennzz, powiedz, gdzie jest ta rzecz, którą nazywasz… wihajstrem… pasuje? Czy ona ma łączyć się z ustrojstwem czy ze śrubsztakiem? — Arth wypowiadał każde z nie znanych mu słów bardzo starannie, niemal z namaszczeniem.

Dennis z westchnieniem wrócił do wprowadzenia tu rewolucji technicznej.


* * *

— Panie, musisz się już ubrać na przyjęcie.

Dennis podniósł wzrok znad sterty kartek, pokrytych robaczkami wzorów i obliczeń matematycznych.

— Och, to już czas, Dvarach?

Młoda służka uśmiechnęła się i wskazała bardzo stare łóżko pod ścianą. Rozłożyła na nim formalny strój wieczorowy. Charakteryzował się on między innymi bufiastymi rękawami i wielkim, sztywnym kołnierzem.

Dziewczyna dygnęła wdzięcznie.

— Tak, panie. I dzisiaj ubierzesz się w strój odpowiedni dla twej pozycji. To ubranie ma ponad dwieście lat. Zużywacz, którego dla ciebie znaleźliśmy, nosił je bez przerwy przez cały ubiegły tydzień. Zostało potem uprane i jest gotowe do włożenia.

Dennis spojrzał na ubranie i zmarszczył brwi. Nie chodziło mu o to, że rzeczy były zbyt pstrokate i zbytkowne jak na jego gust. Ostatecznie był tu cudzoziemcem i powinien dostosowywać się do lokalnych upodobań.

Nie podobała mu się jednak myśl o tym, że jakiś biedny mieszczanin z Zuslik został zabrany z domu i pewnie wsadzony do więzienia tylko po to, żeby zużył dla niego ubranie.

Dyarach — ładna, drobna brunetka — została przydzielona Dennisowi jako służąca następnego dnia po kolacji z baronem. Przynosiła mu posiłki i dbała o porządek w jego obszernej nowej kwaterze.

Teraz kaszlnęła znacząco.

— Panie, naprawdę nie powinieneś kazać panu baronowi czekać.

Dennis obrzucił papiery na biurku tęsknym spojrzeniem Bardzo dobrze się bawił, żonglując wzorami i liczbami i próbując w ten sposób znaleźć matematyczne uzasadnienie istnienia Efektu Zużycia. Pogrążony w obliczeniach niemal zapominał, gdzie się znajduje, i przez pewien czas mógł sobie wmawiać, że znowu jest naukowcem w spokojnym ziemskim laboratorium, gdzie zupełnie nic mu nie zagraża.

Kremer okazał się dla niego całkiem hojny, oczywiście na swój sposób. Podarował mu, na przykład, tyle papieru, że wystarczyło na wszystkie potrzeby, jednak z drugiej strony nie pozwalał zbliżyć się do żadnej z dawnych, zabranych z Ziemi rzeczy.

Narzekanie na to nie miałoby żadnego sensu. Dennis musiał zdobyć zaufanie barona. Bez choćby niektórych przedmiotów z oryginalnego ekwipunku, na przykład kompasu, wszystkie jego plany były z góry skazane na niepowodzenie. Był pewien, że w końcu Kremer odda mu jego rzeczy.

Wstał zza biurka, żeby zacząć się ubierać. Baron zaprosił na dziesiejszy wieczór całą tutejszą śmietankę — starszych wszystkich gildii, znaczniejszych kupców, arystokratów. Miał zamiar pochwalić się swoim nowym czarownikiem. Dennis powinien wypaść przed nimi jak najlepiej.

Dvarach podeszła do niego i zaczęła rozpinać mu koszulę.

Gdy to się zdarzyło po raz pierwszy, Dennis zachłysnął się powietrzem i odepchnął ją od siebie. Jednak tylko uraził w ten sposób jej uczucia, nie wspominając nawet o profesjonalnej dumie. „Kiedy wlazłeś między wrony…” — powiedział sobie w końcu i postanowił się przyzwyczaić do tego, że wyręczano go nawet w najprostszych czynnościach.

Po pewnym czasie stwierdził, że jest to wcale przyjemne. Dvarach ładnie pachniała. W ciągu kilku ostatnich dni najwyraźniej go polubiła i przywiązała się do niego. Dennis podejrzewał, że do jej obowiązków należy znacznie więcej niż tylko to, z czego dotychczas korzystał. W każdym razie robiła wrażenie zaskoczonej i zdziwionej jego uprzejmością, także powściągliwością w pełnym korzystaniu z należnych mu przywilejów. Dziewczyna właśnie kończyła wiązać mu chusteczkę na szyi, gdy rozległo się pukanie.

— Proszę wejść! — zawołał Dennis.

W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Artha.

— Gotowy? Chodź już! Musimy jeszcze zabrać brandy, przeznaczone na przyjęcie.

— Dobrze, Arth. Za chwileczkę.

Dvarach odstąpiła o krok i uśmiechnęła się, zadowolona z eleganckiego wyglądu swego pana. Dennis puścił do niej oko i wyszedł na korytarz do Artha.

Oprócz wiecznie obecnych strażników, na korytarzu czekali czterej krępi mężczyźni z ciężką beczułką, spoczywającą na dwóch połączonych drągach. Gdy strażnicy odwrócili się i poszli naprzód, tragarze podnieśli drągi na ramiona i ruszyli za nimi.

Dennis zastanawiał się nad wynalezieniem czegoś, co by ulżyło ich pracy. Potem jednak, pomyślawszy nieco głębiej, postanowił jeszcze się wstrzymać. Koło było zbyt poważną kartą, żeby nią zagrywać zaraz na początku.

— Dostałem wiadomość od żony… — szepnął Arth, gdy przeszli już kawałek drogi korytarzem.

Dennis utrzymał spokojny krok, nie dając nic po sobie poznać.

— I co? — spytał Dennis cicho. — Co z innymi? W porządku?

Arth skinął głową.

— W większości. Strażnicy złapali dwóch moich ludzi… poza tym Maggin dowiedziała się, co się stało z Perthem. — Wypluł to imię jak truciznę.

— Czy Mishwa… — Dennis nie dopowiedział pytania.

— Tak. Dobrze zajął się tym szczurem! Tuż przed tym, jak go związali. Perth nie miał okazji dokładnie im pokazać, gdzie znajduje się magazyn, więc Stiyyung i Gath mogli…

Arth przerwał, gdyż otworzyły się przed nimi wielkie drzwi, prowadzące do sali balowej. Dennis jednak już dowiedział sie niemal wszystkiego, co mu było potrzebne.

Poczuł ogromną ulgę, że jego przyjaciołom nic się nie stało. Być może za kilka tygodni albo miesięcy będzie miał na Kremera dostatecznie duży wpływ, żeby wyjednać u niego zwolnienie pozostałych. Teraz jeszcze wolał nie ryzykować takiej prośby. Gath i Stiyyung zasługiwali na to, by im nie odbierano szansy ucieczki na własną rękę.


* * *

Dennisowi to przyjęcie natrętnie kojarzyło się z balem gwiazdkowym, uzupełnionym zwyczajami zaczerpniętymi z dworu Króla Słońce — Ludwika XIV.

Lokalna elita przybyła bardzo licznie, jednak było tu mniej tańców i nieskrępowanych rozmów niż na podobnej imprezie na Ziemi. Ich miejsce wyraźnie zajmowała ceremonialna wymiana podarunków. Ten rytuał zadziwił Dennisa. Odniósł on wrażenie, że funkcjonuje tu jakiś skomplikowany sposób podtrzymywania swego statusu społecznego poprzez oddawanie rzeczy. Im darowane przedmioty były starsze i dłużej zużywane, tym lepiej.

Dennis przypomniał sobie, że kiedyś czytał o podobnych zwyczajach, istniejących na przedatomowej Nowej Gwinei i na wyspach Pacyfiku. Rozdawanie podarunków wcale nie wynikało z bezinteresownej potrzeby serca, ale raczej z agresywnej chełpliwości, mocno wpływającej na pozycję dającego.

W pewnym momencie Dennis zauważył, że kobieta, którą obdarowano wyjątkowo kolorowym, jedwabistym i bezużytecznie wyglądającym strojem, zbladła jak ściana i przez chwilę wpatrywała się w to, co właśnie otrzymała, z niekłamanym przerażeniem. Potem na jej twarzy pojawiła się wystudiowana obojętność i kobieta podziękowała ofiarodawcy przez zęby.

Tak, to w pewnym stopniu przypominało niektóre ziemskie zwyczaje. Jednak wkrótce Dennis zauważył, że i ten obyczaj został w przedziwny sposób wypaczony przez Efekt Zużycia.

Na przykład, utrzymanie narzędzia czy w ogóle jakiegoś przedmiotu w jego szczytowej formie zajmuje wiele godzin kosztownej pracy. Tak więc, w odróżnieniu od podobnych sytuacji na Ziemi, podarunki mogą być przygotowywane tylko przy wielkich nakładach finansowych ze strony ofiarodawcy.

Liczba tych darów jest ograniczona możliwością ich używania, czyli liczbą służących i specjalnie wynajętych ludzi, przed balem takim jak ten służba zapewne pada z nóg, zużywając podarunki przygotowywane przez ich pana.

Dennis przechadzał się po sali, przypatrując się dyskretnie, jak bogaci ludzie kłaniają się i prawią sobie dwuznaczne komplementy. Podarunki wymieniano pełnymi wyszukanej elegancji gestami, udając przy tym zaskoczenie i radość.

Arth wyjaśnił mu bliżej, na czym to polega. Ten, kto otrzymuje podarunek, w pewnym sensie jest wciągany w pułapkę. Chciwość jest tutaj równoważona obawą. Bogaty człowiek może pożądać jakiejś pięknej rzeczy, ale jednocześnie boi się, że będzie musiał wydać mnóstwo pieniędzy na utrzymanie jej w dobrej formie. Otrzymany podarunek musi być w przyszłości gdzieś zaprezentowany, a każde odstępstwo od tej zasady okrywa obdarowanego hańbą.

To było jak przyglądanie się wykonywanej z gracją pawanie. Jeszcze kilka razy Dennis zauważył głęboki smutek na twarzy obdarowanego, który zrobił krok w niewłaściwą stronę i otrzymał podarunek zbyt bogaty.

W zajętym przez Artha rogu sali otworzono właśnie beczułkę z brandy. Służba roznosiła wśród gości niewielkie kieliszki, wypełnione bursztynowym płynem. Przez salę przebiegła fala głębokich westchnień i nieopanowanych kaszlnięć w ślad za służącymi.

Dennis szukał wzrokiem Linnory. Być może tutaj, na przyjęciu, będzie miał okazję wyjaśnić jej, że wcale nie pochodzi z krainy potworów. Chciał ją przekonać, że grając na zwłokę, może stać się Kremerowi tak niezbędny, iż jeden więzień z ludu L’Toff w porównaniu z nim będzie dla barona naprawdę bez znaczenia. Dennis był pewien, że w ciągu kilku miesięcy zdoła uzyskać uwolnienie Linnory.

Jednak nigdzie jej nie mógł zauważyć. Miał nadzieję, że może pojawi się później.

Pomniejsi arystokraci oraz członkowie gildii — w większości synowie i wnukowie ludzi, którzy pomogli ojcu Kremera zdobyć władzę — przechadzali się po sali z żonami i w otoczeniu osobistych służących, których zadaniem było obnoszenie otrzymanych przez ich pana podarunków W związku z tym tłum wyglądał jak zbiorowisko bardzo do siebie podobnych rodzeństw, tyle tylko, że brat, niosący na sobie więcej bogactw zawsze szedł za mniej objuczonym a ten, który był ubrany w kilka warstw ubiorów, nigdy nie otrzymywał roznoszonych przez służbę zakąsek i napojów.

Dennisowi udało się uprosić Kremera, żeby nie przydzielał mu „ogona”, czyli służącego, którego zadaniem jest ciągłe chodzenie za swym panem. Czuł się wystarczająco źle ze świadomością, że ktoś gdzieś marnuje długie godziny, nosząc jego paradne stroje. Nie miał ochoty zmuszać kogokolwiek do odgrywania przy nim tak poniżającej roli, bez względu na to jak mocno jest to osadzone w tutejszej tradycji.

Przy okazji pomogło mu to zdobyć opinię człowieka dziwnego. Oczywiście wszyscy już wiedzieli, że Dennis jest pochodzącym z odległych stron czarownikiem. Im więcej uda mu się złamać konwencji, myślał, tym mniejsze będzie prawdopodobieństwo, że będą usiłowali zmuszać go do naginania się do jakichś kolejnych miejscowych zwyczajów.

— Czarowniku!

Dennis odwrócił się i zobaczył, że Kremer kiwa do niego ręką, wzywając do siebie.

Obok barona stał diakon Hoss’k, ubrany w jaskrawoczerwone szaty, oraz tłumek miejscowych notabli. Dennis podszedł, jak tego po nim oczekiwano, i skłonił się Kremerowi z wystudiowaną uprzejmością.

— A więc to jest ten mag, który nam pokazał, jak się zużywa wino w… brandy. — Bogato odziany mężczyzna podniósł swój kieliszek w udawanym toaście. — Powiedz mi, czarowniku, czy skoro już znalazłeś sposób na udoskonalanie rzeczy jadalnych, nauczysz nas, w jaki sposób zmienić kukurydzę w befsztyk z polędwicy?

Mężczyzna roześmiał się głośno do wtóru kilku chichotów stojących najbliżej niego osób. Wyraźnie miał już za sobą kilka udanych prób zaznajomienia się z pierwszym produktem Dennisa.

Baron Kremer uśmiechnął się lekko.

— Czarowniku, pozwól, że cię przedstawię Kappunowi Thsee, starszemu gildii kamieniarzy oraz deputowanemu do Rady przy naszym władcy, królu Hymielu.

Dennis skłonił leciutko głowę.

— Jestem zaszczycony.

Thsee odpowiedział kiwnięciem. Wypił resztkę brandy z kieliszka i skinął na służącego, żądając następnej porcji.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, czarowniku — powiedział.

Dennis nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Ci ludzie patrzyli na rzeczy w ściśle określony sposób i każde wyjaśnienie, jakie mógłby tutaj przedstawić, wiązało się z wprowadzeniem pojęć, których zrozumienie raczej przekraczało zdolności pojmowania coyliańskich arystokratów. A poza tym w tej właśnie chwili do sali weszła księżniczka Linnora w towarzystwie służącej.

Tłum w pobliżu wejścia rozstąpił się przed nią. Gdy zatrzymywała się, żeby komuś skinąć głową lub coś powiedzieć, niemal nieodmiennie odpowiedzią był przesadnie uprzejmy, nerwowy uśmiech. Ludzie za jej plecami po prostu się na nią gapili. Błyszczała wśród tłumu jak gwiazda, zimna i niedostępna jak podobno cały górski lud, z którego się wywodziła.

— Obawiam się, że nie na tym to polega, mój drogi Thsee. Dennis odwrócił się szybko i stwierdził, że ta ostatnia uwaga, kończąca długą przerwę w rozmowie, została wypowiedziana przez Hoss’ka. Przez krótką chwilę uległ złudzeniu, ze to profesor Marcel Flaster, w jakiś cudowny sposób nagle przeniesiony tu z Ziemi, rozpoczyna jeden ze swych niesławnych, napuszonych wykładów.

— Widzisz — kontynuował Hoss’k — czarownik wcale nie uzyskał brandy poprzez ulepszenie wina. Użył go po prostu w podobny sposób, jak kamieniarze używają kawałków krzemienia. On wytworzył brandy, nadając znanemu nam winu zupełnie nową treść.

Oczy Kappuna Thsee lśniły niezbyt umiejętnie skrywaną chciwością.

— Gildia, która uzyska licencję na tę sztukę… Baron Kremer roześmiał się głośno.

— A niby dlaczego ten nowy, wspaniały sekret miałby zostać przekazany którejś z istniejących gildii? Co, mój drogi przyjacielu, łupanie kamieni ma wspólnego z tworzeniem napoju, który smakuje jak płomień?

Kappun Thsee zmieszał się wyraźnie. Dennis starał się śledzić drogę Linnory przez salę. Odwrócił się jednak szybko, gdy Kremer położył mu dłoń na ramieniu.

— Nie, wielmożny Thsee — powiedział baron, ciągle się uśmiechając. — Nowe treści, ofiarowane nam przez naszego czarownika mogą zostać podzielone między istniejące gildie, ale z drugiej strony — być może każda z nich powinna posiadać gildię własną, odrębną. A któż lepiej by się nadawał na starszego takiej nowej gildii niż ten, który przyniósł nam te sekrety?

Jedna z kobiet krzyknęła cicho. Wszyscy pozostali zamarli w osłupieniu.

Przez chwilę panowała martwa cisza. Nagle Dennis bardzo precyzyjnie uświadomił sobie, co tutaj naprawdę się dzieje.

Kremer w sposób mistrzowski manipuluje tymi ludźmi! Machając im przed nosem możliwością dostępu do całego zestawu nowych „treści”, wykorzystuje w sposób doskonały zasadę marchewki i bata. Już wcześniej przeciągnął monopolistyczne gildie na swoją stronę. Ale teraz wszystkie będą tańczyły tak, jak on im zagra.

Jednocześnie Dennis zrozumiał, że Kremer właśnie ofiarował mu większe bogactwo i potęgę niż mógł dotychczas marzyć.

Zauważył, że nawet żywiołowy Hoss’k wyraźnie przygasł i spogląda na niego tak, jakby go widział w zupełnie nowym świetle — już nie jako swe osobiste, cenne odkrycie, ale jako potencjalnie niebezpiecznego rywala.

Taka sytuacja bardzo się Dennisowi podobała. Ten człowiek był bezpośrednim sprawcą uwięzienia go w tym zwariowanym świecie. Już od dawna obiecywał sobie, że da Hoss’kowi dobrą nauczkę.

Zauważył, że Linnora podeszła nieco bliżej, ale wyraźnie unika nadmiernego zbliżania się do miejsca, w którym stoi baron.

— Wasza Wysokość — powiedział, odwracając się w stronę Kremera — niektórym może się wydawać, że moja brandy jest tylko mocniejszym rodzajem dobrze znanego wina. Czy mogę przeprowadzić mały pokaz, który udowodni, że w rzeczywistości jest to coś zupełnie innego?

Kremer skinął głową, uśmiechając się lekko.

Dennis kazał sobie przynieść pełen kieliszek oraz mały stolik. Gdy jego życzenie zostało spełnione, postawił brandy na stoliku i sięgnął w głąb jednego z obszernych rękawów swojej koszuli, wyjmując stamtąd kilka małych patyczków, pokrytych z jednego końca powłoką kruchej pasty.

Spędził kilka dni, szukając materiałów, nadających się do przeprowadzenia tego pokazu, a potem je oczyszczając i przygotowując. Żywił nadzieję, że to, co ma zamiar za chwilę zrobić, przyczyni się do znacznego utrwalenia jego reputacji.

— Baron Kremer mówił o smaku płomienia. Ze sposobu, w jaki niektórzy z szanownych gości poruszają się po sali, wnoszę, że krew w ich żyłach nieco nadmiernie się już rozgrzała.

Zebrani wybuchnęli śmiechem. Rzeczywiście kilku miejskich notabli miało już dobrze w czubie. Stali się przez to łatwymi ofiarami w grze w rozdawanie podarunków. Ich służący uginali się pod naręczami wspaniałych, bardzo starych rzeczy, które zapewne poważnie przyczynią się do uszczuplenia zasobów finansowych nowych właścicieli.

Dennis zauważył, że Linnora stanęła przy pobliskiej kolumnie i również ma zamiar przyjrzeć się zapowiedzianemu pokazowi. Uśmiechnęła się, gdy wspomniał o nierozważnych gościach.

Zachęcony tym uśmiechem, ciągnął dalej.

— W porównaniu z tymi wspaniałymi podarunkami, jakie to dzisiaj zostały wymienione, ja, biedny czarownik, niewiele mogę zaoferować. Jednak dla barona Kremera mam w darze nową treść… treść ognia!

Uderzył dwa patyczki o siebie. Ich końce natychmiast stanęły w płomieniach.

Tłum jęknął i cofnął się z przestrachem. To były dość prymitywne zapałki, dymiące i śmierdzące siarką i azotanami, ale dzięki temu pokaz był jeszcze bardziej widowiskowy. Dennis oglądał przyrządy, których tutaj używano do rozpalania ognia. Były dość wydajne, ale opierały się na prymitywnej zasadzie okręcanego w hubce patyka. Taka rzecz, jakiej dokonał przed chwilą — natychmiastowe uzyskanie płomienia — była tutaj nieosiągalna.

— A teraz — powiedział dramatycznym tonem, machając zapałkami dla wzmocnienia efektu — smak ognia!

Zbliżył jedną z zapałek do brandy w kieliszku. Na jej spotkanie wyskoczył migoczący, błękitny płomyczek. Widzowie westchnęli, a potem zapadła długa cisza.

— Treść ognia… schwytana w napoju? — Dennis odwrócił się i zobaczył, że Hoss’k ma oczy okrągłe ze zdumienia.

— Wspaniały pokaz — powiedział Kremer zupełnie spokojnym głosem. — Zapewne opierał się on na podobnej zasadzie jak ta, dzięki której ziomkom naszego czarownika udaje się uwięzić w pudełkach te maleńkie zwierzęta. Jak widać, znaleźli również sposób na to, by schwytać ogień. To naprawdę godne podziwu.

— Ale… ale… — wyjąkał Hoss’k. — Ogień jest jedną z treści życia! Zgadzają się z tym nawet ci, którzy pozostali przy Starej Wierze. Pozostaje on wyłącznie we władzy bogów, którzy tworzą i udoskonalają ludzi! My potrafimy wyzwolić treść ognia z rzeczy, która niegdyś żyła… ale nie możemy jej uwięzić!

Dennis nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Hoss’k, zupełnie zbity z pantałyku, nerwowo oblizywał wargi i ten widok dostarczył Dennisowi niemałej satysfakcji. Oto wreszcie choćby odrobinę odpłacił za to, co ten facet mu zrobił.

— Przecież to właśnie przed chwilą powiedziałem! — Kremer roześmiał się głośno. — Dennis Nuel potrafi schwytać w narzędziu każdą treść. Jakich cudów możemy oczekiwać, jeśli tylko zapewnimy mu naszą pełną pomoc?

Tłum potaknął posłusznie, ale Dennis czuł, że wszyscy są mocno przestraszeni. Na twarzach malowała się niepewność i jakby zabobonny lęk.

Dennis spojrzał w lewo, ciągle podśmiewając się z miny Hoss’ka, i zobaczył Linnorę. Również ona była zaniepokojona i przestraszona, chyba nawet bardziej niż inni.

Księżniczka zaszczyciła Dennisa tylko jednym, ale za to miażdżącym spojrzeniem, potem odwróciła się i ruszyła ku wyjściu.

Teraz Dennis przypomniał sobie to, co Hoss’k powiedział o ludziach trwających przy Starej Wierze. Najwyraźniej małe przedstawienie, które im tutaj urządził, na nowo obudziło w Linnorze strach przed tymi, którzy bezwzględnie wykorzystują, pokrewną jej rasę. Czy istnieje cokolwiek, co mógłby zrobić, a co nie zostanie przez nią opacznie zrozumiane?

W tym momencie uświadomił sobie, że to Kremer podał taką, a nie inną interpretację tego, co tu się stało. Baron świadomie przedstawił jego działanie w świetle, które dawało mu pewność, że księżniczka wszystko zrozumie opacznie.

Dennis stwierdził ze smutkiem, że ten człowiek wyraźnie go przerasta. W żaden sposób nie zdoła stawić czoła takiemu artyzmowi w manipulowaniu ludźmi. Czy wobec tego ma jakieś inne wyjście poza współpracą?

Żywił tylko nadzieję, że pewnego dnia również Linnora to zrozumie.


* * *

Następnego ranka Dennis i Arth pojawili się przy aparacie destylacyjnym dość późno, z głowami wciąż ciężkimi po wczorajszym przyjęciu. Stwierdzili, że przydzieleni im do pomocy robotnicy również urządzili sobie uroczystość i to chyba bardziej huczną niż oficjalna, gdyż przy okazji poważnie uszkodzili destylator.

Teraz kulili się, przerażeni perspektywą czarnoksięskiego gniewu.

Dennis jednak tylko westchnął „Och, do diabła!” i zagonił ich do pracy przy naprawie szkód. Był nawet zadowolony znajdując dodatkowe zajęcie, dzięki któremu mógł oderwać się na chwilę od rozpamiętywania swojej sytuacji.

Niewątpliwie poczynił postępy w realizacji planu, zmierzającego do zdobycia wpływu na barona Kremera. Ciągle uważał takie rozwiązanie za najlepsze — dla siebie, dla przyjaciół dla Linnory, a nawet dla mieszkańców tego kraju.

A jednak wydarzenia ostatniego wieczoru zostawiły w jego duszy niemiły osad. Starał się skoncentrować na pracy i nie myśleć o tym wszystkim.

Wczesnym popołudniem przed frontową bramą rozległo się granie rogu. Niemal natychmiast odpowiedziały mu trąbki z zamkowej wieży. Na dziedziniec wybiegli żołnierze, formując korytarz od bramy do zamku.

Dennis spojrzał pytającym wzrokiem na Artha, który tylko wzruszył ramionami. Mały złodziej, teraz przekwalifikowany na bimbrownika, również nie miał pojęcia, co się dzieje.

Z zamku wyszedł baron Kremer w otoczeniu swoich dworzan. Wszyscy byli paradnie ubrani — od patrzenia na ich błyszczące w promieniach słonecznych stroje niemal bolały oczy.

Zatrzymali się na podwyższeniu w połowie drogi przyglądając się, jak strażnicy otwierają bramę.

Na dziedziniec wjechał niewielki, konny oddział.

— To posłańcy od L’Toff — szepnął Arth z podnieceniem.

Już wcześniej powiedziano im, że ta grupa zbliża się do miasta. L’Toff przyjechali w poszukiwaniu swej zaginionej księżniczki, niewątpliwie podejrzewając, że znajduje się ona w rękach Kremera.

Dennis nie został zaproszony do komitetu powitalnego mimo niewątpliwych względów, jakimi ostatnio cieszył się u barona. Była to następna oznaka znakomitej intuicji Kremera, jego znajomości ludzkiej natury. Z pewnością wiedział, że we wszystkich sprawach, które wiązały się z księżniczką, Dennis nie jest osobą godną zaufania.

Dennis spojrzał na parapet drugiego piętra, po którym Linnora ostatnio często się przechadzała. Oczywiście teraz jej tam nie było. Zapewne podczas całej wizyty jej ziomków pozostanie w zamknięciu i pod czujną strażą.

Dennis podszedł do niskiego płotu, odgradzającego tę część dziedzińca, na której pracowali, i oparł stopę o jeden ze szczebli. Przyglądał się z ciekawością, jak posłowie przejechali wzdłuż szpaleru żołnierzy i zbliżyli się do podwyższenia i czekającego tam barona.

Było ich pięciu, wszyscy w miękkich płaszczach o przygaszonych kolorach. Dennisowi wydawali się zupełnie normalni, wyróżniali się jedynie brodami, niezbyt popularnymi wśród Coylian. Byli nieco szczuplejsi od mieszkańców Zuslik i od przybyszów z pomocy. Jechali, patrząc prosto przed siebie i całkowicie ignorując wrogie spojrzenia mijanych żołnierzy.

Zatrzymali się kilkanaście metrów od podwyższenia, zeskoczyli z koni i wznieśli dłonie, salutując baronowi.

Dennis widział twarz Kremera znacznie wyraźniej niż na wpół odwrócone twarze emisariuszy. Nie słyszał słów, ale odpowiedź barona była zupełnie oczywista. Wzniósł ręce bezradnym gestem i potrząsnął głową, uśmiechając się z niezbyt szczerą sympatią.

— Za chwilę pewnie powie, że jego zwiadowcy nie robią nic innego, tylko dniami i nocami poszukują ich księżniczki — powiedział Arth.

Rzeczywiście Kremer wskazał ręką żołnierzy oraz stojący w pobliżu oddział jeźdźców, potem podniósł ją w górę, ku cierpliwie krążącym ponad miastem szybowcom.

— Ci dwaj L’Toff po prawej wyraźnie mu nie wierzą — skomentował Arth. — Wyglądają tak, jakby chcieli roznieść ten zamek na kawałki, a jego właściciela na samym początku.

Siwobrody dowódca grupy posłów położył dłoń na ramieniu jednego ze swych towarzyszy, młodzieńca w ciemnobrązowej zbroi, starając się go uspokoić. Młody L’Toff wyrwał się i zaczął coś gniewnie do barona wykrzykiwać. Strażnicy w pobliżu poruszyli się niespokojnie, spoglądając na swego dowódcę jakby w oczekiwaniu na rozkaz do ataku.

Młodzieniec popatrzył na nich z wyraźną pogardą i splunął na ziemię.

Arth żuł źdźbło trawy w zamyśleniu.

— Słyszałem, że kiedyś L’Toff byli zdeklarowanymi pacyfistami — powiedział. — Jednak w ciągu ostatnich stu czy dwustu lat musieli, wbrew sobie i mimo opieki króla i starego księcia, nauczyć się walczyć. Ludzie mówią, że niektórzy z nich są tak dobrzy jak Królewscy Zwiadowcy.

Arth wskazał rozgniewanego, młodego L’Toff.

— Przez tego tam mogą mieć trudności w wyjechaniu stąd bez jakiejś rozróby.

Złodziej powiedział to wszystko takim tonem, jakby oceniał szansę koni na wyścigach. Dennis słyszał od kogoś, że jedną z ulubionych rozrywek tutejszych ludzi jest przyglądanie się, jak inni rąbią się na kawałki, i obstawianie zwycięzcy.

Baron nie podjął wyzwania, rzuconego mu przez młodego L’Toff. Uśmiechnął się natomiast i powiedział coś do jednego z doradców, który po chwili szybkim krokiem gdzieś się oddalił.

Kremer skinął ręką i służba wniosła tace z lekkim jedzeniem i napojami. Baron dyplomatycznie poczęstował się jako pierwszy. Wniesiono również krzesła dla wszystkich, strażnicy zaś cofnęli się, tworząc szeroką pustą przestrzeń między podwyższeniem a zamkowym murem.

L’Toff rozglądali się podejrzliwie, ale nie bardzo mogli odmówić. Usiedli nerwowo w pobliżu swego gospodarza. Dennisowi wydawało się, że dostrzega w odwróconej teraz w jego stronę twarzy młodego, gniewnego L’Toff rodzinne podobieństwo do księżniczki.

Przez chwilę zastanawiał się, czy paranormalna wrażliwość Linnory poinformowała ją, że w odległości zaledwie kilkuset metrów znajdują się jej krewni. Dennis był przekonany, że Linnora rzeczywiście posiada tego typu talent. Ponad miesiąc temu zaprowadził on ją do zevatronu, nieszczęsnym zbiegiem okoliczności przyczyniając się pośrednio do jej uwięzienia. Jakiś czas później bezbłędnie wyczuła jego, Dennisa, obecność na ciemnym więziennym podwórcu.

Niestety, ten talent nie uchronił jej przed uwierzeniem w pokrętną logikę wywodów Hoss’ka ani nie pomógł w rozszyfrowaniu manipulatorskich zabiegów Kremera.

Dennis podejrzewał, że te wizjonerskie zdolności objawiały się tylko sporadycznie, zapewne nie były również zbyt rozpowszechnione, nawet wśród L’Toff. Kremer w każdym razie najwyraźniej się ich nie obawiał.

Nagle Arth chwycił Dennisa za ramię i wydał zduszony okrzyk. Dennis spojrzał w stronę, w którą wskazywał jego palec.

Od strony jednej z bram zamkowych kilku strażników ciągnęło opierającego się im więźnia. Raz po raz grupa przysłaniana była tumanami kurzu, wznoszonego przez przewracającego się żołnierza, gdyż więzień był bardzo duży i bardzo rozgniewany.

Nagle Dennis uświadomił sobie, że tym ciągniętym jest Mishwa Qan, olbrzym, którego siła odegrała kluczową rolę podczas ich ucieczki z więzienia. Mishwa ryczał obelgi i szarpał krępujące go więzy.

Jednak strażnicy zostali wyraźnie specjalnie dobrani i jakkolwiek nie byli równie potężni jak Mishwa, jednak niewiele mu ustępowali. Dennis zauważył swego starego znajomego, sierżanta Gil’ma, ciągnącego linę okręconą wokół szyi Mishwy.

Kremer powiedział coś do Hoss’ka. Diakon wystąpił przed siedzących, ukłonił się i zaczął prezentować im jakieś przedmioty. Dennis zauważył, że pierwszym z nich jest jego obozowy, elekroniczny strażnik.

Podczas gdy L ’Toff przyglądali się światełkom na ekraniku, Dennis zastanawiał się, jakie zmiany w funkcjonowaniu urządzenia zaszły od czasu, gdy je ostatni raz widział. Hoss’k wspomniał o codziennym jego zużywaniu, co musiało mieć jakiś wpływ na aparat.

Bez wątpienia Hoss’k tłumaczył teraz, że dzięki magicznemu pudełeczku wrogom będzie bardzo trudno podejść niezauważalnie pod mury miasta.

Potem uczony zademonstrował lunetę, wskazując różne obiekty w okolicy i instruując L’Toff jak należy się nim posługiwać. Po oderwaniu lunety od oka przywódca grupy poselskiej był wyraźnie wstrząśnięty.

Dennis poczuł, jak narasta w nim gniew, połączony z palącym wstydem. Mimo planu, który sobie opracował, mimo przyjętej z bardzo dobrych — jak mu się wydawało — powodów strategii, jego sympatia była w całości po stronie L’Toff.

Wcale mu się nie podobało, gdy Hoss’k odwrócił się i wskazał palcem prosto na niego. Kremer uśmiechnął się i lekko ukłonił w jego stronę.

Dennis skrzywił się. Gdyby tylko znalazł jakiś sposób, żeby skomunikować się z L’Toff na osobności!

Do tej pory strażnicy zdołali już przyciągnąć Mishwę Qana w pobliże grupy, w której znajdował się baron i przywiązać go do wbitego w ziemię pala. Dennis zdołał już uświadomić sobie, że Kremer ma zamiar dokonać egzekucji Mishwy W ciągu ostatniego tygodnia był świadkiem wielu podobnych wydarzeń i wiedział, że nic nie może na to poradzić. Również Arth wyraźnie zdawał sobie sprawę, co tu się szykuje, gdyż stał jak skamieniały, patrząc na Mishwę.

Jeden ze strażników, Gil’m, podszedł do swego wodza i skłonił się przed nim głęboko. Kremer wyjął coś spod szaty i wręczył Gil’mowi, który ponownie się skłonił, po czym poszedł z powrotem w stronę więźnia.

Dennis nagle wszystko zrozumiał.

— Nie! — krzyknął.

Gil’m przeszedł połowę drogi, dzielącej go od pala, do którego przywiązany był Mishwa, i zatrzymał się. Potężny złodziej, napinając mięśnie mocno związanych rąk, obrzucił go wrogim spojrzeniem i pełnym głosem, słyszalnym przez każdego na dziedzińcu, rzucił Gil’mowi wyzwanie, proponując walkę na dowolną broń, w której on, Mishwa, będzie miał zawiązane oczy.

Gil’m tylko się uśmiechnął i uniósł dłoń, trzymającą niewielki, czarny przedmiot.

Dennisa zalała fala niepohamowanej wściekłości.

— Nie! — wrzasnął dziko.

Przeskoczył przez niskie ogrodzenie i ze wszystkich sił pobiegł w stronę Gil’ma. Uskoczył przed kilkoma próbującymi go złapać strażnikami, potem przebił się przez kilku innych, którzy zagrodzili mu drogę, przewracając i depcząc jednego z nich. Siedzący na podwyższeniu odwrócili się w jego stronę, zaciekawieni gonitwą. W tym momencie osobisty strażnik Dennisa podciął mu z tym nogi styliskiem halabardy. Jednocześnie Gil’m wycelował igłowiec i pociągnął za spust.

W zamieszaniu tylko kilku ludzi rzeczywiście patrzyło na Mishwę w chwili, w której został uderzony przez chmurę lecących z wielką prędkością skrawków metalu. Jednak wszyscy usłyszeli eksplozję.

Dennis, walcząc z przykrywającymi go strażnikami, zdołał jednak unieść głowę na tyle, żeby zobaczyć okrwawiony kikut w miejscu, w którym stał przecięty teraz na pół słup egzekucyjny. W znajdującym się w pewnej odległości z tyłu drewnianym murze ziała wyrwa wielkości człowieka.

Igłowiec rzeczywiście musiał przejść bardzo intensywnie zużywanie. Gil’m wyszczerzył zęby i uniósł broń ku słońcu.

Dennis niemal zwymiotował z obrzydzenia. Czuł palący wstyd i wściekłość. Warczał i walił na oślep wszystkich wokół, ugryzł nawet jakąś dłoń, która znalazła się zbyt blisko jego twarzy. Potem nagle coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy i wszystkie światła zgasły.


* * *

Linnora przyglądała się maleńkim, widocznym przez płytkę pudełka istotom, które ustawiły się w równe, uporządkowane rzędy. Te po prawej stronie poruszały się i zmieniały swoje pozycje bardzo szybko, wskakując na nowe miejsca z taką prędkością, że niemal nie mogła nadążyć za nimi oczyma. Każda grupa, znajdująca się trochę bardziej na lewo, była wolniejsza od poprzedniej. Przy krawędzi z lewej strony małe insekty były cierpliwe, poruszając się przemyślanymi posunięciami, z których każde, jak się jej zdawało, zajmowało im chyba pół dnia.

Małe pudełeczko miało wymiary nie przekraczające dwukrotnej długości jej kciuka. Z obu jego stron znajdowały się dwa rzemyki, z których jeden kończył się niewielkimi kawałeczkami metalu o jeszcze jej nie znanym przeznaczeniu.

Z pewnym wahaniem Linnora nacisnęła kilka małych guziczków, wystających w dolnej części pudełka, przez którą tańczące owady nie były widoczne. Za każdym razem, gdy dotykała któregoś guziczka, owady za szybką układały się w nowe wzory.

To było bardzo zabawne — chciała śmiać się i bawić, naciskając guziczki i obserwując błazeński taniec zwierzątek.

Nie. Odłożyła pudełko i cofnęła dłoń. Nie będzie przeprowadzała eksperymentów na żywych istotach. W każdym razie nie wcześniej niż będzie miała pełną świadomość tego, co robi, oraz tego, co chce przez swoje działanie osiągnąć. Była to jedna z najstarszych zasad Starej Wiary, przekazywana z pokolenia na pokolenie od najwcześniejszych lat istnienia L’Toff.

Tylko głębokie przekonanie, że owady muszą przebywać wewnątrz pudełka, żeby przetrwać, powstrzymywało ją przed stłuczeniem szybki i wypuszczeniem ich na wolność.

To, a także czająca się gdzieś w zakątku mózgu niepewność, czy one rzeczywiście zostały zniewolone.

Uporządkowane wzory zdawały się coś wyrażać… nie była to być może radość, ale jakby duma. Czuła, że w wytworzenie pudełeczka i umieszczenie w nim jego małych mieszkańców włożono bardzo wiele pracy. Jeszcze miesiąc temu nie wyobrażała sobie nawet, że może istnieć coś równie skomplikowanego.

„Gdybym tylko mogła mieć pewność”, westchnęła cicho.

Diakon Hoss’k wytłumaczył wszystko w tak zwarty i logiczny sposób! Ziomkowie czarownika musieli posługiwać się? naprawdę bardzo okrutnymi metodami, żeby dokonać takie” cudów… szczególnie żeby utrwalić stan zużycia każdego z tych zadziwiających przedmiotów. Nie podlegająca zmianom doskonałość tych rzeczy kosztowała zapewne życie wielu L’Toff z kraju Dennisa Nuela.

Czy na pewno? Linnora potrząsnęła głową zupełnie zagubiona.

Czy to możliwe, żeby wszystkie zasady wytwarzania i zużywania mogły gdzie indziej tak bardzo różnić się od tych, do których oni przywykli?

Według Starej Wiary kiedyś, dawno temu, życie na Tatirze wyglądało zupełnie inaczej. W starożytnych czasach, przed upadkiem, doskonaleniu podlegało życie, a w martwych przedmiotach nie kryła się żadna moc.

Tak twierdziły stare opowieści.

Oparła łokcie na niewielkim stoliczku i ukryła twarz w dłoniach. Niewiele jej pozostało nadziei od dnia, w którym ludzie Hoss’ka wysypali się z lasu w pobliżu tajemniczego domku Dennisa Nuela. A teraz, gdy Kremer coraz gwałtowniej domaga się spełnienia swoich żądań, gdy grupa poszukiwawcza L’Toff odeszła bez nawiązania z nią jakiegokolwiek kontaktu, nawet ta resztka, która się jeszcze w niej kołatała, zaczyna się ulatniać, pozostawiając tylko rozpacz.

Gdyby tylko mogła uwierzyć czarownikowi! Gdyby tylko rzeczywiście okazał się takim człowiekiem, za jakiego początkowo go uważała! Jednak Dennis Nuel służy Kramerowi w zamian za wygodne życie w swych nowych, luksusowych komnatach, obsługiwany przez tę ładniutką służącą, udowadniając, że jest taki sam jak inni — chce wykorzystać rosnącą gwiazdę Kremera dla własnych, egoistycznych celów!

Otarła oczy, postanawiając już więcej nie płakać. Na stoliku przed nią maleńkie owady krążyły w swym tajemniczym tańcu, wirując po prawej stronie, ledwie pełznąc po lewej, odmierzając upływający czas.


* * *

Dennis obudził się, mając wrażenie, że jego ciało posłużyło muś jako pomoc w zużywaniu kijów baseballowych. Próbował się poruszyć, jednak początkowo zdołał jedynie niebacznie zakołysać się z boku na bok. Bolało go dosłownie wszystko. W końcu jakoś udało mu się przekręcić i powoli otworzyć oczy. No cóż, nie znajdował się już w luksusowych pomieszczeniach, z których przedtem korzystał. Ale również nie wtrącono go do lochu. Pokój, w którym przebywał, miał surowy, prymitywny wygląd, charakterystyczny dla górnych kondygnacji zamku.

Przy drzwiach stali strażnicy — dwaj żołnierze z północy. Gdy zauważyli, że się obudził, jeden z nich wyszedł na korytarz i coś tam do kogoś powiedział.

Dennis usiadł na pryczy, pojękując głośno przy ostrzejszych ukłuciach bólu. Miał zupełnie suche gardło, sięgnął więc ku stojącemu przy łóżku chwiejnemu stoliczkowi i z glinianego dzbanka nalał sobie kubek wody. Wypił trochę, czując pieczenie rozciętych warg.

Odstawił kubek i opadł z powrotem na poduszkę, patrząc na przyglądających się mu strażników. Nie odezwał się do nich ani słowem i nie oczekiwał, że oni coś do niego powiedzą.

Z korytarza dobiegł odgłos ciężkich kroków. Potem drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wkroczył baron Kremer. Dennis zmrużył oczy, oślepiony jaskrawością jego stroju, błyszczącego we wlewających się przez drzwi promieniach słońca. Kremer przez chwilę przyglądał się Dennisowi w milczeniu.

— I co ja mam z tobą zrobić, czarowniku? — powiedział w końcu.

Dennis upił trochę wody z kubka i oblizał z ożywieniem piekące wargi.

— Tak, to prawdziwy problem, Wasza Wysokość. Zastanówmy się jednak chwilę. Myślę, że mógłbym zaproponować rozwiązanie. Co by pan powiedział na przykład na to: ja i moi przyjaciele, korzystając z pana szczerej i jak najdalej idącej pomocy, niezwłocznie wracamy do naszych domów w pełnym zdrowiu zarówno fizycznym, jak i psychicznym?

W uśmiechu Kremera trudno się było dopatrzyć zachwytu.

— To rzeczywiście jest jakiś pomysł, czarowniku. Z drugiej jednak strony właśnie mi się przypomniało, że pałacowy oprawca narzeka ostatnio, iż jego zapasowe narzędzia niszczeją z braku zajęcia. Tylko dla podstawowego ich zestawu znalazła się przez ostatni miesiąc jakaś praca. Zaradzenie tej sytuacji również wydaje mi się dość kuszącym rozwiązaniem.

— Ma pan poważny dylemat — powiedział współczująco Dennis.

— To rzeczywiście jest trudny wybór. — Baron potrząsnął głową.

— Jestem pewien, że coś pan wymyśli.

— Naprawdę? Ach! Takie zaufanie ze strony czarownika bardzo podtrzymuje na duchu. Chyba jednak te dwa pomysły wzajemnie się wykluczają. Zastanawiałem się, czy nie mógłbyś mi podrzucić jakiegoś trzeciego, kompromisowego rozwiązania. Wystarczy tylko zarys, rozumiesz.

Dennis skinął głową.

— Kompromis, hmmm… — Podrapał się po brodzie. — Coś pośredniego między jednym a drugim… na przykład, ja szybko i z radością wykonuję pańskie polecenia, dostarczając wszystkiego, czego pan zapragnie, pan zaś w zamian zapewnia mi komfort w rozsądnych granicach i obsypuje pomniejszymi nagrodami oraz niejasnymi obietnicami wolności i potęgi?

Kremer uśmiechnął się szeroko.

— Zadziwiające rozwiązanie! Nic dziwnego, że wszyscy uważają cię za czarownika.

Dennis skromnie wzruszył ramionami.

— Och, to naprawdę nic wielkiego.

Kremer rozprostował palce, strzelając stawami.

— A więc postanowione. Masz jeszcze dwa dni na dokończenie pracy nad destylarnią i nauczenie mojej służby, jak ją zużywać. Potem rozpoczniesz prace nad rzeczami, mającymi większą praktyczną wartość, jak na przykład ta wspaniała, zabijająca z dużej odległości broń. Jeżeli, jak twierdzisz, w naszych stronach nie ma tych zwierzątek, które są niezbędne do jej działania, życzę sobie, żebyś wymyślił coś innego o podobnej wartości militarnej. Mam nadzieję, że zasady naszego kompromisu są zupełnie jasne?

Dennis skinął głową. Myślał intensywnie, poza tym miał na razie dość dowcipkowania, tym bardziej że wcale nie było ono aż tak pomocne.

— I jeszcze jedno, czarowniku. Jeśli kiedykolwiek w przyszłości zdarzy ci się jeszcze raz postawić mnie w tak nie zręcznej sytuacji przed obcymi albo jeśli w ogóle będziesz usiłował mi w czymś przeszkodzić, przekonasz się, że moi zamkowi oprawcy przygotowali dla ciebie coś naprawdę specjalnego. Twoja wczorajsza demonstracja nie może się powtórzyć. Czy mnie zrozumiałeś?

Dennis milczał. Spojrzał na wysokiego, jasnowłosego mężczyznę w jaskrawym stroju i leciutko skinął głową. Baron uśmiechnął się władczo.

— Będziesz tu szczęśliwy, Dennisie Nuelu — obiecał. — Po pewnym czasie — zapewne niezbyt długim, jeśli będziesz się dobrze sprawował — znowu wprowadzisz się do wygodniejszych pomieszczeń. Wtedy ty i ja ponownie będziemy mogli rozmawiać jak dżentelmeni. Z dużym zainteresowaniem dowiedziałbym się, w jaki sposób twoim ziomkom udało się wytłumaczyć krnąbrnym L’Toff, że powinni być posłuszni. Może księżniczka Linnora mogłaby nam posłużyć jako sprawdzian.

Uśmiechnął się szeroko, potem odwrócił się i wyszedł. Drzwi zatrzasnęły się i Dennis został sam na sam z jednym strażnikiem. Na długi czas zapanowała cisza, jedynie daleko z dołu dobiegały odległe okrzyki ćwiczących żołnierzy.

Ziemianin usiadł na pryczy. Niemal mógł sobie wyobrazić, jak zmienia się ona w prawie widoczny sposób, jak z każdą przeleżaną na niej chwilą staje się coraz lepszym i lepszym łóżkiem.

Logicznie rzecz ujmując, ciągle miał taki sam wybór jak przedtem, jedynie realizacja celu mogła się nieco odwlec. Był pewien, że po roku czy dwóch ustawicznego dokarmiania Kremera technicznymi cudeńkami zyskałby pełne zaufanie i wdzięczność, szczególnie gdyby wynalazł dla niego proch strzelniczy, umożliwiając w ten sposób łatwy podbój całej Coylii.

Potrząsnął głową, odrzucając taką możliwość. Nigdy przedtem nie zastanawiał się nad tym specjalnie, ale teraz przyszło mu do głowy, że w każdym świecie do największych zbrodniarzy można by zaliczyć inżynierów, którzy ochoczo i w pełni świadomie wkładają narzędzia zagłady w ręce tyrana. Nie mjał zamiaru, choćby się waliło i paliło, dawać Kremerowi prochu ani koła, ani sekretu wytopu metali, ani w ogóle czegokolwiek, co mogłoby być użyte do prowadzenia działań wojennych.

Więc co w tej sytuacji mógł zrobić, co mu pozostało? Tylko ucieczka. Musi znowu znaleźć jakiś sposób, żeby się stąd wydostać.


* * *

Rozżarzone żelazne szczypce zamknęły się na jego palcach. Powietrze wypełnił swąd palonej skóry, kurczącej się, czerniejącej i płatami odpadającej z jego dłoni.

Dennis jęknął. Poczuł zimną, spryskującą mu twarz wilgoć. Otworzył oczy, oddychając ciężko.

Zobaczył pochyloną, pełną troski twarz Artha.

— Coś ci się śniło, Dennizz. To musiał być jakiś koszmar. Już wszystko w porządku?

Dennis skinął głową. Zapadł w poobiednią drzemkę, ułożywszy się wygodnie w pobliżu miejsca, w którym pracowali nad destylarnią. Teraz już zbliżał się zmierzch, wyraźnie widoczny w pogłębiających się cieniach pod zamkowymi murami.

— Tak, w porządku. Nic mi nie jest. — Słabo machnął ręką. Wstał i osuszył twarz ręcznikiem. Ciągle nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobił na nim ten koszmarny sen.

— Właśnie wróciłem z więzienia — powiedział Arth. — Uparłem się, że muszę osobiście wybrać facetów do obsługi naszego urządzenia.

Dennis skinął z zadowoleniem.

— I co, dowiedziałeś się czegoś? Arth potrząsnął głową.

— Nikt ich nie widział, ani Stiyyunga, Gatha czy Maggin, ani też żadnego z moich chłopców, więc chyba po prostu nie zostali złapani.

Dennis szczerze się ucieszył. Być może Stivyungowi w końcu uda się dotrzeć do żony i syna. Myśląc o tym, się wyraźnie podniesiony na duchu.

— I jaki teraz mamy plan? — spytał Arth cicho, strażnicy nie mogli go usłyszeć. — Spróbujemy zrobić na następny balon? A może myślisz o czymś innym, jak ta piła która przecina mury?


* * *

Po obejrzeniu egzekucji przyjaciela Arth nie był już tak zachwycony życiem wewnątrz zamkowych murów. W tej chwili pragnął jedynie wydostać się stąd, znowu zobaczyć swoją żonę i jak najmocniej dopiec baronowi Kremerowi Spoglądał na Ziemianina z całkowitym zaufaniem.

Dennis bardzo pragnął podzielać to uczucie.

Gdy zapadł zmierzch, oddział żołnierzy wszedł na podwyższenie na dziedzińcu, na którym podczas dnia trzymany był igłowiec Dennisa. Pistolet chowano na noc, jednak poza tym niemal ciągle wystawiony był na działanie promieni słonecznych. Bez przerwy strzegło go przynajmniej sześciu strażników.

Dennis wykonał w pamięci kilka obliczeń. Igłowiec z pewnością zbliża się już do teoretycznej granicy wydolności tego typu broni. Bez względu na to, jak ostatnio stał się wydajny, może wyrzucać okruchy metalu tylko z taką energią, jaką przedtem udało mu się wchłonąć za pomocą niewielkiej baterii słonecznej.

To stanowiło jeszcze jeden powód do jak najszybszej ucieczki. Kremer wspomniał o zamiarze użycia igłowca do kruszenia murów atakowanych miast. Dennis nie bardzo chciał znajdować się w pobliżu w momencie, w którym baron stwierdzi, że śmiercionośna broń może zostać udoskonalona tylko do pewnej granicy.

Uważnie przyglądał się strażnikom ostrożnie zabierającym igłowiec z małego solarium. Nie. Broń była strzeżona zbyt starannie. Z pewnością nie zdołałby jej odzyskać i przebić się z jej pomocą na wolność. Musi wymyślić jakiś inny sposób.

Zastanawiał się nad zbudowaniem wózka i zużyciem go tak żeby stał się pojazdem pancernym. Teoretycznie powinno być to możliwe. Ale prawdopodobnie trwałoby miesiące albo nawet lata, biorąc pod uwagę szybkość, z jaką rzeczy ulegały poprawie. W obecnych okolicznościach to rozwiązanie było zupełnie bezużyteczne.

Gdy zapadł zmierzch, Dennis przyglądał się ściąganiu latawców strażniczych. Dywizjon szybowców już jakiś czas temu zakończył loty treningowe i osiadł na ziemi.

Dennis jeszcze raz pomyślał o szopach, w których trzymano szybowce. Straż przy nich nie była zbyt mocna. Latanie tymi lekkoskrzydłymi maszynami wymagało długiego treningu i baron Kremer zakładał, że ma pod swoją kontrolą jedyny na świecie zespół wykwalifikowanych pilotów.

I miał rację. Dennis nigdy nie leciał nawet ziemskim szybowcem o sztywnych skrzydłach, nie wspominając nawet o tych zrodzonych z latawców konstrukcjach. Jednak miał za sobą kilka lekcji pilotażu na jednosilnikowym samolocie sportowym. Przed znalezieniem się w tym świecie nosił się z mocnym postanowieniem dokończenia nauki i zdobycia licencji pilota.

Te dwa rodzaje latania nie mogą się aż tak bardzo różnić, prawda?

Tak czy inaczej oglądał mnóstwo filmów i przeprowadził wiele rozmów z szybownikami. Poza tym uczęszczał na wykłady z aerodynamiki. Zasady lotu robiły wrażenie bardzo prostych.

— Znalazłeś już sposób na niezauważalne wychodzenie ze swego pokoju? — spytał Artha.

— Oczywiście — prychnął mały złodziej. — Zamykają drzwi na zasuwę, ale faceta takiego jak ja nie można utrzymać w pomieszczeniu, które nie było zużywane jako cela więzienna.

— Szczególnie jeśli ma do pomocy trochę tego idealnego smaru.

Arth kiwnął głową. Mógł zbierać ciecz tylko wtedy, gdy był pewien, że nikt go nie obserwuje, więc nie miał jej zbyt dużo. Jednak nawet z niewielką ilością smaru można był zajechać bardzo daleko.

— Po zmierzchu mogę się zupełnie swobodnie poruszać po mniej używanych partiach zamku. Najtrudniej jest z murami zewnętrznymi, pełno tam niuchaczy, świateł i strażników Mógłbym ukraść połowę rzeczy z sali bankietowej Kremera gdybym wiedział, że uda mi się przerzucić je na zewnątrz.

— Myślisz, że udałoby ci się wynieść coś stamtąd? — Dennis skinął w stronę szopy, w której nieco wcześniej piloci starannie składali swoje szybowce.

Arth spojrzał na Dennisa niespokojnie.

— Och, nie wiem. Te szybowce są trochę nieporęczne. — Zagryzł wargę. — Twoje pytanie jest… retoryczne… — starannie wymówił słowo, którego Dennis go nauczył — prawda? Nie ma nic wspólnego z pomysłem na ucieczkę, co?

— Obawiam się, Arth, że jednak ma.

Arth zadrżał.

— Tego się właśnie obawiałem. Dennizz, czy wiesz, ilu ludzi Kremer stracił, zanim skompletował załogi, które umieją posługiwać się tymi rzeczami? W dalszym ciągu ginie niemal połowa nowych pilotów. Rzeczywiście potrafisz poprowadzić taki szybowiec?

Pomoc Artha była Dennisowi niezbędna. Żeby ją sobie zapewnić, musiał wzbudzić w nim wiarę w swoje umiejętności.

— A jak uważasz? — spytał tonem, z którego biła pewność siebie.

Arth uśmiechnął się lekko.

— Tak, jasne. Tylko skończony idiota mógłby próbować wznieść się w powietrze jedną z tych rzeczy, na dodatek w ciemności i nie wiedząc, jak to się robi. Przepraszam Dennizz.

Dennisowi udało się zachować kamienną twarz. Położył dłoń na ramieniu Artha.

— Też tak myślę — powiedział. — Jak uważasz, jakie mamy szansę na ukrycie szybowca do czasu, aż będziemy go potrzebowali? Zdaje się, że ludzie Kremera nie bardzo wiedzą, co to jest spis kontrolny, jednak mimo to mogą zauważyć jego brak.

— To nie problem. — Arth wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Mój pokój jest zawalony górami materiałów do naszych eksperymentów, płócien, drewna. Służba dostała polecenie, żeby dawać nam wszystko, czego będziemy potrzebowali, pod warunkiem że nie jest to ostre albo wykonane z nietalu. Z łatwością mogę ukryć szybowiec u siebie.

— Chcesz, żebym ci pomógł, jak będziesz go wykradał?

Arth wzdrygnął się.

— Och, raczej nie, Dennizz. Pewne rzeczy lepiej zostawić fachowcom. Ty się poruszasz jak stogan, który szuka po zagrodzie swojej samicy. Nie chcę cię urazić, ale lepiej będzie, jeśli zrobię to sam. Ty już się o to nie martw.

— Więc dobrze. — Dennis spojrzał na ciemniejące szybko niebo. — Może dziś trochę wcześniej skończysz pracę, Arth? Wyglądasz na bardzo zmęczonego.

— Co? Przecież dopiero… ach. — Arth skinął głową. — Chcesz, żebym to zrobił już dzisiaj. — Wzruszył ramionami. — Niby czemu nie? To znaczy, że jutro w nocy uciekamy?

— Tak, jutro albo pojutrze.

Dennis zdawał sobie sprawę, że ma bardzo mało czasu. Nie mógł już dłużej zwodzić Kremera.

— Dobra. — Arth przybrał sugerowany przez Dennisa wyraz twarzy i ziewnął rozdzierająco w stronę strażników. Potem głośno powiedział: — Zdaje mi się, że przyszedł czas, żebym trochę popracował nad ulepszeniem mojej pryczy!

Trącił Dennisa łokciem i puścił do niego oko.

— Do zobaczenia rano, szefie! — A ciszej dodał: — Mam nadzieję.

— Powodzenia — powiedział Dennis półgłosem, gdy Arth, w towarzystwie swego strażnika, odszedł już parę kroków.

Dennis nie czuł się najlepiej, zlecając mu zadanie wiążące się z tak dużym ryzykiem. Jednak złodziej dobrze znał swój fach i na pewno z radością wykona wszystko, co jest związane z wykorzystaniem jego profesjonalnych umiejętności. Dennis uważał się za szczęśliwca, że może zaliczać Artha do grona swoich tutejszych przyjaciół.

Z końcówki skraplacza stojącego obok urządzenia destyla cyjnego zaczął wyciekać niewielki strumyczek mocnego płynu. Jeżeli to się utrzyma, głównym zadaniem obsługi destylatora będzie proste jego doglądanie. Główną trudność stanowiło nauczenie tych ludzi prawidłowego wymieniania przeznaczonej do destylacji mieszanki winnej.

Dennis stwierdził, że jego myśli wędrują ku górnym piętrom zamku. Teraz, gdy był skazany na rychłą ucieczkę nadszedł czas, żeby wreszcie wyraźnie określić postawę, jaką chciał przyjąć wobec księżniczki Linnory.

Jeśli rzeczywiście zamierzał coś dla niej zrobić, będzie musiał w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin w jakiś sposób porozumieć się z nią, odzyskać jej zaufanie i jakoś wyrwać ją spod kurateli strażników, żeby mogła zjawić się w umówionym czasie na szczycie zamkowej wieży.

To wszystko wydawało się niemal niewykonalne.

Żywił tylko nadzieję, że gdy wreszcie będą mogli porozmawiać, ona pozwoli mu się wytłumaczyć.

Obsługa destylatom tłoczyła się wokół skraplacza, obserwując powoli skapujące do butelki krople brandy.

Dennis chwycił na palce trochę płynu i powąchał. Wzdrygnął się gwałtownie czując, jak budzi się w nim tęsknota za butelką trzydziestoletniego Johny Walkera, prawdopodobnie ciągle stojącą w jego szafce w Instytucie Saharańskim.

Podstawił dłoń pod wylot skraplacza i chwycił jeszcze kilka kropel. Zlizał je z dłoni i niemal się zakrztusił. O tym bimbrze można było wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, źc jest słaby.

Zjawiła się wieczorna zmiana zużywaczy, zastępując tych. którzy pracowali w czasie dnia. I tak był już najwyższy czas na zmianę kociołka, więc kilkakrotnie przećwiczył tę czynność z coyliańskimi więźniami, aż nabrał pewności, że będą ją wykonywali prawidłowo.

Gdy wreszcie skończył, na niebie już zaczęły pojawiać się gwiazdy. Upewnił się jeszcze, że wszystko jest w porządku, i podniósł wiszącą na ogrodzeniu pelerynę.

— Chcę trochę rozprostować nogi — powiedział do strażników.

Żołnierze skłonili się lekko i podążyli za nim. Jakkolwiek jego przywileje zostały poważnie zredukowane, ciągle jednak, przynajmniej oficjalnie, był tu czymś w rodzaju gościa… a poza tym czarownikiem. Mógł się swobodnie poruszać po całym zamkowym dziedzińcu, pod warunkiem, że wszędzie towarzyszyli mu strażnicy.

Poszedł najdłuższą trasą, obok szop, w których trzymano szybowce, a potem wzdłuż głównej bramy. Gdy zbliżył się do tej części zamku, w której księżniczka Linnora miała swoją kwaterę, jego wątpliwości powróciły z nową siłą. Parapet każdego piętra otoczony był na skraju rzędem ostro zakończonych kołków, zużywanych każdego dnia przez grupy uzbrojonych w połcie mięsa żołnierzy. Lądowanie szybowcem na którymś z tych parapetów, a potem ponowny start wydawały się przedsięwzięciem równie niewykonalnym, jak wdrapanie się na górę po tych gładkich, błyszczących murach.

Czy powinien przyjmować i tak już ryzykowny plan, a potem redukować do zera szansę jego powodzenia, podejmując próbę uwolnienia księżniczki? Czy to byłoby w porządku wobec Artha?

Skręcił za róg i poczuł, jak jego serce zaczyna, bić szybszym rytmem. W świetle migoczących lamp ściennych zobaczył smukłą, ubraną na biało dziewczynę, spoglądającą przez kraty trzy piętra wyżej. Księżniczka wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo, wiatr targał jej powiewnym strojem. Dennis podszedł bliżej i zobaczył, że księżniczka się odwraca. Na balkon weszła jakaś druga osoba.

Dennis pochylił się, udając przed strażnikami, że poprawia sznurowadła, przekrzywił nieco głowę i dyskretnie spojrzał w górę. Zobaczył barona Kremera, podchodzącego energicznie do księżniczki i zatrzymującego się tuż przed nią. W porównaniu z nim Linnora wydawała się maleńka i krucha.

Baron coś powiedział i dziewczyna potrząsnęła stanowczo głową. Próbowała się odwrócić, ale chwycił ją za ramię znowu coś mówiąc, tym razem ostrzej. Dennis nie słyszał słów, ale łatwo mógł się domyślić tonu tej rozmowy.

Linnora chciała się wyrwać, ale Kremer zaśmiał się tylu przyciągnął ją do siebie i nie zważając na jej opór, przycisnął do swej szerokiej piersi.

Jeden ze stojących za plecami Dennisa strażników zażartował grubo. Najwyraźniej żołnierze byli przekonani, że ich władca daje wyniosłej L’Toff poczuć smak tego, co i tak nieuchronnie ją czeka.

Dennis wsunął palce pod płócienną szarfę, służącą mu jako pas. Znajdowały się tam cztery starannie wybrane, gładkie kamienie. Niestety, nie miał dotychczas żadnej możliwości żeby chociaż trochę popracować nad swoją bronią. Jej jakość była dokładnie taka sama jak w chwili, w której ją zrobił. W sumie ta nowa proca nie była dużo lepsza od zaimprowizowanej za pomocą paska od spodni na pamiętnym, ostatnim przyjęciu w Instytucie.

A jednak zdążyłby chyba wystrzelić jeden czy dwa kamienie, zanim strażnicy by go dopadli. Poza tym Kremer stanowił taki znakomity, duży cel.

„Gdybym był postacią z Szekspira — pomyślał — pewnie uważałbym, że warto jest umrzeć w obronie niewieściej cnoty. A przynajmniej honoru”.

Opuścił ramiona z westchnieniem. Większość szekspirowskich bohaterów to byli afektowani idioci. Nawet gdyby mu się udało powalić teraz Kremera, Linnora zyskałaby tylko chwilę oddechu. A on sam straciłby życie.

To była gra niewarta świeczki. Tym bardziej że być może przy odrobinie cierpliwości będzie w stanie całkowicie ją uwolnić. Gotów był ryzykować dla niej życie, ale nie w bezsensowny sposób je oddawać.

W górze rozległ się dźwięk dartego materiału.

Dennis odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na to, co się tam dzieje. Mógł przynajmniej, odchodząc stąd i zmuszając strażników do podążenia za sobą, oszczędzić dziewczynie publiczności, świadków jej upokorzenia. Z opuszczoną głową poszedł szybko przed siebie. Strażnicy chichotali, trzymając się w odległości kilku kroków za jego plecami.

Przeszedł kilkanaście metrów i nagle zauważył na niebie, .ja południowej jego stronie, jakby przesuwający się cień.

Coś przesłaniało gwiazdy na niewielkim obszarze, poruszając się przez ciemności nocy szybciej od chmury, miało też bardziej regularny kształt i powiększało się w miarę zbliżania. Wytężył wzrok, ale światło lamp na murach uniemożliwiało dokładniejsze widzenie w ciemności.

Nagle jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Czy to możliwe…?

Z południowego krańca dziedzińca dobiegł nagły wrzask, który po chwili rozpłynął się w wiele podnieconych okrzyków. Po chwili zostały one przytłumione przez ostry dźwięk dzwonu alarmowego. Z koszar zaczęli wysypywać się żołnierze, w pośpiechu nakładając na siebie przypadkowe części zbroi.

W światło migoczących na wieży pochodni wpłynęła z ciemności nocy ogromna kula. Miała dwoje wielkich, błyszczących i spoglądających gniewnie oczu. U dołu potężnej twarzy ziała paszcza, w której płonął ogień.

— Ha, ha! — Dennis podskoczył i machnął pięścią ponad głową. — Kremer ich nie złapał! Zużyli mój balon i teraz on lata! Naprawdę lata!

Wielka kula materiału i rozgrzanego powietrza syczała i kołysała się nad zewnętrznym murem, powoli nabierając wysokości. Pod nią, w wyplatanej gondoli, poruszały się na tle płomieni niewyraźne ludzkie sylwetki.

Dennis odniósł wrażenie, że z balonem coś jest nie w porządku. Nie wznosił się tak szybko, jak by można się było spodziewać. A co gorsza, kierował się prosto na najwyższy z zamkowych budynków! Wyglądało na to, że może nawet zawadzić o jego szczyt!

— No dalej, chłopcy! — mruczał Dennis, podczas gdy jego strażnicy pokazywali sobie balon, spoglądając nań pełnymi trwogi oczyma. — W górę! W górę i uciekajcie stąd jak najszybciej!

I rzeczywiście balon zaczął się wznosić jakby trochę szybciej. Maleńkie twarze spoglądały z gondoli na dziedzinie w dole. Kilku żołnierzy rzuciło włóczniami i kamieniami, ale żaden z pocisków nie doleciał dostatecznie blisko, żeby zagrozić pełnemu majestatu, powietrznemu statkowi.

Dennis odwrócił się, żeby zobaczyć, jak na to wszystko reaguje Kremer. Wspaniale byłoby zakłócić jego niezachwiana dotąd pewność siebie.

Baron puścił Linnorę, która teraz kuliła się pod murem rozmasowując ramiona i popłakując z cicha.

Jednak Kremer, w odróżnieniu od swoich ludzi, wcale nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Przeciwnie — uśmiechał się szeroko, sięgając w głąb szaty.

— Och — powiedział Dennis, uzmysławiając sobie, co za chwilę może nastąpić. — Nie, tego mi, ty sukinsynu, nie zrobisz. — Pośpiesznie zaczął odwijać służącą mu za pas szarfę. Spojrzał przelotnie na kulących się w cieniu balonu strażników. W tym momencie rozległy się dwa głuche uderzenia, potem dwa rzucone z góry worki z piaskiem eksplodowały, obsypując strażników i zmuszając ich do ucieczki.

Starannie dobrane kamienie wypadły zza pasa prosto w nadstawioną dłoń. Dennis pobiegł w stronę pierwszego parapetu, rozprostowując szarfę i modląc się, żeby zdążyć na czas.

Kremer, dzięki Bogu, bawił się igłowcem, delektując się chwilą. Czekał, aż balon podleci do niego jeszcze odrobinę bliżej. Dennis zmierzył długość pasa, wrzucił kamień w złożenie i zaczął okręcać tę prowizoryczną procę nad głową.

Z wyjątkiem tego przypadku na przyjęciu nie używał procy od czasu obozów skautowskich. Gdyby tylko miał tu możliwość trochę nad nią popracować!

Kremer podniósł pistolet i starannie wymierzył w balon. W tej samej chwili Dennis wypuścił kamień.

Pocisk uderzył w zaostrzony kołek tuż przed baronem, odbił się z hałasem i poleciał w ciemność. Kremer odskoczył, wyraźnie zaskoczony. Przez chwilę rozglądał się nerwowo, potem zauważył Dennisa, stojącego w dole na oświetlonym dziedzińcu i przygotowującego się pośpiesznie do następnego strzału.

Baron uśmiechnął się i skierował igłowiec w dół, na Ziemianina. Dennis uświadomił sobie, między jednym uderzeniem serca a drugim, że ma zbyt mało czasu, by wypuścić następny kamień. Proca zatoczyła dopiero drugie koło nad jego głową, gdy Kremer nacisnął spust.

Chmura śmiercionośnych okruchów metalu rozorała ziemię kilka metrów na prawo. Dennis zamrugał, szczerze zaskoczony tym, że jeszcze żyje. Jednak przyczyna tego stanu rzeczy była zupełnie oczywista. W barona uderzył sztorm jasnych włosów i paznokci, psując pierwszy strzał i zupełnie uniemożliwiając następne.

Dennis, trochę zdziwiony, jednak niezbyt jeszcze skłonny do rozmyślań nad swym szczęściem, kręcił nadal procą, wypatrując czystej sytuacji strzeleckiej. Nie mógł strzelić, gdyż bał się, że może trafić Linnorę. Księżniczka z furią atakowała Kremera, starając się odebrać mu pistolet.

Dennis poczuł, że jego ramię zaczyna się męczyć. Gdyby choć na chwilę się odsunęła!

Balon znajdował się dokładnie nad nimi, poruszając się dość szybko. Potrzebne było jeszcze może pół minuty, żeby wzniósł się na bezpieczną wysokość i rozpłynął w ciemności…

Kremerowi udało się chwycić Linnorę za ramię i przewrócić ją na podłogę. Na jego twarzy widniały wyraźne ślady zadrapań i wreszcie zaczął sprawiać wrażenie zaniepokojonego. Spojrzał na Dennisa, jakby obiecując, że wkrótce nadejdzie jego kolej, potem podniósł igłowiec w stronę balonu.

Dennis zdawał sobie sprawę, że lada chwila zostanie powalony przez strażników. Słyszał szybko zbliżający się tupot ich nóg. Wypuścił kamień i wiedział, że zrobił to dokładnie we właściwym momencie.

Pocisk uderzył Kremera w lewą skroń i w tej samej chwili balon osiągnął zenit, a w plecy Dennisa uderzyło kilkaset funtów w postaci ciał strażników.

„Naprawdę powinienem zrezygnować z takich kontaktów z ludźmi” — pomyślał Dennis, gdy ziemia podnosiła się na spotkanie jego twarzy.

Загрузка...