Rozdział 9

Na wiosnę Soi pojawił się ponownie, pchając swój wózek z bronią; był chudy, poważny, pokryty bliznami. Przywitało go ponad dwustu ludzi, co do jednego twardych i ochoczych. Wiedzieli, że jego powrót oznacza zmiany.

Wysłuchał raportu Tyla i skinął głową.

— Jutro wyruszamy — oznajmił.

Tej nocy Sav wrócił do namiotu. Sosowi przyszło do głowy, że cała ta przeprowadzka i powrót były podejrzanie wygodne dla niego, powstrzymał się jednak od uwag.

— Twoja bransoleta się zmęczyła?

— Lubię ciągle cos nowego. Zaczynało mi już tego brakować.

— W ten sposób raczej ciężko jest założyć rodzinę.

— Jasne! — zgodził się Sav. — Zresztą potrzebne mi siły. Jestem teraz drugim drągiem.

Tak, pomyślał zasmucony Sos. Pierwszy stał się drugim i należało się z tym pogodzić.

Plemię wymaszerowało. Najpierw wyruszyło pięćdziesięciu wojowników z mieczami. Twierdzili, że ten przywilej należy się im jako zwycięzcom w turnieju na punkty. Za nimi szły sztylety — triumfatorzy w tabeli proporcji — potem pałki, drągi i maczugi. Kolumnę zamykał samotny morgensztern. Nie zdobył wielu punktów, ale nie czuł się rozczarowany.

— Moja bron nie służy do zabawy — stwierdził nie bez racji.

Sol już nie walczył. Pozostawał z Sola, okazując jej niezwykłą dbałość, i pozwolił sprawnej machinie wojennej, którą stworzył Sos, działać przy minimalnym nadzorze. Czy wiedział, co jego żona wyprawiała przez całą zimę? Z pewnością, gdyż Soła była w ciąży.

Tyl rządził plemieniem. Gdy napotykali samotnego wojownika, który zgadzał się na warunki walki, nakazywał dowódcy odpowiedniej grupy wybrać podkomendnego do pojedynku w Kręgu. Szybko się ujawniły zalety długiego treningu — wyznaczeni wojownicy byli z reguły w lepszej formie fizycznej niż ich przeciwnicy, a także lepiej znali przeróżne fortele. Zwyciężali niemal zawsze. Gdy zdarzało im się przegrać, zwykle zwycięzca wyzywał dowódcę grupy, aby samemu zostać członkiem plemienia, które imponowało mu rozmiarami i siłą. Tyl nie pozwalał wędrować z plemieniem nikomu, kto nie był z nim związany.

Jedynie Sos pozostał niezależny i żałował tego.

Po tygodniu natknęli się na inne plemię, liczące około czterdziestu członków, pod przywództwem chytrego, starego wojownika. Po spotkaniu z Tylem i ocenie sytuacji, zgodził się on wystawić do Kręgu tylko czterech wojowników: miecz, drąg, pałki i maczugę. Nie chciał ryzykować więcej.

Skwaszony Tyl udał się po radę do Sosa.

— To małe plemię, ale ma wielu dobrych ludzi. Patrząc na ich blizny i obserwując, w jaki sposób się poruszają, mogę stwierdzić, że są doświadczeni i zdolni.

— I może też słuchając raportów naszych zwiadowców — szepnął Sos.

— Nie chce nawet wysłać przeciw nam swoich najlepszych! — ciągnął oburzony Tył.

— Wyzwij go sam do walki o całą jego grupę, ale przedtem postaw na szalę pięćdziesięciu ludzi. Niech ich sobie wcześniej obejrzy, aby się przekonać, że są warci jego wysiłku.

Tyl uśmiechnął się i poszedł do Soła po oficjalną zgodę. To była tylko formalność. Po chwili zgromadził czterdziestu pięciu dobranych wojowników.

— Nic z tego nie wyjdzie — mruknął Tor.

Chytry wódz plemienia obejrzał wojowników i chrząknął z zadowoleniem.

— Dobrzy ludzie — zgodził się, po czym przyjrzał się Tyłowi.

— Czy jesteś człowiekiem, który używa dwóch rodzajów broni?

— Miecza i pałek.

— Podróżowałeś samotnie, a teraz jesteś drugim wojownikiem w plemieniu liczącym dwustu członków.

— Zgadza się.

— Nie będę z tobą walczyć.

— Czy pragniesz się zmierzyć z naszym wodzem, Solem?

— Z pewnością nie!

Tyl zapanował nad sobą z wyraźnym wysiłkiem i zwrócił się w stronę Sosa.

— Co teraz, Doradco? — zapytał z ironią w głosie.

— Teraz skorzystaj z rady Tora.

Sos nie wiedział, co wymyślił brodacz, ale podejrzewał, że okaże się to skuteczne.

— Myślę, że jego słabym punktem jest duma — powiedział Tor szeptem. — Nie zgodzi się walczyć, jeśli sądzi, że może przegrać, i nie zaryzykuje jednocześnie więcej niż kilku ludzi, aby móc się wycofać, gdy sytuacja stanie się dlań niekorzystna. W ten sposób nic nie zyskamy. Gdyby jednak udało się nam go ośmieszyć…

— Świetnie! — krzyknął Sos, zrozumiawszy, o co chodzi. — Wystawimy czterech błaznów, by go zawstydzić i skłonić do podniesienia stawki!

— I do tego zbierzemy grupę dowcipnisiów. Największych pyskaczy, jakich mamy.

— A mamy ich pod dostatkiem — zgodził się Sos, przypominając sobie, jaki doping towarzyszył zażartej rywalizacji między grupami.

Tyl wzruszył ramionami z powątpiewaniem.

— Wy się tym zajmijcie. Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Udał się do swojego namiotu.

— Naprawdę chciał walczyć sam — zauważył Tor. — Niestety, on się do tego nie nadaje. Nigdy się nie śmieje.

Porównali swoje notatki i wyznaczyli do Kręgu czterech odpowiednich wojowników. Następnie zgromadzili jeszcze staranniej dobraną grupę kibiców, którzy mieli siedzieć najbliżej Kręgu.

Pierwszy pojedynek rozpoczął się w południe. Przedstawiciel przeciwników — wysoki, poważny wojownik z mieczem, który młodość miał już za sobą, zbliżył się raźnym krokiem. Z szeregów Sola wystąpił Dal — drugi sztylet — niski mężczyzna o pucołowatej twarzy, którego często słyszany śmiech miał chichotliwe brzmienie. Ogólnie biorąc, Dal nie był bardzo dobrym wojownikiem, lecz intensywne ćwiczenia ujawniły jego mocny punkt: nigdy nie przegrał walki przeciwko mieczowi, mimo że ostra bron była szczególnie niebezpieczna właśnie dla tęgich mężczyzn.

Wojownik z mieczem spojrzał zimno na przeciwnika, po czym wszedł do Kręgu i zajął postawę obronną. Dal wyciągnął jeden ze swych noży i stanął naprzeciw, naśladując — z ośmiocalowym ostrzem w ręku — przepisową postawę tamtego. Specjalnie dobrani gapie wybuchnęli śmiechem.

Bardziej zdziwiony niż rozgniewany wojownik zamachnął się na próbę mieczem. Dal sparował cios niedużym nożem, jak gdyby był to normalny miecz. Publiczność roześmiała się ponownie, bardziej hałaśliwie niż było to konieczne.

Sos spojrzał ukradkiem na wodza drugiego plemienia. Nie był on ani trochę ubawiony.

W końcu przeciwnik zaatakował na serio i Dal wykwintnym ruchem wyciągnął drugi sztylet. Za pomocą szybkich fint i uskoków powstrzymywał ataki cięższej broni. Na ogół uważano, że para sztyletów nie może się równać z mieczem, chyba że władający nimi wojownik był nadzwyczaj zwinny. Dal sprawiał wręcz przeciwne wrażenie, lecz jego zaokrąglone ciało jakoś zawsze znajdowało się o włos poza zasięgiem miecza. Potrafił też szybko wykorzystywać okazje, jakie stwarzała większa bezwładność broni przeciwnika. Nikt, kto walczył w Kręgu przeciw bliźniaczym nożom, nie mógł ani na chwilę zapomnieć, że jest ich para i że przeciwnika trzeba przez cały czas trzymać na bezpieczną odległość. Nic nie dawało zablokowanie ciosu jednego noża, jeśli drugi już zmierzał do odsłoniętego celu.

Gdyby wojownik z mieczem był lepszy, taktykę Dala uznano by za lekkomyślną, jednakże raz po raz udawało mu się sprawić, że przeciwnik przelatywał niezgrabnie obok niego, odsłaniając się tak, że Dal mógł mu zadąć decydujący cios. Lecz zamiast to zrobić, ujmował ręką kosmyk jego włosów i targał nim. Widownia ryczała ze śmiechu. Następnie Dal przeciął przeciwnikowi pantalony od tyłu, zmuszając go, by złapał się za nie pospiesznie. Ludzie Sola tarzali się po ziemi, szarpali za spodenki i klepali się nawzajem po ramionach i plecach.

W końcu przeciwnik potknął się o rozmyślnie podstawioną nogę i wypadł z Kręgu, haniebnie pokonany. Dal jednak nie opuścił areny, lecz nadal wymachiwał sztyletami, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, że przeciwnika już nie ma.

Wódz przeciwnego plemienia patrzył na to z kamienną twarzą.

Następny wystąpił wojownik z drągiem, przeciw któremu Tor wysłał specjalistę od pałek. Pojedynek był praktycznie kopią pierwszego. Kin Pałki szermował komicznie jedną ręką, trzymając drugą pałkę pod pachą, w zębach lub między nogami, czemu towarzyszyły sprośne przyśpiewki gapiów. Sprawił, że przeciwnik wydał się wszystkim nieudolny i niedoświadczony, choć w rzeczywistości wcale tak nie było. Kin wybijał pałką rytm na jego drągu, jakby grał na instrumencie muzycznym, nachylał się, by uderzać boleśnie w stopy. Nawet niektórzy z wojowników przeciwnego plemienia śmiali się po cichu… ale nie ich wódz.

W trzecim pojedynku układ był odwrotny: Sav walczył przeciw pałkom. Nucił wesołą piosenkę, uderzając w wydatny brzuch rywala końcem swego drąga, co nie pozwalało mu się zbliżyć.

— Kołysz się, mój słodki rydwanie — śpiewał zadając pchnięcia.

Tamten wziął obie pałki w jedną rękę z zamiarem złapania drąga drugą.

— Och, nie, John, nie, John, nie, John, nie! — zaśpiewał radośnie Sav, gdy złapał dłonią obie pałki i wyrzucił je w górę.

Choć ów człowiek także miał imię, odtąd zawsze był znany w plemieniu jako Jon.

Przeciwko maczudze wystąpił Mok Morgensztern. Wpadł do Kręgu, wymachując swą straszliwą kulą nad głową, aż powietrze zaświstało między kolcami. Gdy maczuga zablokowała cios, łańcuch owinął się wokół trzymającej ją ręki, aż obracająca się kula uderzyła w dłoń wojownika, miażdżąc ją boleśnie. Mok szarpnął i maczuga wypadła z ręki przeciwnika, który spojrzał na swe zakrwawione palce. Zgodnie z tym, co twierdził Mok, jego bron nie służyła do zabawy.

Zwycięzca złapał maczugę, obrócił ją w dłoni i z ukłonem wręczył rywalowi.

— Została ci jeszcze jedna ręka — powiedział uprzejmym tonem. -Po co ją marnować, gdy masz jeszcze całe kości?

Tamten spojrzał na niego i wycofał się z Kręgu całkowicie upokorzony. Ostatnia walka dobiegła końca.

Wódz przeciwników wykrztusił z siebie cos niemal niezrozumiałego.

— Nigdy nie widziałem takiego… takiego…

— A czego się spodziewałeś po tych pajacach, których wysłałeś przeciwko nam? — zapytał szczupły młodzieniec o dziecinnej twarzy, oparty o miecz.

— Zachowywał się najgłośniej spośród gapiów, choć wyglądał, jakby ledwo mógł udźwignąć swą broń. — My chcieliśmy walczyć, ale twoje rozbrykane błazny…

— Ty! — krzyknął rozwścieczony wódz. — Zmierz się więc z moim pierwszym mieczem!

Chłopak zrobił przestraszoną minę.

— Miało być tylko czterech.

— Nie! Wszyscy moi ludzie będą walczyć. Najpierw z tobą… i z tym obleśnym brodaczem obok ciebie, a potem z tymi dwoma pyskaczami z maczugami!

— Zgoda! — krzyknął chłopak. Wstał i pobiegł do kręgu. Był to Neq, mimo młodego wieku i wątłej postury czwarty miecz spośród pięćdziesięciu.

Brodaczem był oczywiście sprytny Tor we własnej osobie, obecnie trzeci miecz. Wojownicy z maczugami zajmowali pierwsze i drugie miejsce w grupie trzydziestu siedmiu.

Pod wieczór plemię zasiliło około trzydziestu nowych ludzi.

Sol przez cały dzien. rozmyślał. Odbył rozmowę z Tylem, po czym zastanowił się jeszcze przez chwilę i wezwał Sosa i Tora.

— To hańba dla Kręgu — oznajmił. — Walczymy, by zwyciężyć lub przegrać, a nie żeby się śmiać.

Wysłał Sosa, aby ten przeprosił drugiego wodza i zaproponował mu poważny rewanż, tamten jednak miał dość.

— Gdybyś nosił broń, rozpłatałbym ci głowę w Kręgu! — powiedział Sosowi.

Szło im dobrze. Miesiące spędzone w obozie w Złym Kraju zmieniły grupę w znakomitą siłę bojową. Precyzyjny system określania umiejętności, obejmujący wszystkie rodzaje broni, umożliwiał wystawianie wojowników do walki wtedy, gdy mogli odnieść zwycięstwo. Plemię poniosło trochę strat, lecz zyski wynagrodziły je z nawiązką. Od czasu do czasu Tyl miał okazję wystąpić w Kręgu przeciw wodzowi drugiego plemienia, oferując mu ekwiwalent wojowników, tak jak chciał to uczynić za pierwszym razem. Dwukrotnie zwyciężył, zdobywając dla grupy Sola łącznie siedemdziesięciu wojowników, z czego był bardzo dumny… a jeden raz przegrał.

I wtedy Sol, zamiast się wycofać, postawił całe liczące ponad trzystu wojowników plemię przeciw pięćdziesięciu — teraz już stu — należącym do zwycięzcy i wyzwał go do walki. Wziął miecz i zabił wodza przeciwników najbardziej bezlitosnym ciosem, jaki Sos kiedykolwiek widział. Tor zanotował swe spostrzeżenia dotyczące techniki, by wykorzystać je jako wskazówki dla grupy mieczy. Tyl zachował swoją pozycję, jeśli jednak kiedykolwiek marzył o zastąpieniu Sola, było pewne, że owego dnia ta wizja opuściła go na zawsze.

Tylko raz plemię napotkało poważną przeszkodę, i to nie ze strony innego plemienia. Pewnego dnia olbrzymi, imponująco umięśniony mężczyzna nadszedł ścieżką, wymachując maczugą niczym pałką. Sos był wprawdzie jednym z najbardziej postawnych mężczyzn w grupie, ale przybyszowi wyraźnie ustępował wzrostem i szerokością ramion. Nosił on imię Gog. Miał przyjazny charakter i nikły rozum, a jego ulubioną rozrywką było zamienianie przeciwników w Kręgu na proszek.

— Walka? Dobrze, dobrze! — zawołał, uśmiechając się szeroko. — Jeden, dwa, trzy razy z rzędu! Dobra!

Wpadł do Kręgu, by czekać tam na przeciwników. Sos odniósł wrażenie, że Gog tylko dlatego nie wymienił większej liczby, iż potrafił liczyć zaledwie do trzech.

Tyl, zaciekawiony, wysłał do boju dowódcę grupy maczug. Gog przystąpił do walki. Sprawiał wrażenie, że nie posiada żadnych umiejętności. Wymachiwał po prostu maczugą w obie strony z taką zawziętością, że przeciwnik był bezradny. Atakował z nie słabnącą siłą, nie patrząc, czyjego ciosy trafiają, czy nie, aż wreszcie trzasnął przeciwnika tak, że ten wyleciał z Kręgu nie zdoławszy odzyskać równowagi.

Zwycięski Gog uśmiechnął się.

— Jeszcze! — krzyknął.

Tyl spojrzał na dotychczasową pierwszą maczugę plemienia, człowieka, który odniósł niejedno zwycięstwo w Kręgu. Zmarszczył brwi, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało, i wysłał do boju drugą maczugę.

Sytuacja się powtórzyła. Dwóch ogłuszonych i pobitych mężczyzn leżało na ziemi.

Wkrótce ten sam los spotkał dwa czołowe miecze i drąg.

— Jeszcze! — krzyknął uszczęśliwiony Gog.

Tyl jednak miał dość. Pięciu doborowych wojowników zostało pobitych w ciągu zaledwie dziesięciu minut, a zwycięzca wydawał się niemal nie zmęczony.

— Jutro — powiedział olbrzymowi.

— Dobra! — zgodził się rozczarowany Gog.

Przyjął zaproszenie na nocleg. Zanim jednak udał się spać, pochłonął podwójną kolację i skorzystał z usług trzech chętnych kobiet. Gościnni członkowie plemienia nie mogli się nadziwić. Osiągnięcia wojownika w obu dziedzinach były wprost niewiarygodne, niemniej jednak widzieli to na własne oczy. Gog załatwiał się z wszystkim jeden, dwa, trzy razy z rzędu.

Następnego dnia był w nie gorszej formie. Sol tym razem osobiście obserwował, jak Gog z równą łatwością rozbił maczugę, pałki i sztylety, a nawet straszliwy morgensztern. Nie zwracał uwagi na obrażenia, choć niektóre ciosy były straszliwe. Kiedy odnosił ranę, śmiał się i zlizywał krew jak tygrys. Blokowanie jego ciosów nic nie dawało. Miał taką siłę, że nie sposób ich było skutecznie powstrzymać.

— Jeszcze! — krzyczał po każdej klęsce zadanej przeciwnikowi. W ogóle się nie męczył.

— Musimy mięć tego człowieka — stwierdził Sol.

— Nie mamy nikogo, kto mógłby go pokonać — sprzeciwił się Tył. — Rozwalił już dziewięciu naszych czołowych wojowników i żaden z nich nawet mu nie zagroził. Mógł bym go zabić mieczem, ale nie potrafiłbym go pokonać bez rozlewu krwi. Niepotrzebny jest nam martwy.

— Trzeba z nim walczyć maczugą — stwierdził Sos. — Tylko ona ma odpowiednią masę, by go przyhamować. Maczuga w potężnych, zręcznych, wytrzymałych rękach.

Tyl spojrzał znacząco na trzech mistrzów maczugi, siedzących po tej samej stronie Kręgu co Gog. Wszyscy mieli grube bandaże w miejscach, gdzie ciało i kości ustąpiły pod ciosami olbrzyma.

— Jeśli to są nasi najlepsi wojownicy, potrzebujemy jeszcze lepszego — zauważył.

— Tak — powiedział Sol i wstał z miejsca.

— Zaczekaj chwilę! -krzyknęli obaj.

— Nie ryzykuj — dodał Sos. — Masz za dużo do stracenia.

— W dniu, gdy ktokolwiek pokona mnie jakąkolwiek bronią — odpowiedział z powagą Soi — udam się na Górę.

Wziął w rękę maczugę i podszedł do Kręgu.

— Wódz! — krzyknął Gog rozpoznając go. — Dobra walka?

— Nawet nie ustalił warunków -jęknął Tył. — To zwykła bijatyka.

— Dobra walka — zgodził się Soi i wstąpił do Kręgu.

Sos zgadzał się z Tylem. Imperium rozwijało się tak szybko, że wydawało im się nie do przyjęcia, by Sol narażał się w Kręgu, jeśli nie miał do zdobycia przynajmniej całego plemienia. Zawsze mogło zdarzyć się nieszczęście. Wiedzieli już jednak, że w tych dniach wódz miał w głowie inne sprawy niż Imperium. Dowodził swojej męskości dzielnością w walce i nie mógł sobie pozwolić na najmniejszą pobłażliwość. Regularnie ćwiczył, by utrzymać ciało w dobrej formie.

Być może tylko mężczyzna bez broni był w stanie zrozumieć, jak głęboko sięgały blizny po utracie męskości na innym polu.

Gog przystąpił do swego zwykłego ataku, przywodzącego na myśl wiatrak, lecz Sol parował ciosy i uchylał się z wielką zręcznością. Gog był znacznie potężniejszy, lecz Sol przewyższał go szybkością i przecinał jego straszliwe haki, zanim zdążyły nabrać pełnego impetu. Uchylił się przed kolejnym ciosem i trafił Goga w głowę błyskawicznym, precyzyjnym uderzeniem, jakie Sos widywał już w jego wykonaniu. W rękach Sola maczuga nie była niezgrabna ani powolna.

Olbrzym jakby nie zauważył ciosu. Bez ustanku wymachiwał maczugą, z uśmiechem na ustach. Sol musiał się cofać i uchylać zręcznie przed jego ciosami, aby pozostać w Kręgu, lecz Gog podążał za nim, nie dając mu chwili wytchnienia.

Strategia Sola była oczywista. Oszczędzał własne siły, pozwalając rywalowi marnotrawić energię. Gdy tylko nadarzyła się szansa, uderzał znienacka maczugą w głowę, bark czy żołądek, aby osłabić przeciwnika jeszcze bardziej. To była dobra taktyka, z tym że Gog nie chciał się zmęczyć.

— Dobrze! — pochrząkiwał, gdy Sol trafiał, i dalej wymachiwał maczugą.

Po upływie pól godziny całe plemię zebrało się zdumione wokół areny. Wszyscy znali umiejętności Sola, nie mogli jednak pojąć niezmordowanej siły Goga. Maczuga była ciężką bronią i z każdym zamachem wydawała się jeszcze cięższa. W miarę walki ramię nieuchronnie traciło energię. Gog jednak nie zwalniał ani nie okazywał wyczerpania. Skąd brał podobną wytrzymałość?

Solowi znudziło się wyczekiwanie. Przeszedł do ataku. Teraz on wymachiwał maczugą jak Gog, zmuszając większego mężczyznę do defensywy. Do tej pory widzowie mogli sądzić, że Gog nie umie się bronić, gdyż wcześniej nie musiał tego robić. Rzeczywiście nie był w obronie zbyt dobry i wkrótce maczuga Soła trzasnęła go z całej siły w szyję.

Sos potarł się w to miejsce, wyobrażając sobie ból, jaki tamten musiał poczuć. Ujrzał, że głowa Goga zakołysała się, a ślina wystrzeliła z jego otwartych ust. Podobny cios powinien pozbawić go przytomności na resztę dnia. Tak się jednak nie stało. Gog zawahał się przez chwilę, potrząsnął głową i uśmiechnął się.

— Dobrze! — powiedział i wziął potężny zamach.

Sol był zlany potem. Chcąc nie chcąc, musiał przejść do obrony. Odpierał sprytnie ciosy Goga, podczas gdy olbrzym przystąpił do ataku z równym wigorem, co uprzednio. Sol nie został jeszcze ani razu trafiony w głowę czy tułów. Jego obrona była zbyt dobra, by przeciwnik mógł się przez nią przebić. Ale nie udawało mu się także zachwiać Gogiem ani go zmęczyć.

Gdy upłynęło następne pół godziny, Sol podjął kolejną próbę, z podobnym rezultatem. Gog wydawał się nieczuły na obrażenia fizyczne. Sol musiał się więc zadowolić wyczekiwaniem.

— Ile trwała najdłuższa jak dotąd walka na maczugi? — zapytał ktoś.

— Trzydzieści cztery minuty — padła odpowiedź.

Chronometr pożyczony przez Tora z gospody wskazywał sto cztery minuty.

— Niemożliwe, by walczyli tak bez końca — powiedział.

Cienie się wydłużały. Pojedynek trwał.

Sos, Tyl i Tor zebrali się razem z resztą doradców.

— Będą walczyć aż do zmierzchu! — zawołał z niedowierzaniem Tun. — Sol się nie podda, a Gog tego nie potrafi.

— Musimy to zakończyć, zanim obaj padną martwi — oznajmił Sos.

— Ale jak?

W tym sęk. Byli pewni, że żaden z przeciwników nie przerwie walki dobrowolnie, a na koniec się nie zanosiło. Siły Goga wydawały się nieograniczone, a determinacja i umiejętności Sola dorównywały im. Jednakże zapadające ciemności zwiększały ryzyko fatalnego finału walki, a tego nikt nie chciał. Trzeba ją było przerwać.

Nikt nigdy nie wyobrażał sobie podobnej sytuacji. Nie potrafili wymyślić żadnego zgodnego ze zwyczajami sposobu jej rozwiązania. W końcu zdecydowali się naruszyć nieco kodeks Kręgu.

Zadania podjęła się grupa drągów. Wpadła do Kręgu, rozdzielając walczących i odciągając ich od siebie.

— Remis! — wrzasnął Sav. — Nierozegrana! Nikt nie wygrał! Jesteście równi!

Gog podniósł się z ziemi, zbity z tropu.

— Kolacja! — ryknął Sos. — Spanie! Kobiety!

To poskutkowało.

— Dobra! — zgodził się potworny wojownik.

Sol zastanowił się. Popatrzył na wydłużające się cienie.

— Zgoda — powiedział na koniec.

Gog podszedł do niego, by uścisnąć mu rękę.

— Ty całkiem dobry jak na małego faceta — powiedział z uznaniem. — Następnym razem zaczynamy rano, dobra? Więcej dnia.

— Dobra! — zgodził się Sol.

Wszyscy się roześmiali.

W nocy Sola natarła maścią ramiona, nogi i plecy męża, i kazała mu odpoczywać przez dobre dwanaście godzin. Gog zadowolił się jednym obfitym posiłkiem i jedną korpulentną dziewczyną. Wzgardził natomiast pomocą medyczną, wcale się nie przejmując swymi fioletowymi siniakami.

— Dobra walka! — powiedział zadowolony.

Następnego dnia udał się w swoją stronę, pozostawiając wojowników, których pokonał.

— Tylko dla zabawy! — wyjaśnił. — Dobrze, dobrze.

Obserwowali, jak znika w oddali. Śpiewał fałszywie i podrzucał swą maczugę, łapiąc ją to za jeden, to za drugi koniec.

Загрузка...