Rozdział 19

Dwaj mężczyźni udali się w drogę, jeden z nich z ręką w gipsie i na temblaku. Szli, aż złamane ramię i utrata krwi uniemożliwiły dalszy marsz. Wieczorem zatrzymali się w gospodzie. Nie mieli tam towarzystwa.

— Dlaczego? — zapytał Sav, gdy Sos przygotowywał kolację.

— Dlaczego złamałem ci rękę?

— Nie, to rozumiem. Dlaczego ty?

— Wyznaczono mnie, bym odebrał Solowi Imperium. Wątpliwe, by spotkał się ze mną w Kręgu, dopóki nie pokonam jego głównych namiestników.

Sav odchylił się do tyłu ostrożnie, uważając na rękę.

— Pytałem, dlaczego ty… Sos?

Niedługo udało mu się zachować tajemnicę.

— Możesz mi zaufać — powiedział Sav. — Nigdy nie powiedziałem nikomu o twoich nocach z Sola, a nie wiązał mnie wtedy Kodeks Honorowy. Nie wobec ciebie. Teraz też nic nie powiem. Ta wiadomość byłaby moją własnością tylko wtedy, gdybym zdobył ją w walce, a to mi się nie udało.

— Jak mnie poznałeś?

— Cóż, pamiętaj, że mieszkałem z tobą dość długo. Znam cię bardzo dobrze, i to nie tylko z widzenia. Wiem, w jaki sposób myślisz i jak pachniesz. W nocy nie mogłem spać — ręka mnie trochę bolała — i przeszedłem się koło twojego namiotu.

— Jak mogłeś mnie poznać, gdy spałem, skoro nie udało ci się to za dnia?

Sav uśmiechnął się.

— Po twoim chrapaniu.

— Moim…

Sos nawet nie wiedział, że chrapie.

— Parę innych szczegółów też się zgadzało — ciągnął Sav. — Na przykład to, jak uważnie przyglądałeś się miejscu, w którym kiedyś stał nasz mały namiot. Wiem, że nie mnie wspominałeś! Albo jak dziś nuciłeś podczas marszu „Dolinę Red River”, tak samo jak Sola wciąż nuciła „Greensleeves”. Co prawda fałszujesz jeszcze gorzej niż kiedyś. No i to, w jaki sposób dopilnowałeś, bym się nie zhańbił w kręgu. Pozwoliłeś, bym przegrał jak mężczyzna. Nie musiałeś tego robić. Zadbałeś o mnie tak, jak ja przedtem o ciebie.

— Zadbałeś o mnie?

— No wiesz, całą zimę trzymałem wszystkie dziewczynki z dala od twojego namiotu, nawet jeśli sam musiałem je zaspokajać. Wysłałem też człowieka po Sola, gdy przyszedł już na to czas.

Sol nie wracał… dopóki Sola nie zaszła w ciążę!

— Wiedziałeś o Solu?

— Jestem chyba po prostu wścibski z natury. Potrafię jednak trzymać język za zębami.

— Jasne, że potrafisz!

Musiała upłynąć chwila, zanim Sos rozważył sytuację. Sav był o wiele bardziej zmyślny i dyskretny, niż mu się kiedykolwiek wydawało.

— Dobrze, Sav. Powiem ci wszystko, a ty mi poradzisz, w jaki sposób dochować tajemnicy, by nikt inny się nie połapał. Może być?

— Zgoda! Z wyjątkiem…

— Żadnych wyjątków. Nie mogę powiedzieć nikomu więcej.

— Z wyjątkiem dwojga, którzy i tak się dowiedzą. Nie ma sposobu, by temu zapobiec. Sol rozpozna cię, gdy tylko się zbliżysz na odległość stu stóp. On już taki jest. Nie zdołasz też przez dłuższy czas oszukiwać Soli. Co do reszty… cóż, jeśli uda się nam okłamać Tora, z pozostałymi nie będzie problemów.

Sav zapewne miał rację. Ta myśl jednak nie zaniepokoiła Sosa. Jeśli zrobi co w jego mocy, by się nie dać poznać, lecz jego najbliżsi i tak odkryją prawdę, trudno będzie cokolwiek mu zarzucić. Nikt bowiem nie puści pary z ust.

— Zapytałeś, dlaczego ja. Również zadawałem sobie to pytanie. Zmusili mnie, lecz nie poddałbym się, gdybym miał wątpliwości. Dlaczego ja? Otóż dlatego, że to ja stworzyłem Imperium, choć oni o tym nie wiedzą. Ja dałem mu początek, zorganizowałem je i wyszkoliłem. Zostawiłem po sobie ludzi, którzy mogli je dalej rozwijać. Jeśli Imperium stało się złe, to moim obowiązkiem jest je unicestwić, a tylko ja mogę to uczynić unikając wielkiego rozlewu krwi. Tylko ja naprawdę rozumiem jego naturę i ludzi, którzy nim władają. A także mogę pokonać Sola w Kręgu.

— Może lepiej zacznij od początku — powiedział Sav. — Odszedłeś. Słyszałem, że potem wróciłeś ze sznurem, Sol cię pokonał i udałeś się na Górę.

Była późna noc, gdy Sos skończył swą opowieść.

Obozowisko Tyla okazało się znacznie większe niż obóz Sava. Żyło w nim pięciuset doświadczonych wojowników-zdobywców. Tym razem nie utrudniano przybyszom wstępu. Sav był jednym z głównych namiestników Imperium i gdy rozmawiał ze strażnikami, w jego zwykle łagodnym głosie dawał się wyczuć rozkazujący ton. W dziesięć minut po wejściu do obozu stanęli przez obliczem Tyla.

— Co cię tu sprowadza bez eskorty, towarzyszu? — zapytał z namysłem Tyl, nie spytawszy Sava o jego gojącą się rękę. Postarzał się, ale nie utracił pewności siebie.

— Służę nowemu Wodzowi. Oto Bezimienny, który odnalazł mnie i pokonał w Kręgu. Teraz chce postawić mnie i moje plemię przeciw tobie i twojemu plemieniu.

Tyl przyjrzał się tunice Sosa, usiłując odgadnąć, jakie kryje się pod nią ciało.

— Z całym szacunkiem, były towarzyszu, moje plemię jest potężniejsze od twojego. Będzie musiał się najpierw zmierzyć z moimi zastępcami.

— Oczywiście. Postaw więc jedną trzecią swojego plemienia. Możesz się przyjrzeć dzisiaj swemu przeciwnikowi i zmierzyć się z nim jutro.

— Wydaje się, że pokładasz w nim duże zaufanie — zauważył Tyl.

Sav zwrócił się w stronę Sosa.

— Wodzu, gdybyś zechciał zdjąć ubranie…

Sos usłuchał. Dobrze uczynił pozwalając Savowi prowadzić rozmowę. Z pewnością miał on do tego talent. Ten wczesny nabytek okazał się bardzo szczęśliwy. Tyl spojrzał na ciało nieznajomego.

— Rozumiem — powiedział. Widok wywarł na nim wrażenie. — Jakiej broni używa? Tak, rozumiem — po wtórzył po raz drugi.

Po południu Sos powalił jednego z zastępców Tyła, zadając uzbrojonemu w miecz wojownikowi potężny jak uderzenie młota cios pięścią w korpus. Broń przeciwnika złapał po prostu za klingę, powstrzymując pchnięcie, i nie wypuścił. W miejscu, gdzie ostrze zetknęło się ze zgrubiałą skórą pokrywającą metalową siatkę osadzoną w dłoni, pojawiła się cienka kreska. To było wszystko. Sos zacisnął dłoń na mieczu ostrożnie, lecz świadkowie nie zdawali sobie z tego sprawy i sądzili, że naprawdę zatrzymał zadany z pełną siłą cios nie osłoniętą ręką.

Tyl, podobnie jak Sav, uczył się szybko. On również walczył mieczem. Szermował z rękami Sosa, jakby były sztyletami, jego głowę zaś traktował jak maczugę. Cały czas trzymał się na dystans. To była mądra metoda. Świszczący miecz zapewniał mu znakomitą obronę i Tyl nie podejmował żadnego ryzyka.

Ale zapomniał o jednym: Sos miał nie tylko ręce i głowę, lecz również stopy. Nagłe kopnięcie w rzepkę sparaliżowało na chwilę nogę Tyła, osłabiając jego ruchliwość. Zrozumiał wtedy, że przegrał. Walczył jednak dalej. Nie był tchórzem. Zdecydował się na samobójczy atak dopiero wtedy, gdy oba kolana miał zmiażdżone.

Sos, nie zważając na wbity w ramię miecz, dotknął palcami nasady odsłoniętej szyi Tyla i walka się skończyła.

Następnie sam wyciągnął sobie miecz i zabandażował ranę. Było to pchnięcie, a nie cięcie, i metalowe wzmocnienie kości zatrzymało czubek klingi. Z czasem rana się zagoi.

Gdy Tyl mógł już chodzić, Sos dołączył go do swej świty i wyruszyli w kierunku następnego większego plemienia, zbliżając się stopniowo do obozu Sola. Ponieważ Sos nie mógł zapewnić Tylowi szybkiego powrotu do plemienia, ten zabrał rodzinę ze sobą. Żona Tyla wzięła na siebie domowe obowiązki. Dzieci gapiły się na człowieka, który pokonał ich ojca, niemal niezdolne się z tym pogodzić. Były jeszcze za małe, by w pełni rozumieć, na czym polega walka, i nie zdawały sobie sprawy, że Tyl został pokonany w chwili, gdy przyłączył się do powstającej grupy Sola. Wędrowcy nie prowadzili szczerych rozmów. Tyl nie rozpoznał Bezimiennego, a jeśli tylko wydawał się dostrzegać coś niepokojącego, Sav sprytnie odwracał jego uwagę.

Po trzech tygodniach dotarli do plemienia Tora. Sos zdecydował, że musi przyłączyć do swego orszaku jeszcze jednego dowódcę; dopiero wówczas będzie miał wystarczającą liczbę ludzi, by zmusić Sola do walki w Kręgu. Władał teraz ponad sześciuset ludźmi, pozostało jednak osiem plemion, a niektóre z nich były bardzo liczne. Sol wciąż mógł ocalić swe Imperium, nie pozwalając tym plemionom przyjąć wyzwania i uchylając się od walki w Kręgu. Jednakże gdyby Sosowi udało się pozyskać trzecie plemię, opanowałby zbyt dużą część Imperium, by Sol mógł z niej zrezygnować…

Plemię Tora było mniejsze, lecz zajmowało imponujący obszar. W pobliżu ćwiczyło kilka par, jak gdyby rywalizacja z Pitami zakończyła się mniej więcej remisem. Sos spodziewał się, że dobrze się przygotują na jego przybycie, i nie spotkało go rozczarowanie. Tor pojawił się natychmiast i zaprowadził go na naradę. Sav i Tyl nie zostali na nią zaproszeni.

— Widzę, że masz rodzinę — powiedział.

Sos spojrzał na swój nagi nadgarstek.

— Kiedyś miałem.

— Och, rozumiem.

Tor próbował odnaleźć jego słaby punkt, lecz bez powodzenia.

— Cóż, jak rozumiem, przybyłeś znikąd, pokonałeś Sava i Tyla, a teraz zamierzasz wyzwać Sola do walki o jego Imperium… i rzeczywiście wchodzisz do Kręgu bez broni.

— Tak.

— Wydaje się, że postąpiłbym głupio, gdybym zmierzył się z tobą, skoro Tyl jest lepszym wojownikiem ode mnie.

Sos powstrzymał się od odpowiedzi.

— Niemniej nie leży w mojej naturze uchylać się od wyzwania. Przypuśćmy, że zrobimy tak: postawię własne plemię przeciw twojemu, jeśli zgodzisz się walczyć z moim człowiekiem.

— Z jednym z twoich zastępców? Nie postawię sześciuset ludzi w walce z młodszym stopniem.

Naprawdę jednak Sos martwił się, czy aby Tor go nie rozpoznał.

— Tego nie powiedziałem. Mój człowiek, który nie należy do grupy, wystąpi przeciwko tobie. W pojedynkę. Jeśli cię pokona, zwolnisz wszystkich swoich ludzi i odejdziesz. Sol z czasem ich odzyska. Jeśli zaś zwyciężysz, oddam ci swoją grupę, lecz sam pozostanę na służbie u Sola. Nie chcę w tej chwili służyć żadnemu innemu wodzowi.

— To ciekawa propozycja.

Musiał w tym być jakiś haczyk. Tor zawsze był bystry.

— Przyjacielu, ty sam jesteś ciekawą propozycją.

Sos rozważył sprawę, nie dopatrzył się jednak żadnej ukrytej nieuczciwości. Jeśli zwycięży, zdobędzie plemię, jeśli przegra, nadal będzie mu wolno dążyć do walki z Solem. Nie miało znaczenia, z kim się będzie pojedynkował, gdyż prędzej czy później i tak musiał pokonać tego wojownika, aby nie dopuścić do zmartwychwstania Imperium pod władzą nowego wodza.

Wydawało się też, że Tor nie rozpoznał Sosa, co sprawiło mu osobistą satysfakcję. Być może zanadto się tym przejmował.

— Zgoda. Zmierzę się z tym człowiekiem.

— Przybędzie tu za parę dni. Wysłałem już gońca, aby go sprowadził. Tymczasem przyjmij naszą gościnność.

Sos wstał i skierował się ku wyjściu.

— Jeszcze jedno — przypomniał sobie. — Kim on jest?

— Nazywa się Gog. Gog Maczuga.

Można się było spodziewać, że sprytny Tor wpadnie na coś takiego. Jedyny wojownik, którego nawet Sol nie był w stanie pokonać!

Minęły trzy dni i pojawił się Gog, równie wielki i szczęśliwy jak zawsze. Przez dwa lata nie zmienił się ani trochę. Sos pragnął podbiec do niego, uścisnąć mu dłoń i jeszcze raz usłyszeć, jak olbrzym mówi: „Dobra!”, nie mógł jednak tego zrobić. Był Bezimiennym i będzie musiał walczyć z Gogiem i zwyciężyć go anonimowo.

Teraz było jasne, dlaczego Tor ustalił podobne warunki. Gogowi zupełnie nie zależało na władzy. Walczył dla czystej radości czynu i nie rościł sobie żadnych pretensji do pokonanych. Wystarczyło, że posłaniec szepnął: „Dobra walka!” — i Gog wyruszył w drogę.

Tor dobrze wybrał także z innego powodu. Gog był jedynym znanym Sosowi człowiekiem, równie niewrażliwym na ciosy jak on sam. Inni próbowali pokonać Bezimiennego za pomocą swych umiejętności i przyniosło im to tylko porażkę. Gog nie polegał na umiejętnościach, lecz na niewyczerpanej sile.

Zbliżał się zmierzch i Tor namówił Goga, by odłożyć walkę do jutra.

— Twardy wojownik, długa walka — wytłumaczył mu. — Potrzeba całego dnia.

Gog uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Dobra!

Sos obserwował, jak wielki mężczyzna pochłonął trzy kolacje i oblizał z niecierpliwością wargi, gdy kilka uroczych, spragnionych dziewcząt zebrało się wokół, dotykając bransolety na jego nadgarstku. Oto człowiek, który poznał niezawodną receptę na życie w nieustannej radości: olbrzymia siła, niewyczerpany apetyt i żadnej troski o przyszłość. Jakże przyjemnie byłoby znowu z nim wędrować i wygrzewać się w promieniach jego szczęścia. Inni mogli się martwić rzeczywistością, ale nigdy Gog.

Sos walczył jednak o zachowanie dobra tkwiącego w społeczności koczowników. Pokonując Goga zapewni na zawsze istnienie wolnych wojowników, z którymi będą mogli walczyć tacy jak on. Imperium nigdy nie pochłonie ich wszystkich.

Rankiem, niedługo po wschodzie słońca, udali się do Kręgu. Ludzie z obozu tłoczyli się tak gęsto, że Tor musiał torować wśród nich drogę ku arenie. Wszyscy znali stawkę, z wyjątkiem być może samego Goga, którego to nie obchodziło. Największe zainteresowanie wzbudzała jednak sama walka. Jak głosiła legenda, tylko dwukrotnie Gog został powstrzymany: pierwszy raz przez zachód słońca, a drugi wskutek przypadkowej utraty broni. Nikt go nigdy naprawdę nie pokonał.

Mówiono też jednak, że nie wstępuje do Kręgu przeciwko sieci czy innej nieznanej broni.

Gog wpadł na arenę i natychmiast zaczął wymachiwać ochoczo maczugą, podczas gdy Sos pozostał na zewnątrz i rozebrał się do spodenek. Zwinął starannie długą tunikę i stanął wyprostowany. Przeciwnicy popatrzyli na siebie nawzajem, publiczność zaś oceniła wzrokiem wojowników.

— Są sobie równi! — krzyknął ktoś z podziwem.

Sos nie mógł uwierzyć. On równy olbrzymowi? Niemożliwe!

A jednak! Gog był wyższy i szerszy w ramionach, lecz Sos miał teraz masywniejszą budowę. Lekarze w podziemnej klinice wstrzykiwali mu środki pobudzające rozwój mięśni. Również wszczepione materiały ochronne zwiększyły jego masę. Był teraz potężniejszy niż uprzednio, lecz nie miał w sobie ani odrobiny tłuszczu. Prawdopodobnie ważył prawie dwa razy więcej niż wtedy, gdy po raz pierwszy wyruszył w poszukiwaniu przygód.

Obaj mieli potężnie umięśnione barki i ramiona oraz szyje pokryte bliznami. Ale Gog był węższy w biodrach i miał dość cherlawe nogi, podczas gdy na brzuchu Sosa uwypuklały się chroniące go mięśnie, jego uda zaś osiągnęły taką grubość, że bieg przychodził mu z trudnością.

Nie nosił broni. Sam był bronią.

Wstąpił do Kręgu.

Gog zaatakował po swojemu, starając się trafić przeciwnika w głowę lub korpus. Sos uchylał się i stosował inne uniki. Kiedy walczył przeciwko drągowi, stał nieruchomo i przyjmował na siebie ciosy, aby wywołać wrażenie, maczuga była jednak znacznie cięższa. Solidny cios w głowę, zadany przez kogoś takiego jak Gog, mógł pozbawić przytomności. Metal w czaszce Sosa nie zostanie wgnieciony, lecz skryty wewnątrz mózg dozna wstrząsu. Wzmocnione kości rąk i nóg nie pękną, lecz utwardzona chrząstka i mięśnie ucierpią, gdy znajdą się pomiędzy taką kością a uderzającą z całą siłą maczugą. Gog mógł mu zrobić krzywdę.

Uchylił się przed rozpędzoną maczugą i podniósł gwałtownie rękę, by zablokować jej powrót. Przyskoczył bliżej Goga i uderzył go drugą pięścią w żołądek tak mocno, że ów cofnął się do tyłu. Podobny cios mógłby zmiażdżyć skałę.

Gog przerzucił maczugę do drugiej dłoni i z całej siły uderzył nią w dół, by zdruzgotać biodro Sosa, po czym cofnął się dla odzyskania równowagi i ponownie przystąpił do ataku. Nawet nie zauważył uderzenia.

Sos znów okrążył przeciwnika, aby rozruszać stłuczone biodro. Zaczął się zastanawiać. Mięśnie brzucha Goga nie były jednak słabe. Od takiego ciosu wnętrzności zwyczajnego wojownika popękałyby. Sposób, w jaki Gog przerzucał maczugę z ręki do ręki, wskazywał, że w jego ataku jest więcej sprytu, niż się ludziom zdawało. W gruncie rzeczy wcale nie machał nią teraz chaotycznie. Zmieniał raz po raz kąt uderzenia i nie zataczał zbyt szerokich łuków. Miecz czy drąg nie zdążyłby się prześliznąć między kolejnymi uderzeniami, lżejsza broń zaś byłaby zupełnie bez szans. Pod spontanicznym atakiem Goga kryła się znakomita, pewna obrona.

Dziwne, że nigdy przedtem tego nie zauważył. Czyżby rzucająca się w oczy głupota Goga była jedynie pozorem? Czy Sos, który z pewnością powinien byt się żnąc na rzeczy, założył, że mężczyzna tak wielki i silny jak Gog musi być niezbyt rozgarnięty? A może był on, podobnie jak Sol, urodzonym wojownikiem, który robił to wszystko nieświadomie i zwyciężał za pomocą instynktu?

Musiał jednak mięć słabe punkty. Sos spróbował kopnąć go w odsłonięte kolano. Nie zdążył nawet wycelować ciosu. Na pozór przypadkowo opuszczona maczuga uderzyła go w nogę. Ponownie odparował cios ramienia trzymającego maczugę i skoczył naprzód, by objąć Goga wpół, łącząc dłonie za jego plecami. Gog wstrzymał oddech, uniósł maczugę wysoko w powietrze i opuścił. Sos zwolnił uścisk i odepchnął przeciwnika, unikając w ostatniej chwili ciosu w głowę, który zakończyłby walkę.

Tak, Gog umiał się bronić.

Następnym razem Sos zablokował ramię przeciwnika i złapał je obiema rękami, próbując złamać. Nic to nie dało. Gog naprężył potężne mięśnie, skutecznie przeciwdziałając zamiarowi rywala. Ponownie przerzucił maczugę do drugiej ręki i spróbował uderzyć Sosa w plecy, zmuszając go do kolejnego pośpiesznego odwrotu. Sos spróbował raz jeszcze. Wbił wzmocnione palce w ramię przeciwnika tuż nad łokciem w poszukiwaniu nerwów. Musiał go jednak puścić. Maczuga była zbyt groźna, by jej nie doceniać. Mógłby na jakiś czas osłabić ramiona Goga, czyniąc go niezdolnym do walki, tymczasem jednak otrzymałby serię ciosów maczugą, przez co w najbliższym czasie nie byłby w stanie przystąpić do następnego pojedynku.

Jasne było, że proste środki nie wystarczą. Gog będzie walczył, dopóki nie straci przytomności, a człowieka o takiej budowie niełatwo ogłuszyć. Udusić go, zachodząc od tyłu? Mógł uderzyć maczugą ponad głową lub z boku. Powali przeciwnika na długo przedtem, zanim sam straci przytomność. Poza tym jak przedramię mogło osiągnąć to, czego nie zdołał dokonać sznur? Potężny cios w podstawę czaszki? Dla Goga pewnie zakończyłoby się to ogłuszeniem.

Skuteczny mógł być jedynie niespodziewany atak. Kopniak w krocze, cios sztywnym palcem w gałkę oczną… każde szybkie uderzenie w odsłonięty narząd z pewnością powaliłoby olbrzyma.

Sos ciągle uchylał się i odbijał ciosy, uderzając przedramieniem o przedramię. Czy powinien to zrobić? Czy jakakolwiek potrzeba usprawiedliwiała świadome i trwałe okaleczenie przyjaciela?

Nie zastanawiał się nad tym. Postanowił po prostu walczyć tak, jak musiał: uczciwie.

Maczuga pozbawiłaby go przytomności, gdyby trafiła celnie. Podobnie uczyniłby z Gogiem jeden z ciosów lub chwytów Sosa, gdyby został odpowiednio zadany. Ponieważ jednak Gog nie rozumiał, co to znaczy przegrać, i nigdy nie poddałby się pod wpływem silnych uderzeń czy zwykłego bólu, podobna taktyka nie miała sensu. Sos zrozumiał, że będzie musiał zakończyć walkę szybko i zdecydowanie. A to oznaczało, że zajmując dogodną pozycję otrzyma przynajmniej jeden potężny cios maczugą. To było nieuniknione ryzyko.

Odczekał, aż maczuga zatoczy kolejny łuk, zrobił unik, pochylił głowę i podskoczył, by zadąć Gogowi kopniaka w brodę. Maczuga uderzyła go w nogę, miażdżąc mięśnie. Sos poleciał w bok, lecz jego pięta dosięgła przeciwnika.

Za wysoko. Trafiła Goga w czoło i jego głowa odskoczyła do tyłu z impetem zwiększonym jeszcze przez jednoczesne uderzenie maczugą. Cios okazał się znacznie bardziej niebezpieczny od planowanego.

Sos padł na ziemię, przetoczył się na zdrową nogę, po czym poderwał się, gotów zacisnąć palce na karku przeciwnika. Przyparty do podłoża Gog nie mógł się skutecznie zamachnąć maczugą, zresztą nawet on nie wytrzymałby dłużej niż kilka sekund…

Sos zamarł. Nagle zrozumiał, co się stało.

Lekkie odchylenie kąta, pod jakim kopniak uderzył w głowę, przesunięcie potężnego ciała Goga ku przodowi w chwili zamachu, wzmagający siłę ciosu skutek uderzenia maczugi, sam ucisk mięśni szyi Goga — wszystko to złożyło się dokładnie na taki wynik, jakiego Sos pragnął uniknąć.

Gog miał złamany kark.

Nie padł martwy, lecz podobnego uszkodzenia nie sposób było wyleczyć. Jeśli przeżyje, zostanie sparaliżowany. Nigdy już nie będzie walczył.

Sos podniósł wzrok, zdając sobie sprawę z istnienia widowni, o której całkowicie zapomniał. Napotkał wzrok Tora. Ten skinął mu z powagą.

Sos podniósł z ziemi maczugę i z całej siły uderzył nią w głowę Goga.

Загрузка...