Piers Anthony Sos Sznur

Rozdział 1

Dwóch wędrownych wojowników zbliżało się do gospody z przeciwnych stron. Ubrani byli zwyczajnie: w ciemne pantalony przewiązane w kolanach i w pasie oraz luźne białe kubraki rozpięte z przodu, sięgające bioder, z rękawami do łokci. Na nogach mieli buty na grubych podeszwach. Potargane włosy z przodu były przycięte nad brwiami, po bokach nad uszami, z tyłu nie dotykały kołnierzy. Brody mieli krótkie i rzadkie.

Mężczyzna idący ze wschodu dźwigał prosty miecz w plastikowej pochwie przewieszonej przez szerokie plecy. Był młody i potężnie zbudowany, choć niezbyt przystojny. Czarne włosy i brwi nadawały mu złowieszczy wygląd, sprzeczny z jego naturą. Miał muskularną sylwetkę i poruszał się pewnie jak wytrenowany atleta.

Ten, który szedł z zachodu, był niższy i szczuplejszy, lecz odznaczał się równie znakomitą formą fizyczną. Błękitne oczy i jasne włosy nadawały jego obliczu tak delikatny wygląd, że gdyby nie broda, mógłby niemal uchodzić za kobietę. W jego ruchach nie było jednak nic niewieściego. Pchał przed sobą jednokołowy zamykany wózek, z którego wystawał lśniący metalowy drąg długości kilku stóp.

Ciemnowłosy mężczyzna przybył pod okrągły budynek pierwszy, zaczekał jednak uprzejmie na drugiego. Popatrzyli na siebie, zanim się odezwali. Z budynku wyszła młoda kobieta, wdzięcznie owinięta pojedynczym kawałkiem materii. Spojrzała na jednego wojownika, następnie na drugiego, zatrzymując wzrok na pokaźnych złotych bransoletach, które mieli na lewych nadgarstkach. Zachowała jednak milczenie.

Mężczyzna z mieczem spojrzał na nią, gdy tylko się zbliżyła, podziwiając jej długie lśniące loki o barwie nocnego nieba oraz zmysłową figurę, po czym przemówił do mężczyzny z wózkiem:

— Zechcesz dziś dzielić ze mną nocleg, przyjacielu? Nie szukam panowania nad ludźmi.

— Ja szukam panowania w Kręgu — odparł tamten — ale nocleg podzielę.

Uśmiechnęli się i uścisnęli sobie ręce. Blondyn spojrzał na dziewczynę.

— Nie potrzebuję kobiety.

Opuściła wzrok rozczarowana, ale natychmiast przeniosła oczy na mężczyznę z mieczem. Ten po chwili milczenia, której wymagały dobre maniery, oznajmił:

— Zechcesz wiec może spędzić noc ze mną, piękna panno? Nie obiecuję niczego więcej.

Dziewczyna pokraśniała z zadowolenia.

— Chętnie spędzę noc z tobą, Mieczu, nie oczekując niczego więcej.

Uśmiechnął się, klepnął prawą dłonią bransoletę i ściągnął ją.

— Jestem Sol Miecz, filozof z zamiłowania. Czy umiesz gotować?

Gdy skinęła głową, wręczył jej bransoletę.

— Ugotujesz wieczerzę również dla mojego przyjaciela i oczyścisz mu strój.

Drugi mężczyzna spoważniał.

— Czy dobrze usłyszałem twoje imię, mój panie? Ja jestem Sol.

Wyższy wojownik odwrócił się powoli, marszcząc brwi.

— Obawiam się, że dobrze. Noszę to imię od ostatniej wiosny, kiedy to zdobyłem swój miecz. Ale może używasz innej broni? Nie ma potrzeby, żebyśmy wszczynali spór.

Dziewczyna przenosiła wzrok z jednego na drugiego.

— Z pewnością twoją bronią jest drąg, wojowniku — powiedziała z niepokojem, wskazując wózek.

— Ja jestem Sol — odrzekł tamten zdecydowanym tonem. — Drąg i Miecz. Nikt inny nie może używać mojego imienia.

Wojownik z mieczem wydawał się niezadowolony.

— A więc szukasz ze mną sporu? Wolałbym, żeby tak nie było.

— Spieram się tylko o imię. Wybierz sobie inne, a nie będzie powodu do walki.

— Zdobyłem je tym oto mieczem. Nie mogę z niego zrezygnować.

— Muszę więc odebrać ci je w Kręgu, mój panie.

— Proszę — sprzeciwiła się dziewczyna — zaczekajcie do rana. W środku jest telewizor i łazienka. Przygotuję pyszny posiłek.

— Czy pożyczyłabyś bransoletę od mężczyzny, którego imię zostało zakwestionowane? — zapytał cicho wojownik z mieczem. — Musimy to załatwić teraz, ślicznotko. Będziesz mogła służyć zwycięzcy.

Przygryzła czerwoną wargę, zawstydzona, i oddała bransoletę.

— Czy więc pozwolicie mi być świadkiem?

Mężczyźni wymienili spojrzenia i wzruszyli ramionami.

— Proszę bardzo, dziewczyno, jeśli masz na to ochotę — powiedział blondyn i ruszył pierwszy wydeptaną boczną ścieżką, oznakowaną na czerwono.

W odległości stu jardów od gospody znajdował się Krąg o średnicy piętnastu stóp, ograniczony płaską plastikową krawędzią jasnożółtego koloru oraz zewnętrzną żwirową obwódką. Jego środek stanowiła gładka, pięknie przy strzyżona darń, zielony trawnik w kształcie doskonałego dysku. To był Krąg Walki — serce kultury tego świata.

Czarnowłosy mężczyzna zdjął pas i kubrak, odsłaniając tors olbrzyma. Potężne mięśnie grały mu na karku, klatce piersiowej i brzuchu. Miał grubą szyję i talię. Wyciągnął miecz: długą lśniącą głownię z hartowanej stali z wytartą srebrną rękojeścią. Ciął nim kilka razy w powietrzu i wypróbował ostrze na pobliskim drzewku. Jeden zamach — i padło ucięte równo u podstawy.

Drugi otworzył wózek, by wyjąć z przegródki podobny oręż. Obok leżały sztylety, pałki, maczuga, metalowa kula morgenszternu oraz długi drąg.

— Opanowałeś wszystkie te rodzaje broni? — spytała zdumiona dziewczyna.

Wojownik skinął tylko głową.

Obaj mężczyźni podeszli do Kręgu i spojrzeli sobie w oczy, dotykając palcami nóg zewnętrznej krawędzi.

— Wyzywam cię do walki o imię — oznajmił blondyn — na miecze, drągi, pałki, morgenszterny, noże lub maczugi. Wybierz sobie inne imię, a walka będzie zbyteczna.

— Wolę pozostać bezimienny — odparł ciemnowłosy. — Zdobyłem swe imię mieczem i jeśli kiedykolwiek wezmę do ręki inną broń, to tylko po to, by o nie walczyć. Wybierz oręż, którym władasz najlepiej. Stanę przeciw tobie z mieczem w dłoni.

— Tak więc o imię i bron — rzekł blondyn, który zaczynał okazywać gniew.

— Zwycięzca bierze wszystko. Ponieważ jednak nie chcę ci wyrządzić krzywdy, będę z tobą walczyć drągiem.

— Zgoda! — Tym razem ciemnowłosy spojrzał spode łba. — Pokonany utraci imię oraz cały oręż i nigdy już nie będzie rościł sobie praw do imienia ani do używania żadnej broni!

Dziewczyna słuchała, przerażona stawką przekraczającą granice rozsądku, nie odważyła się jednak protestować.

Wkroczyli do Kręgu Walki i rozpoczęli błyskawiczną wymianę ciosów. Dziewczyna obserwowała ich ze strachem, gdyż z reguły to drobniejsi mężczyźni używali lżejszej, ostrzejszej broni, potężniejszym pozostawiając ciężką maczugę i długi drąg. Obaj wojownicy byli jednak tak sprawni, że ich wzrost czy waga nie miały znaczenia. Starała się śledzić uderzenia i kontry, szybko jednak całkowicie straciła rozeznanie. Obie postacie okręcały się wokół osi i uderzały, wymierzały ciosy i uchylały się przed nimi. Metalowy miecz odbijał się od metalowego drąga, po czym parował jego uderzenia. Stopniowo zaczęła się orientować w sytuacji.

Miecz był masywną bronią. Choć trudno było zatrzymywać jego ciosy, równie trudno przychodziło wojownikowi zmieniać kierunek uderzeń, dzięki czemu przeciwnik miał z reguły czas na odparowanie ataku. Długim drągiem natomiast łatwiej się manewrowało, gdyż trzymało się go oburącz; zapewniało to pewniejszy uchwyt, ale skuteczny cios można było nim zadąć jedynie w odsłonięty cel.

Miecz był przede wszystkim bronią ofensywną, drąg — defensywną. Raz po raz miecz kierował wściekłe ciosy na kark, nogę czy tułów, lecz zawsze jakiś odcinek drąga go blokował.

Z początku wydawało się, że przeciwnicy pozabijają się nawzajem, po chwili jednak stało się jasne, że liczą się z tym, iż ich ataki będą blokowane, i dążą nie tyle do krwawego zwycięstwa, co do przejęcia taktycznej inicjatywy. W pewnym momencie walka między dwoma nadzwyczaj utalentowanymi wojownikami utknęła jakby na martwym punkcie.

Nagle tempo się zmieniło. Blondyn przejął inicjatywę, szybkimi uderzeniami drąga spychając przeciwnika do defensywy i wytrącając go z równowagi za pomocą serii uderzeń kierowanych na ramiona, nogi i głowę. Wojownik z mieczem częściej uskakiwał przed uderzeniami, niż usiłował parować ciosy swą jedyną bronią. Najwyraźniej ciążyła mu ona coraz bardziej w miarę szaleńczej walki. Miecze nie nadawały się do długich pojedynków. Wojownik z drągiem zachował więcej sił i miał teraz przewagę. Wkrótce ręka dźwigająca miecz zmęczy się i zbyt wolno będzie osłaniać ciało.

Ale jeszcze nie teraz. Nawet niedoświadczony obserwator mógł odgadnąć, że ów potężnie zbudowany mężczyzna męczy się zbyt szybko. To był podstęp. Przeciwnik również coś podejrzewał, gdyż im bardziej ciemnowłosy zwalniał, tym on z kolei stawał się ostrożniejszy. Nie miał zamiaru dać się sprowokować do żadnego ryzykownego ataku.

Nagle wojownik z mieczem wykonał zdumiewający manewr. Gdy koniec drąga zbliżał się do jego boku w szerokim poziomym zamachu, nie odbił ciosu ani nie cofnął się, lecz padł na ziemię, przepuszczając drąg ponad sobą. Następnie przetoczył się na bok i ciął mieczem na odlew, zataczając straszliwy łuk skierowany na kostki. Przeciwnik podskoczył, zdumiony tym niezwykłym i niebezpiecznym atakiem, lecz gdy tylko jego stopy znalazły się nad ostrzem i zaczęły opadać, miecz przeciął ze świstem powietrze, zakreślając łuk w przeciwną stronę.

Wojownik z drągiem nie mógł ponownie wybić się w górę wystarczająco szybko, gdyż spadał właśnie na ziemię, nie dał się jednak tak łatwo złapać w pułapkę. Zachował równowagę i panowanie nad bronią, okazując cudowną harmonię ruchów. W chwili gdy miecz uderzył po raz drugi, wbił koniec drąga w darń pomiędzy swymi stopami. Krew pociekła, kiedy ostrze wbiło się w goleń, lecz metalowy drąg zatrzymał cios i uchronił wojownika od przecięcia ścięgna lub jeszcze gorszego losu. Ranny i częściowo okaleczony mężczyzna nadal był zdolny do walki.

Sztuczka się nie udała. Oznaczało to koniec wojownika z mieczem. Gdy spróbował wstać, drąg uniósł się i uderzył go w bok głowy tak silnie, że ten zatoczył się i wyleciał z Kręgu. Padł ogłuszony na żwir. Wciąż ściskał miecz, lecz nie był już w stanie go użyć. Po chwili zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje, wydał krótki okrzyk rozpaczy i wypuścił broń. Przegrał.

Sol, obecnie jedyny posiadacz tego imienia, cisnął drąg na ziemię obok wózka i przekroczył plastikową krawędź. Chwycił pokonanego za ramię i pomógł mu się podnieść.

— Chodź, musimy cos zjeść — powiedział.

— Tak — odezwała się dziewczyna, wyrwana nagle z zadumy. — Opatrzę wasze rany.

Poprowadziła ich w stronę gospody. Teraz, gdy nie starała się wywrzeć na nich wrażenia, wydawała się ładniejsza.

Budynek miał kształt gładkiego cylindra o wysokości trzydziestu stóp i średnicy dziesięciu. Jego zewnętrzną ścianę stanowiła twarda plastikowa płyta, okręcona wokół z wysiłkiem -jak się zdawało — nie większym, niż był potrzebny do owinięcia paczki. Na szczycie znajdował się przezroczysty stożek, którego czubek przebito, by wypuścić na zewnątrz kolumnę komina. Z oddali można było ujrzeć skrytą pod stożkiem lśniącą maszynerię, która chwytała i ujarzmiała światło słoneczne, zapewniając stały dopływ mocy do mechanizmów skrytych wewnątrz budynku.

Nie miał on okien, a jedyne drzwi wychodziły na południe. Składały się z trzech obracających się wokół osi szklistych płyt, które wpuściły przybyszów do środka pojedynczo, nie dopuszczając do zbyt dużego przepływu powietrza. W środku było chłodno i jasno. Wielkie pomieszczenie oświetlał rozproszony blask bijący z podłogi i sufitu.

Dziewczyna opuściła składane łóżka, schowane w zaokrąglonej ścianie. Gdy obaj mężczyźni zasiedli na plastikowych meblach, przeszła za półkę, na której leżała bron, ubrania i bransolety, by zaczerpnąć wody ze zlewu wbudowanego w centralny filar. Po chwili przyniosła miednicę z ciepłą wodą, wytarła gąbką krwawiącą nogę Soła i zabandażowała ją, po czym zajęła się siniakiem na głowie pokonanego. Mężczyźni pogrążyli się w rozmowie. Teraz, gdy spór został już rozstrzygnięty, nie było między nimi żadnej urazy.

— W jaki sposób wpadłeś na ten trik z mieczem? — zapytał Sol, który wydawał się nie zauważać zabiegów dziewczyny, choć ta wielce się o niego troszczyła.

— O mały włos byłbyś mnie dzięki niemu zwyciężył.

— Nie zadowalają mnie stare sposoby — odrzekł Bezimienny, podczas gdy dziewczyna zakładała opatrunek. — Zadaję pytania: „Dlaczego tak musi być?” i „W jaki sposób można by to ulepszyć?” albo „Czy w tym jest jakiś sens?” Studiuję pisma starożytnych i czasami udaje mi się znaleźć w nich odpowiedzi, jeśli nie potrafię dojść do nich sam.

— Imponujesz mi. Nigdy dotąd nie spotkałem wojownika, który umiałby czytać. A przecież walczyłeś dobrze.

— Nie dość dobrze — odparł tamten bezbarwnym głosem. — Teraz muszę udać się na Górę.

— Przykro mi, że musiało do tego dojść — odparł szczerze Sol.

Bezimienny skinął lekko głową. Przez pewien czas nie odzywali się. Weszli kolejno pod prysznic wbudowany w centralny filar, wytarli się i zmienili ubrania, nie przejmując się obecnością dziewczyny.

Z zabandażowanymi ranami zasiedli wspólnie do kolacji. Gospodyni rozłożyła cicho stół wmontowany w północną ścianę, rozstawiła stołki, po czym wyjęła dania z pieca kuchennego i lodówki, również umieszczonej w filarze. Mężczyźni nie dopytywali się, skąd pochodzi pikantne białe mięso czy delikatne wino. Żywność uważano za rzecz naturalną, niegodną uwagi, podobnie jak samą gospodę.

— Jaki masz cel w życiu? — zapytał Bezimienny, gdy siedzieli nad lodami, a dziewczyna zmywała naczynia.

— Mam zamiar założyć Imperium.

— Własne plemię? Nie wątpię, że potrafisz tego dokonać.

— Imperium. Wiele plemion. Jestem dobrym wojownikiem. Lepszym w Kręgu niż ktokolwiek, kogo widziałem. Lepszym niż wodzowie plemion. Jestem gotów wziąć każdego, kogo pokonam w walce, ale nie spotkałem nikogo, kogo chciałbym zatrzymać, oprócz ciebie, lecz my nie walczy-liśmy o panowanie. Gdybym wiedział, że jesteś taki dobry, ustaliłbym inne warunki.

Rozmówca postanowił zignorować ten komplement, choć sprawił mu on przyjemność.

— Aby stworzyć plemię, potrzebujesz honorowych łudzi, biegłych w swych specjalnościach, którzy będą walczyć dla ciebie i zdobywać dla twej grupy nowych członków. Muszą to być młodzi mężczyźni, tacy jak ty, którzy będą słuchać rad i korzystać z nich. Aby zbudować Imperium, potrzeba czegoś więcej.

— Więcej? Nie znalazłem nawet młodych ludzi, którzy byliby cos warci. Tylko nieudolnych amatorów i słabowitych staruszków.

— Wiem o tym. Na wschodzie widziałem niewielu dobrych wojowników. Gdybyś spotkał jakichś na zachodzie, z pewnością nie podróżowałbyś sam. Nigdy dotąd nie przegrałem walki. — Umilkł na chwilę, przypomniawszy sobie, że już nie jest wojownikiem. Aby ukryć narastający żal, zaczął mówić dalej. — Czy nie zauważyłeś, jacy starzy są wodzowie i jacy ostrożni? Nie będą walczyć z nikim, o ile nie są pewni zwycięstwa, a dobrze potrafią to ocenić. Wszyscy najlepsi wojownicy są ich poddanymi.

— Tak — zgodził się zaniepokojony Sol. — Ci dobrzy nie chcą walczyć o panowanie, tylko dla sportu. To mnie gniewa.

— Dlaczego mieliby to robić? Czemu wódz o ustalonej pozycji miałby narażać dzieło swego życia, mogąc zyskać w zamian tylko twoje usługi? Musisz najpierw zdobyć plemię, równie dobre jak jego. Dopiero wtedy wódz zechce się spotkać z tobą w Kręgu.

— Jak mogę zdobyć porządne plemię, kiedy prawdziwi wojownicy nie chcą ze mną walczyć? — zapytał Sol, którego ponownie ogarnęło podniecenie. — Czy w twoich książkach jest odpowiedź na to pytanie?

— Ja nigdy nie walczyłem o panowanie. Gdybym jednak miał zbudować plemię, a zwła-szcza Imperium, najpierw znalazłbym obiecujących młodzieńców i uczynił ich swoimi poddanymi, choćby nawet nie byli jeszcze dobrzy w Kręgu. Później zabrałbym ich w jakieś ustronne miejsce, nauczył wszystkiego, co sam wiem o walce, i kazał im ćwiczyć — walczyć pomiędzy sobą i ze mną — aż staliby się naprawdę dobrzy. Wtedy miałbym znakomite plemię i mógłbym z nim wyruszyć na spotkanie i podbój następnych.

— A jeśli inni wodzowie nadal nie chcieliby wstąpić do Kręgu? — Sol z coraz większym zainte-resowaniem zagłębiał się w dyskusji.

— Znalazłbym jakiś sposób, by ich do tego skłonić. To wymagałoby odpowiedniej taktyki. Szansę musiałyby się wydawać równe albo nawet nieco bardziej korzystne dla nich. Pokazałbym im ludzi, których pragnęliby zdobyć, i targował się z nimi, aż wstydziliby się nie stanąć ze mną do walki.

— Nie umiem się dobrze targować — odrzekł Sol.

— Mógłbyś mieć paru obrotnych poddanych, którzy czyniliby to za ciebie, tak samo jak innych, którzy by za ciebie walczyli. Wódz nie musi robić wszystkiego osobiście. Wyznacza innym zadania, a sam tylko wszystkim rządzi.

Sol zamyślił się.

— Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Jedni walczą za pomocą broni, a inni umysłem. — Zastanawiał się jeszcze przez chwilę. — Ile czasu zajęłoby wyszkolenie takiego plemienia, gdybym już zdobył ludzi?

— To zależy. Od tego, jak dobrym jesteś nauczycielem, ile już umieją ci, z którymi musisz pracować, i jak szybko czynią postępy.

— A gdybyś ty to robił z ludźmi, których spotkałeś podczas swoich wędrówek?

— Rok.

— Rok! — Sol był zrozpaczony.

— Nic nie zastąpi porządnego przygotowania. Przeciętne plemię można by zapewne stworzyć w kilka miesięcy, ale nie wspólnotę, z którą udałoby się zdobyć Imperium. Takie plemię musiałoby być gotowe na każdą możliwość, a to wymaga czasu. Czasu, uporczywego wysiłku i cierpliwości.

— Brak mi cierpliwości.

Dziewczyna zakończyła pracę i wróciła, by słuchać rozmowy. W gospodzie nie było osobnych pomieszczeń, przeszła jednak za filar do kabiny prysznica i tam się przebrała. Miała teraz na sobie kuszącą suknię, która podkreślała ponętny rowek między piersiami oraz smukłą talię.

Sol wciąż pogrążony był w zamyśleniu. Wydawało się, że nie zauważa dziewczyny, choć ta przysunęła swój stołek blisko niego.

— Gdzie można by znaleźć odpowiednie miejsce na takie szkolenie? Takie, w którym nikt nie będzie szpiegował ani przeszkadzał?

— W Złym Kraju.

— W Złym Kraju? Tam nikt nie chodzi!

— No właśnie. Nikt cię tam nie zauważy ani nie będzie podejrzewał, co robisz. Czy możesz sobie wyobrazić lepszą sytuację?

— Ale to śmierć! — krzyknęła dziewczyna zapominając się.

— Niekoniecznie. Dowiedziałem się, że duchy-zabójcy, zwane Rentgenami, które pozostały po Wybuchu, ustępują. Stare książki nazywają je „promieniowaniem”, a ono z czasem zanika. Rentgen to podobno osoba, czy jednostka promieniowania, nie wiem dokładnie. Najwięcej Rentgenów jest w środku Złego Kraju. Można to poznać po roślinach i zwierzętach, czy dana okolica w oznakowanym terenie stała się już bezpieczna. Musiałbyś być bardzo ostrożny i nie zapuszczać się zbyt głęboko, ale na rubieżach…

— Nie chcę, żebyś szedł na Górę — przerwał mu Sol. — Potrzebuję takiego człowieka jak ty.

— Bez imienia i bez broni? — roześmiał się ów gorzko. — Idź swoją drogą, stwórz swoje Imperium, Solu, Mistrzu Wszystkich Broni. Snułem tylko przypuszczenia.

Sol nie ustępował.

— Zgódź się służyć mi przez rok, a oddam ci część imienia. To twojego umysłu potrzebuję, gdyż jest lepszy niż mój.

— Mojego umysłu?

Ciemnowłosy mężczyzna był jednak zaintrygowany. Mówił o Górze, lecz w rzeczywistości nie chciał umierać. Było jeszcze tyle ciekawych spraw do zgłębienia, książek do przestudiowania, myśli do rozważenia. Używał swej broni w Kręgu, gdyż był to uznany zwyczaj mężczyzn, lecz mimo swej niegdysiejszej waleczności i potężnej budowy miał duszę uczonego i eksperymentatora.

Sol obserwował go.

— Proponuję… Sos.

— Sos… Bez Broni — powiedział tamten w zamyśleniu. Nie podobało mu się brzmienie tego imienia, lecz była to rozsądna propozycja bliska temu, które nosił poprzednio.

— Czego byś ode mnie żądał w zamian za imię?

— Prowadzenia ćwiczeń, organizacji obozu, budowy Imperium — wszystkiego tego, co opisałeś. Chcę, żebyś robił to dla mnie. Żebyś był moim wojownikiem umysłu. Moim doradcą.

— Sos Doradca.

Zaczynało mu się to podobać. Ponadto imię brzmiało teraz lepiej.

— Ludzie nie będą mnie słuchać. Potrzebna by mi była pełnia władzy. W przeciwnym razie nic z tego nie wyjdzie. Jeśli mi się sprzeciwią, a ja nie będę miał broni…

— Kto się sprzeciwi, zginie — odparł Soł z absolutną pewnością. — Z mojej ręki.

— Powiadasz, przez rok… I będę mógł zachować imię?

— Tak.

Pomyślał o wyzwaniu, jakie przed nim stawało, szansie sprawdzenia swych teorii w praktyce.

— Zgadzam się.

Wyciągnęli ręce nad stołem i uścisnęli je sobie z powagą.

— Od jutra rozpoczynamy budowę Imperium — oznajmił Sol.

Dziewczyna spojrzała na nich.

— Chciałabym pójść z wami — powiedziała.

Sol uśmiechnął się, nie patrząc na nią.

— Ona chce twoją bransoletę z powrotem, Sos.

— Nie. — Była zakłopotana widząc, że jej aluzje chybiają celu. — Nie bez…

— Dziewczyno — przypomniał jej surowym tonem Sol -ja nie potrzebuję kobiety. Ten mężczyzna walczył dobrze. Siłą przewyższa wielu, którzy nadal dzierżą broń, a poza tym jest uczonym, a ja nie. Nie okryjesz się wstydem nosząc jego godło.

Wysunęła wargę.

— Chciałabym pójść… sama.

Sol wzruszył ramionami.

— Jak sobie życzysz. Będziesz dla nas gotować i prać, zanim nie znajdziesz sobie mężczyzny. Z tym że nie zawsze będziemy nocować w gospodzie. — Przerwał na chwilę i zamyślił się. — Sosie, mój doradco, czy to mądre?

Sos przyjrzał się kobiecie. Była teraz rozdrażniona, lecz nadal śliczna. Starał się omijać wzro-kiem jej biust, nie chcąc, by ten widok zaważył na jego sądzie.

— Nie uważam tak. Jest znakomicie zbudowana i świetnie gotuje, ale jest uparta. Jeśli nie będzie miała swojego mężczyzny, mogą być z nią kłopoty.

Spojrzała na niego.

— Chcę mieć imię, tak samo jak ty! — warknęła. — Honorowe imię.

Sol walnął pięścią w stół, aż wygięła się winylowa powierzchnia.

— Gniewasz mnie, dziewczyno. Czy chcesz powiedzieć, że imię, które nadałem, nie jest honorowe?

— Jest, Mistrzu Wszystkich Broni — wycofała się szybko. — Ale nie ofiarowałeś go mnie.

— Bierz je więc! — rzucił w nią złotą bransoletą. — Ale ja nie potrzebuję kobiety.

Zbita z tropu, lecz zarazem nie posiadająca się z radości, podniosła ciężki przedmiot i ścisnęła go, by dopasować do swego nadgarstka. Sos przyglądał się temu zaniepokojony.

Загрузка...