Rozdział 17

Bob był wysokim, pewnym siebie mężczyzną, niewątpliwym przywódcą Helikonu.

— Słyszałem, że umiesz czytać — oznajmił natychmiast. — Jak do tego doszło?

Sos opowiedział mu, w jaki sposób zdobył wykształcenie.

— Fatalnie.

Sos czekał, aż tamten wyjaśni, co ma na myśli.

— Fatalnie, że nie trafiłeś tu wcześniej. Twój talent mógłby się nam przydać.

Nadal czekał. To było jak walka w Kręgu przeciw nieznanej broni. Bob nie roztaczał tak specyficznej aury, jak zadający śmierć Tom, nosił jednak równie niezwykłe imię i Sos ujrzał w nim człowieka zupełnie pozbawionego litości. Zastanawiał się, czy była to częsta cecha wśród tych, którzy wyrzekli się życia. Przypuszczał, że tak. Sam widział, jak sposób bycia przywódcy i jego osobowość odciskają się na grupie. Sos ukształtował Imperium Sola za pomocą znakomitej organizacji połączonej z odrobiną zabawy. Pozwalał ludziom cieszyć się walką o punkty, podczas gdy doskonalili umiejętności. Gdy odszedł, władzę przejął Tyl, który pozostawił czystą dyscyplinę. W obozach zapanował ponury nastrój. Dziwne, że dostrzegł to dopiero teraz!

— Mamy dla ciebie szczególne i niezwykłe zadanie — mówił Bob. — Coś zupełnie wyjątkowego.

Widząc, że Sos nie zamierza się odezwać, przeszedł do szczegółów.

— Nie jesteśmy tu całkowicie nieświadomi tego, co się dzieje na powierzchni. Nie możemy sobie na to pozwolić. Oczywiście wiadomości pochodzą głównie z drugiej ręki, gdyż nasze czujniki telewizyjne nie sięgają daleko poza okolice Helikonu, niemniej jednak mamy znacznie lepsze rozeznanie w sytuacji niż wy, barbarzyńcy. Tam powstaje Imperium. Musimy je czym prędzej rozbić.

Najwyraźniej to znakomite rozeznanie w sytuacji nie objęło roli, jaką w Imperium pełnił Sos. Coraz mocniej zresztą podejrzewał, że lepiej, aby nikt się tego nie dowiedział. W stronę Imperium niewątpliwie wycelowany był miotacz ognia, a tymczasem ciemny, choć piśmienny dzikus czuł się bezpieczny.

— Skąd o tym wiecie?

— Nie słyszałeś o nim?

Pogarda ukryta w głosie Boba była, być może, nieświadoma. Nie przyszło mu do głowy, że nowo przybyły może wiedzieć więcej od niego. To pytanie uśpiło jego podejrzenia, o ile je żywił, i umocniło opinię, jaką miał o Sosie.

— Rządzi nim niejaki Sol. W zeszłym roku rozrosło się bardzo. Kilku z ostatnio przybyłych przyniosło o nim wieści. Nawet w południowoamerykańskiej jednostce o nim słyszano. Bardzo duży rozgłos.

— Południowoamerykanskiej?

Sos czytał o tym przedwybuchowym kontynencie, podobnie jak o Afryce i Azji, nie miał jednak dowodów na to, że on wciąż istnieje.

— Czy myślałeś, że jesteśmy jedyną taką jednostką na świecie? Na każdym kontynencie jest przynajmniej jeden Helikon. Utrzymujemy łączność z nimi wszystkimi i od czasu do czasu wymieniamy personel, choć utrudnia to nam bariera językowa. Ameryka Południowa jest bardziej zaawansowana niż my. Wojna nie dotknęła jej w takim stopniu. Mamy tu operatora, który mówi po hiszpańsku, a u nich sporo ludzi zna angielski wiec nie ma trudności z porozumieniem. To jednak bardzo daleko stąd. Jeśli oni już słyszeli o tutejszym Imperium, to znaczy, że najwyższy czas cos z nim zrobić.

— Dlaczego?

— A jak myślisz? Co się stanie, jeśli barbarzyńcy na prawdę zaczną się organizować? Na przykład produkować broń i żywność? Nie będzie żadnego sposobu, by nad nimi zapanować!

Sos uznał, że dalsze dopytywanie się może być niebezpieczne.

— Dlaczego ja?

— Dlatego, że jesteś największym i najtwardszym dzikusem, jaki pojawił się u nas od dłuższego czasu. W rekordowym tempie wróciłeś do siebie po zamarznięciu na Górze. Jeśli ktoś może podołać temu zadaniu, to właśnie ty. Potrzebujemy wojownika o silnym ciele, takim jak twoje.

Sosowi przyszło do głowy, że jeśli ten człowiek kiedykolwiek potrafił zachować powściągliwość, to już dawno musiał o tym zapomnieć.

— Potrzebujecie do czego?

— Do tego, by wrócił do życia i zdobył Imperium.

Jeśli Bob chciał nim wstrząsnąć, udało mu się to. Wrócić do życia. Znowu znaleźć się…

— Nie jestem człowiekiem, jakiego poszukujecie. Złożyłem przysięgę, że nigdy więcej nie wezmę do ręki broni.

Nie była to, ściśle mówiąc, prawda. Jeśli jednak chcieli, by ponownie walczył z Solem, sytuacja niewątpliwie wyglądała właśnie tak. Obiecał nigdy więcej nie użyć broni przeciwko niemu i cokolwiek by się wydarzyło, zamierzał dotrzymać warunków, jakie ustalili przed ostatnią walką. To była sprawa honoru, dla żywych i dla umarłych.

— Traktujesz taką przysięgę poważnie? — Szyderczy uśmiech zniknął z ust Boba, gdy spojrzał on na Sosa. — No dobrze, a jeśli nauczymy cię walczyć bez broni?

— Bez broni… w Kręgu?

— Gołymi rękami, tak jak robi to twoja dziewczynka. W ten sposób chyba nie pogwałcisz żadnej ze swych cennych przysiąg, co? Czemu się tak opierasz? Czy nie zdajesz sobie sprawy, co to dla ciebie oznacza? Zdobędziesz Imperium!

Ton Boba doprowadzał Sosa do wściekłości, podobnie jak to, co podsuwały jego słowa. Zrozumiał jednak, że nie może się dłużej przeciwstawiać, nie zdradzając się przed nim. Sprawa była poważna. W chwili gdy Bob by się połapał…

— A jeśli odmówię? Przyszedłem na Górę, aby umrzeć.

— Chyba już wiesz, że tutaj odmowa nie wchodzi w grę. Jeśli groźby ani ból nie mogą zawrócić cię z raz obranej drogi, a mam nadzieję, że tak jest, znajdą się inne sposoby, abyś zmienił zdanie. W tej chwili może to nie znaczyć dla ciebie wiele, podejrzewam jednak, że jeśli zastanowisz się przez chwilę, zrozumiesz, o co chodzi.

To, co mówił Bob, przekonało Sosa, że właściwie go osądził. Nie miał wyjścia, choć z innych powodów, niż wydawało się władcy Podziemia.

— Wrócić do życia? — zapytała z niedowierzaniem Sosa, gdy jej o tym później opowiedział. — Ale nikt nigdy nie wraca!

— Ja będę pierwszy. Zrobię to jednak bezimiennie.

— Ale skoro chcesz wracać, to po co poszedłeś na Górę? To znaczy…

— Nie chcę wracać. Muszę.

— Ale… — przez chwilę zabrakło jej słów. — Czy Bob ci groził? Nie powinieneś był mu pozwolić…

— Nie mogłem ryzykować.

Spojrzała na niego zatroskana.

— Czy… powiedział, że ją skrzywdzi? Tę kobietę, którą…

— Cos w tym rodzaju.

— Jeśli wrócisz, będziesz mógł ją odzyskać.

Po tym, co zobaczył na stanowisku obserwacyjnym, Sos zdał sobie sprawę, że wszystko, co w tym miejscu powie lub zrobi, może być rejestrowane. Nie wolno mu zdradzić jej więcej, niż — zdaniem Boba — mógł wiedzieć.

— Na zewnątrz tworzy się Imperium. Muszę zniszczyć jego przywódcę. Nie wcześniej jednak niż za rok, Sosa. Tyle mi zajmą przygotowania. Muszę się nauczyć mnóstwa rzeczy.

Bob sądził, iż przekonała go — między innymi — wizja władzy nad Imperium. Nie może się nigdy dowiedzieć, komu naprawdę jest wierny. Jeśli ktoś ma wyruszyć mu naprzeciw, lepiej, żeby to był przyjaciel…

— Czy mogę zatrzymać twoją bransoletę przez ten rok?

— Zatrzymaj ją na zawsze, Sosa. Ty będziesz mnie uczyć.

Spojrzała na niego ze smutkiem.

— To znaczy, że nasze spotkanie wcale nie było przypadkowe. Bob zaplanował twoją przyszłość, zanim cię tu sprowadziliśmy. On to wszystko zaaranżował.

— Tak.

— Niech go diabli! — krzyknęła. — Postąpił okrutnie!

— Zgodnie z jego rozumowaniem to była konieczność. Wybrał najpraktyczniejszą drogę do celu. Ty i ja spełniliśmy tylko rolę narzędzi, które znalazły się pod ręką. Przykro mi.

— Przykro ci! — mruknęła. — Po chwili uśmiechnęła się jednak, robiąc dobrą minę do złej gry. — Przynajmniej wiemy, na czym stoimy.

Zaczęła go uczyć. Pokazywała mu ciosy i chwyty, które opanowała z mozołem w dzieciństwie. Żyła w plemieniu, które wpajało kobietom sztukę samoobrony — a także wypędzało te bezpłodne. Mężczyźni, rzecz jasna, gardzili walką bez broni, lecz podobnie pogardzali każdą kobietą, która była łatwą ofiarą, tak więc tajemna wiedza o tym, jak pokonać mężczyznę, przechodziła z matki na córkę.

Sos nie wiedział, jakich argumentów użył Bob, by ją skłonić do przekazania swych umiejętności mężczyźnie. Wolał o to nie pytać.

Nauczyła go, jak uderzać rękami, aby łamać drewniane belki, i jak rozbijać je nagimi stopami, łokciem albo głową. Pokazała mu wrażliwe punkty ludzkiego ciała — miejsca, w które wystarczyło wymierzyć jeden cios, by ogłuszyć, okaleczyć lub zabić. Kazała mu biec w jej stronę, jak gdyby był rozwścieczony, i obalała go raz po raz, z rękami i nogami splątanymi tak, że nie mógł ich użyć. Pozwalała, by próbował ją dusić, i uwalniała się z jego uścisku na pół tuzina bolesnych i upokarzających sposobów, choć miał więcej siły w kciukach niż ona w rękach. Pokazała mu punkty wrażliwe na ból, sploty nerwowe, których uciskanie powodowało paraliż lub utratę przytomności. Nauczyła chwytów wymuszających uległość, które mogła mu założyć jednym szczupłym ramieniem, zadając przy tym taki ból, że nie mógł się wyrwać ani opierać. Posługiwała się naturalną, podstawową bronią człowieka, o jakiej niemal zapomniano: zębami, paznokciami, wyprostowanymi palcami, głową a nawet głosem.

Gdy już opanował to wszystko — nauczył się, jak unikać ciosów lub je blokować, uwalniać się z chwytów lub je unieszkodliwiać, a także jak przeciwstawiać się innym podstępnym metodom walki bez broni — pokazała mu, jak walczyć, gdy różne części jego ciała zostaną obezwładnione. Skradał się do niej z zawiązanymi oczyma, skrępowanymi nogami, z ciężarkami przywiązanymi do kończyn, a także po zażyciu środka oszałamiającego. Wspinał się na wiszącą drabinkę z rękami unieruchomionymi kaftanem bezpieczeństwa. Huśtał się na wysoko zawieszonych drążkach, z jedną ręką przykutą kajdankami do nogi. Gdy zadawała mu takie ciosy jak te, które powaliły go podczas ich pierwszego spotkania, stał spokojnie, poruszając niemal niedostrzegalnie ciałem, by uczynić je nieszkodliwymi.

Następnie udał się do sali operacyjnej, gdzie czekali nań chirurdzy ze środkami znieczulającymi i skalpelami. Pod skórą jego brzucha i dolnej części pleców umieścili giętkie stalowe płyty, dostatecznie mocne, by zatrzymać ostrze noża czy miecza. Założyli mu na szyję zamykany kołnierz, wzmocnili kości jego rąk i nóg metalowymi prętami i osadzili mu w pachwinie stalową siatkę. Zniekształcili mu twarz, przebudowując nos przy użyciu mocniejszego materiału i wypełniając policzki nylonową tkaniną. Naostrzyli zęby i ściągnęli mu skórę z czoła, umieszczając pod nią odpowiednio ukształtowany metal.

Podczas kolejnych operacji wprowadzono jeszcze rozmaite inne zmiany. Kiedy wreszcie zabiegi zakończono, żadną częścią swego ciała nie przypominał człowieka znanego niegdyś jako Sos. Kroczył powoli jak straszliwy moloch, walcząc z bólem tych odrażających powtórnych narodzin.

Wrócił do ćwiczeń. Pracował w pokoju rekreacyjnym na urządzeniach, które znał teraz lepiej niż swe nowe ciało. Wspinał się na drabinkę, zwisał z drążków, dźwigał ciężary. Chodził po korytarzach, balansując tułowiem, który nagle stał się cięższy. Stopniowo zwiększał tempo, aż był w stanie biec bez bólu. Rozwalał deski gojącymi się dłońmi i stopami, aby stwardniały. Z biegiem czasu rozwinęły mu się na nich straszliwe zgrubienia.

Stał sztywno, gdy Sosa uderzała go z całej siły drągiem w żołądek, szyję i głowę. Śmiał się. Nagle błyskawicznym ruchem wyrwał jej broń, po czym wygiął ją w kształcie litery „S”. Objął oba nadgarstki kobiety palcami jednej dłoni i uśmiechając się uniósł ją delikatnie.

Sosa zgięła się wpół i uderzyła go obiema piętami w odsłoniętą brodę.

— Aj! — krzyknęła. — Zupełnie jakbym wylądowała na kawałku kamienia!

Zachichotał i przerzucił ją sobie bezceremonialnie przez prawe ramię, na którym zwisał z najniższego stopnia drabinki. Wykręciła ciało i wbiła sztywne palce w jego lewy bark tuż powyżej obojczyka.

— Ty cholerny gorylu — poskarżyła się — masz zgrubienia nad punktami uciskowymi!

— Są z nylonu — odparł rzeczowo. — A gorylowi mógłbym złamać kark.

Jego głos był chrapliwy. Kołnierz ściskający gardło udaremniał wszelkie próby nadania mu łagodnej intonacji.

— I tak jesteś wielkim, brzydkim zwierzakiem! — powiedziała i ścisnęła mocno zębami płatek jego ucha.

— Brzydkim jak diabli — zgodził się odwracając głowę tak, że była zmuszona wypuścić ucho z zębów, gdyż w przeciwnym razie rozbolałaby ją szyja.

— Paskudnie smakowało — szepnęła. — Kocham cię.

Odwrócił głowę w drugą stronę. Wpiła wargi w jego twarz i pocałowała go jak szalona.

— Wróćmy do naszego pokoju, Sos — powiedziała. — Chcę się poczuć potrzebna.

Usłuchał jej, lecz okazało się, że nie mogą osiągnąć pełnej harmonii.

— Wciąż myślisz o niej — wypomniała mu. — Nawet kiedy…

— To się już skończyło — odparł, lecz jego słowom brak było przekonania.

— Nieprawda! Nawet się nie zaczęło. Nadal ją kochasz i wracasz do niej!

— To moje zadanie. Wiesz o tym.

— Ona nie jest zadaniem. Już lada moment odejdziesz i nigdy więcej cię nie zobaczę, a nie możesz mi nawet powiedzieć, że mnie kochasz.

— Kocham cię.

— Ale nie tak mocno jak ją.

— Sosa, ona nie zasługuje na to, by ją porównywać z tobą. Ty jesteś ciepłą, cudowną dziewczyną i z biegiem czasu pokochałbym cię znacznie bardziej niż ją. Wracam, ale chcę, byś zatrzymała moją bransoletę. Jak inaczej mogę cię przekonać?

Przytuliła się do niego uszczęśliwiona.

— Wiem o tym, Sos, Jestem szalonym, zazdrosnym babskiem. To dlatego, że tracę cię na zawsze i nie mogę tego znieść. Cała reszta życia bez ciebie…

— Może przyślę kogoś w zastępstwie.

Gdy jednak wypowiedział te słowa, przestały mu się wydawać zabawne. Po chwili jej nastrój poprawił się nieco.

— Zróbmy to jeszcze raz, Sos. Każda minuta jest cenna.

— Kobieto, spokojnie! Jeśli nawet jestem nadczłowiekiem, to nie aż takim!

— Owszem, właśnie takim.

Po raz kolejny udowodniła mu, że się mylił.

Загрузка...