Rozdział 20

— Chodź ze mną — powiedział Sav.

Sos udał się za nim do lasu. Było mu obojętne, dokąd zmierza. Czuł się podobnie jak wtedy, gdy Głupi zamarzł w śniegu. Wielki, być może nie za bystry, lecz szczęśliwy mężczyzna zginął nagle, choć nikt tego nie chciał ani nie oczekiwał — a najmniej ze wszystkich sam Sos. Zawsze lubił krzepkiego wojownika. Walczył nawet u jego boku. Zgodnie z zasadami obowiązującymi w Kręgu Gog był jego przyjacielem.

Gdyby zamierzał go zabić lub okaleczyć, mógłby to zrobić na wiele sposobów, mimo mocy tamtego. Wysiłki, jakie czynił Sos, by nie zadąć poważnych ran, w znacznej mierze zadecydowały o przedłużeniu pojedynku, niczego jednak nie rozstrzygnęły. Może nie sposób było pokonać Goga nie zabijając go? Może z czasem sam siebie o tym przekona.

Przynajmniej Gog zginął tak, jak by zapewne tego pragnął — od szybkiego ciosu maczugą. Słaba pociecha.

Sav zatrzymał się, wskazując przed siebie ręką. Znajdowali się na leśnej polanie z okrągłym pagórkiem, na którego szczycie wznosiła się prymitywna piramida z kamieni. Było to jedno ze świętych miejsc pochówku, otoczone opieką tych, którzy nie chcieli oddawać ciał swych przyjaciół Odmieńcom w celu spalenia.

— Czy w Podziemiu mogliby go uratować? — zapytał Sav.

— Myślę, że tak.

— Ale gdybyś spróbował go tam zabrać…

— Spaliliby nas obu miotaczem ognia, zanim zdążylibyśmy się zbliżyć. Zabronili mi wracać.

— W takim razie to było najlepsze wyjście.

Stali patrząc na pagórek. Wiedzieli, że wkrótce Gog tu spocznie.

— Sol odwiedza te świątynie co kilka dni, sam — powiedział Sav. — Pomyślałem sobie, że chciałbyś się o tym dowiedzieć.

Wydawało się, że nie upłynęła nawet chwila, minął jednak cały miesiąc wędrówki i powracania do zdrowia, zanim Sos ujrzał Sola, który przybył się pomodlić pod jednym ze wzgórz.

Klęknął u stóp piramidy i podniósł na nią wzrok. Sos opadł na kolana u jego boku. Przez dłuższą chwilę klęczeli w milczeniu.

— Miałem kiedyś przyjaciela — odezwał się wreszcie Sos. — Musiałem spotkać się z nim w Kręgu, choć wolałbym tego nie robić. Teraz tu spoczywa.

— Ja też — odrzekł Sol. — Mój przyjaciel poszedł na Górę.

— Teraz muszę rzucić wyzwanie do walki o Imperium, którego nie chcę, i być może znowu zabić, choć pragnę tylko przyjaźni.

— Modliłem się tu o przyjaźń cały dzień — rzekł Sol, mówiąc o wszystkich wzgórzach na świecie i wszystkich chwilach modlitwy, jak gdyby były jednym wzgórzem i jedną chwilą. — Gdy wróciłem do obozu, myślałem, że moja prośba została wysłuchana, lecz on zażądał tego, czego nie mogłem dać — przerwał. — Oddałbym swoje Imperium, aby odzyskać tego przyjaciela.

— Dlaczego nie możemy odejść stąd razem i nigdy więcej nie wstąpić do Kręgu?

— Zabrałbym ze sobą tylko córkę. — Sol spojrzał na Sosa po raz pierwszy od chwili zakończenia pamiętnego pojedynku. Nie powiedział, czy rozpoznał w nim kogoś więcej niż tylko zapowie-dzianego Bezimiennego, ani czy zaskoczyła go ta nieoczekiwana więź. — Oddałbym ci jednak matkę, skoro twoja bransoleta jest martwa.

— Przyjąłbym ją w imię przyjaźni.

— W imię przyjaźni.

Wstali i uścisnęli sobie dłonie. W żaden inny sposób nie dali do zrozumienia, czy się poznali.

Obóz był ogromny. Pięć pozostałych plemion przeniosło się do niego, by połączyć się z Wodzem w oczekiwaniu na przybycie przeciwnika. Dwa tysiące mężczyzn z rodzinami obozowało na równinie i w lesie, śpiąc we wspólnych namiotach i korzystając ze wspólnych kuchni. Ci, którzy umieli czytać, doglądali rozdziału zapasów i udzielali codziennych lekcji czytania i rachunków grupom uczniów. W góry wyprawiali się poszukiwacze rudy, którą zgodnie z tym, co mówiły książki, można było tam odnaleźć. Inni uprawiali ziemię, by hodować jadalne rośliny zgodnie ze wskazaniami innych książek. Kobiety uczyły się tkać i robić na drutach. Jeden z zespołów miał nawet prymitywny warsztat tkacki własnej roboty. Imperium było teraz zbyt wielkie, by wykarmiły je gospody, i zbyt niezależne, by polegać na dostawach ubrań czy broni z zewnątrz.

— To jest Sola — powiedział Sol, przedstawiając bogato odzianą, piękną damę. — Mam zamiar oddać cię Bezimiennemu — powiedział do niej. — Jest potężnym wojownikiem, choć nie nosi broni.

— Jak sobie życzysz — odparła obojętnie. Spojrzała na Sosa nie widzącym wzrokiem.

— Gdzie jest jego bransoleta? Jakie imię mam nosić?

— Zachowaj tę, którą ci dałem. Znajdę sobie drugą.

— Zachowaj swoje imię. Nie mogę ci dać lepszego.

— Jesteście nienormalni — powiedziała.

— To jest Soli — rzekł Sol, gdy do przedziału weszła mała dziewczynka.

Podniósł ją na wysokość swojej głowy. Miała w ręku mały drąg i wywijała nim groźnie.

— Jestem amazonką! — krzyknęła dźgając kijkiem Sosa. — Walczę w Kręgu.

Udali się na miejsce, w którym zebrali się ich namiestnicy: z jednej strony Sav i Tyl, z drugiej Tor, Tun, Neq i trzech innych, których Sos nie znał. Gdy Sol i Sos nadeszli, wszyscy oni utworzyli Krąg.

— Ustaliliśmy wstępne warunki — oznajmił Sav. — Rzecz jasna, wodzowie muszą je zatwierdzić.

— Warunki są takie — odezwał się Soi głosem, wykluczającym wszelką dyskusję. — Imperium zostanie rozwiązane. Każdy z was nadal będzie dowódcą plemienia, którym teraz rządzi w naszym imieniu, a Tor odzyska swe dawne plemię, z tym że nigdy nie staniecie przeciwko sobie w Kręgu.

Spojrzeli na niego, nic nie rozumiejąc.

— Czy już ze sobą walczyliście? — zapytał Tun.

— Wycofałem się z Kręgu.

— W takim razie musimy służyć Bezimiennemu.

— Ja również wycofałem się z Kręgu — oznajmił Sos.

— Ale Imperium rozpadnie się, jeśli któryś z was nie będzie wodzem. Nikt inny nie jest tak silny!

Sol odwrócił się do nich plecami.

— To już postanowione — powiedział. — Zabierajmy swoje rzeczy i chodźmy.

— Zaczekajcie! — krzyknął Tyl, biegnąc za nimi na sztywnych nogach. — Jesteście nam winni wyjaśnienie.

Sol tylko wzruszył ramionami. Sos odwrócił się w ich stronę i przemówił:

— Cztery lata temu wszyscy służyliście małym plemionom lub wędrowaliście samotnie. Spaliście w gospodach lub prywatnych namiotach i nie potrzebowaliście niczego, czego wam nie dostarczono. Mogliście chodzić, dokąd zechcieliście, i robić to, na co mieliście ochotę. Teraz wędrujecie w wielkich plemionach i walczycie dla innych, kiedy wam każą. Uprawiacie ziemię i pracujecie jak Odmieńcy, ponieważ jest was zbyt wielu, by wystarczyły wam zasoby okolicy, w której żyjecie. Wydobywacie metale, ponieważ nie dowierzacie już Odmieńcom, że zrobią to dla was, choć nigdy dotąd nie zawiedli zaufania. Studiujecie książki, ponieważ pragniecie rzeczy, jakie może wam dać cywilizacja. To nie powinno mieć miejsca. Wiemy, do czego prowadzi cywilizacja. Niszczy ona wszystkie wartości Kręgu. Powoduje rywalizację o rzeczy, które nie są wam potrzebne. Nie upłynie wiele czasu, a wypełnicie całą ziemię, stając się plagą podobną do ryjówek, które spustoszyły własne żerowiska. Zapiski wykazują, że rozwój Imperium prowadzi do Wybuchu.

Jego słowa nie przekonały jednak słuchaczy.

Wszyscy oprócz Sava spoglądali na niego z niedowierzaniem.

— Twierdzisz — powiedział powoli Tor — że jeśli nie pozostaniemy prymitywnymi koczownikami uzależnionymi od Odmieńców, nie znającymi lepszego życia, nastąpi kolejny Wybuch?

— Tak, z biegiem czasu. To właśnie wydarzyło się przedtem. Naszym obowiązkiem jest dopilnowanie, aby się nigdy nie powtórzyło.

— I wierzysz, że rozwiązaniem jest utrzymanie obecnego chaosu?

— Tak.

— Aby więcej ludzi mogło ginąć w Kręgu? Jak Gog?

Sos stał jak rażony gromem. Czy na pewno był po właściwej stronie?

— Lepsze to, niż gdyby zginęli w Wybuchu — wtrącił się nieoczekiwanie Sol.

— Jest nas za mało, byśmy mogli potem odbudować naszą społeczność.

Mimo woli podważył słowa Sosa, że Imperium jest przeludnione.

— Chcesz ocalić Krąg porzucając go? — zaatakował Sola Neq.

— Czasem trzeba zrezygnować z czegoś, co się kocha i ceni, aby tego nie zniszczyć — odezwał się wreszcie Sav, który rozumiał obie strony. — Uważam to za rozsądne.

— Uważam to za tchórzostwo! — odrzekł Tyl.

Zarówno Sol, jak i Sos odwrócili się w jego stronę rozgniewani. Tyl nie ustąpił.

— Obaj pokonaliście mnie w Kręgu. Jestem gotów służyć każdemu z was. Jeśli jednak boicie się zmierzyć ze sobą o władzę, muszę to nazwać po imieniu.

— Nikt nie ma prawa budować Imperium, by potem je porzucić — dodał Tor.

— Przywództwo oznacza odpowiedzialność.

— Gdzie się nauczyłeś całej tej „historii”? — zapytał Neq. — Nie wierzę w to wszystko.

— Dopiero zaczynamy współdziałać ze sobą jak mężczyźni, zamiast się bawić jak dzieci — dorzucił Tun.

Sol spojrzał na Sosa.

— Nie mają nad nami żadnej władzy. Niech sobie gadają.

Sos zawahał się. Słowa tych ludzi, którzy tak nagle stali się stanowczy, miały niepokojący sens. Skąd mógł być pewien, że to, co powiedział mu władca Podziemia, było prawdą? Cywilizacja miała tyle oczywistych zalet. Upłynęły tysiąclecia, zanim nastąpił Wybuch. Czy rzeczywiście była to wina cywilizacji, czy też wchodziły tu w grę inne powody, których nie znał, i które być może już nie istniały… Pojawiła się mała Soli i podbiegła do Sola.

— Tato, czy będziesz teraz walczył?

Tyl zastąpił dziewczynce drogę. Przyklęknął na obolałych kolanach.

— Soli, co byś zrobiła, gdyby twój tata zdecydował, że nie będzie walczyć?

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

— Nie będzie walczyć?

Nikt się nie odezwał.

— Gdyby powiedział, że nigdy już nie wejdzie do Kręgu — podjudzał ją Tyl.- Gdyby odszedł i nigdy już nie walczył.

Soli wybuchnęła płaczem.

Gdy Tyl ją puścił, podbiegła do Sola.

— Wejdź do Kręgu, tato! — krzyknęła. — Pokaż mu!

Sytuacja się powtórzyła. Sol, pokonany, spojrzał na Bezimiennego.

— Muszę walczyć dla mojej córki.

Sos zmagał się ze sobą, wiedział jednak, że szansa na uniknięcie rozlewu krwi została zniweczona. Zrozumiał nagle w straszliwym olśnieniu, że to nie imię, kobieta czy Imperium było zasadniczym powodem ich walki, ale właśnie dziecko. Zawsze dziecko zwane Soli. Krąg rozstrzygnął, który z mężczyzn miał się szczycić ojcostwem.

Sol nie mógł się wycofać. Sos również nie. Bob, władca Podziemia, powiedział mu jasno, co się stanie, jeśli pozwoli Imperium przetrwać.

— A więc jutro — powiedział, również pokonany.

— Jutro, przyjacielu.

— I zwycięzca będzie rządził całym Imperium — krzyknął Tyl.

Pozostali zgodzili się.

Dlaczego uśmiechając się przywodzili na myśl wilki? Zasiedli razem przy kolacji — dwaj wodzowie oraz Sola i Soli.

— Zaopiekujesz się moją córką — powiedział Sol. Nie musiał mu wyjaśniać, co ma na myśli.

Sos skinął tylko głową.

Sola była bardziej bezpośrednia.

— Czy chcesz mnie na noc?

Czy to była kobieta, której pragnął? Sos przyjrzał się jej. Dostrzegł zgrabną figurę i piękne rysy. Nie rozpoznała go, był tego pewien — a jednak ze spokojem ducha zgodziła się na poniżający związek.

— Kochała innego — wyjaśnił Sol. — Teraz nie liczy się dla niej nic oprócz władzy. To nie jej wina.

— Wciąż go kocham — dodała. — Jego ciało może być martwe, ale nie wspomnienia o nim. Moje ciało się nie liczy.

Sos nadal się jej przyglądał, widział jednak maleńką Sosę z Podziemia — dziewczynę, która nosiła jego bransoletę. Bob zagroził, że jeśli Sos odmówi przyjęcia misji, wyśle ją… aby wśliznęła się do obozu Sola jako kobieta do wzięcia i ugodziła jego, a potem siebie zatrutą strzałką. W ten sposób Wódz Imperium zostałby zabity i skompromitowany. Jeśli Sosowi się nie powiedzie, wtedy Sosa również zostanie wysłana.

Z początku obchodził go los Sola, choć Bob nigdy tego nie podejrzewał. Tylko podejmując się misji mógł uchronić przyjaciela przed zdradzieckimi planami władcy Podziemia. Gdy jednak zakończyło się szkolenie, niebezpieczeństwo grożące Sosie stało się również ważne. Gdyby teraz zdradził Podziemie, ona by za to zapłaciła.

Sol i Sosa. Tych dwoje nigdy się nie spotkało, jednak to oni określili jego przeznaczenie. Musiał działać tak, by uratować oboje, choć nie odważył się powiedzieć żadnemu z nich, dlaczego to robi.

— W imię przyjaźni, przyjmij ją! — zawołał Sol. — Nie pozostało mi nic innego, co mógłbym ci dać.

— W imię przyjaźni — szepnął Sos.

Dość już miał tego wszystkiego. Wciąż w grę wchodziło poświęcenie lub hańba. Wiedział, że Sola będzie w myślach obejmować mężczyznę, który poszedł na Górę. Może nigdy nie poznać prawdy.

Natomiast on będzie obejmować tylko Sosę. Ona również nigdy się o tym nie dowie. Dopóki j ej nie opuścił, nie zdawał sobie sprawy, że to j ą kocha bardziej.

Nazajutrz w południe spotkali się przy Kręgu. Sos pragnął przegrać, wiedział jednak, że nie jest to rozstrzygnięcie. Zwycięstwo Sola oznaczałoby jego śmierć. Tak zapowiedziało Podziemie.

Dwukrotnie stanął do walki z Solem, starając się wygrać, i przegrał. Tym razem w głębi serca pragnął przegrać, musiał jednak wygrać. Lepsze poniżenie jednego niż śmierć dwojga.

Sol wybrał sztylety. Jego piękne ciało lśniło w słońcu. Lecz Sos ze smutkiem wyobraził sobie, jak będzie ono wyglądało po straszliwym uścisku rąk Bezimiennego. Szukał jakiegoś pretekstu, by odwlec początek walki, ale bezskutecznie. Zgromadził się już tłum gapiów. Klamka zapadła. Wodzowie musieli się ze sobą zmierzyć. W Kręgu nie było miejsca na przyjaźń. Sos oszczędzi przyjaciela, jeśli zdoła, musi jednak zwyciężyć.

Weszli razem do Kręgu i przez chwilę spoglądali na siebie nawzajem. Każdy z nich doceniał możliwości drugiego. Może wciąż jeszcze — nawet w tej chwili — liczyli, że znajdzie się jakiś sposób na powstrzymanie walki. Może naiwnie wyobrażali sobie, że uda się uniknąć tego ostatecznego starcia. Choć byli wodzami, nie mieli władzy nad własnym losem.

Sos rozpoczął atak. Doskoczył do Sola i spróbował walnąć go potężną jak młot kowalski pięścią w żołądek. Cios chybił. Sos usunął się na bok -jak zawsze, z niewyobrażalną wprost szybkością — i wzdłuż przedramienia Sosa przebiegło płytkie ciecie. Pięść nie trafiła celu, nóż zaś zadał tylko lekką ranę. Pierwsza próba sił zakończyła się. Sos nie był tak naiwny, by usiłować zadać następny cios w chwili, gdy wydawało się, że Sol stracił równowagę. Ten zaś nie uderzył drugim nożem, nie dając się zwieść pozornej ociężałości rąk Sosa. Zresztą w walce tak doświadczonych wojowników większość podstawowych forteli byłaby nieskuteczna bądź samobójcza. Mogłyby one zaskoczyć tylko żółtodzioba.

Okrążali się wzajemnie, obserwując raczej ustawienie stóp i ruchy tułowia niż oczy czy ręce. Wyraz twarzy mógł wprowadzić w błąd, ale nie postawa ciała. Ręka mogła zmienić nagle kierunek, ale nie stopa. Nie sposób było dokonać poważnego ataku, nie przewidziawszy obrony. Dlatego Sol sprawiał wrażenie, jakby trzymał sztylety od niechcenia, a Sos niemal na nie nie patrzył.

Sol ruszył naprzód, uderzając jednym nożem wysoko, a drugim nisko. Ręce Sosa były w pogotowiu. Zamknęły się na nadgarstkach przeciwnika, podczas gdy ochronne tarcze na ramieniu i brzuchu powstrzymały ciosy. Sol został unieruchomiony. Jego rywal zaciskał powoli dłonie. Wiedział jednak, że właściwy zamysł Sola nie został jeszcze wprowadzony w życie.

Sol był silny, nie mógł się jednak mierzyć mocą z przeciwnikiem. Gdy przypominający imadło uścisk nasilał się, ramiona wodza stopniowo opadły, a palce trzymające noże osłabły. Nagle Sol zgiął nadgarstki i obrócił je w zaciskających się dłoniach Sosa! Nic dziwnego, że jego ciało lśniło. Wysmarował je tłuszczem.

Wydawało się, że sztylety ożyły. Uderzyły razem w krępujące Sola okowy. Ostre jak igły wbiły się w zaciśnięte dłonie, poszukując wrażliwych ścięgien.

Sos musiał zwolnić uścisk. Jego wzmocniona skóra mogła wytrzymać szybkie cięcia, lecz nie przedłużający się nacisk. Zwolnił jednak tylko jeden nadgarstek i szarpnął z całej siły za drugi, chcąc go złamać. Równocześnie jego stopa śmignęła w kierunku wewnętrznej powierzchni uda przeciwnika. Jednakże swobodny nóż Soła uderzył bezbłędnie, zatapiając się w drugim przedramieniu Sosa, a ponadto rozpędzona stopa napotkała nie udo, lecz twardą kość biodrową.

Rozłączyli się. Jeden miał na ciele białe ślady po miażdżącym nacisku, drugi zaś rany kłute, a z ramienia tryskała mu krew. Zakończyła się druga próba sił. Okazało się, że Bezimienny, choć potrafi złapać sztylety w dłoń, nie może ich utrzymać. Doświadczeni świadkowie skinęli z powagą głowami. Jeden z przeciwników był silniejszy, a drugi słabszy. W tej chwili przewagę miał Sol.

Pojedynek trwał. Na ciele Sola wykwitły siniaki, na skórze Sosa zaś pojawiły się niezliczone okaleczenia, żaden jednak nie zadał decydującego ciosu. Zaczęła się walka na wyczerpanie.

Mogła ona trwać długo, a tego nikt nie chciał. Potrzebne było zdecydowane rozstrzygnięcie, nie podejrzany remis. Jeden z dwóch wodzów musiał zwyciężyć. Rozumieli się bez słów. Przestali grac na zwłokę i przystąpili do ostatecznej rozgrywki.

Sol rzucił się w podobny sposób, jak uczynił to Sos podczas ich pierwszej walki, atakując nie tułów, niemal niewrażliwy na ciosy, lecz mięśnie i ścięgna nóg. Gdyby mu się udało okaleczyć Sosa, postawiłby go w bardzo niekorzystnej sytuacji. Ten uskoczył w bok, lecz Sol podążył za nim ze swymi nożami, wijąc się jak wąż. Przewrócił się teraz na plecy i uniósł stopy, gotowy uderzyć nimi przeciwnika. Tak zręcznie bronił się przed poprzednimi atakami, że Sos był pewien, iż walka bez broni musi mu być przynajmniej częściowo znana. Mogło to też tłumaczyć jego niezwykle dokonania jako wojownika. Jedyną przewagą, jaką naprawdę miał Sos, była brutalna siła.

Zrobił z niej użytek. Zgarbił się i runął na Soła, przyciskając go do ziemi ciężarem swego ciała. Zacisnął mu ręce na gardle. Dwa sztylety Soła uniosły się. Posługiwanie się nimi było utrudnione, lecz możliwe. Wbiły się w chrząstkę z obu stron szyi Sosa. Siła uderzeń była niewielka, ze względu na niewygodną pozycję atakującego, lecz ostrza wbijały się raz po raz w poszerzające się rany. Szyja była najodporniejszą częścią ciała Sosa, nie mogła jednak wytrzymać podobnego ataku przez dłuższy czas.

Sos podźwignął trochę ciało i zaczął miotać lżejszym przeciwnikiem w obie strony, ani na chwilę nie zwalniając okrutnego uścisku. Jednakże jego pozycja również uniemożliwiała mu uzyskanie zamierzonego skutku. Nagle głowę ogarnęły mu płomienie. Czułe nerwy zostały odsłonięte. Wiedział, że przegrywa tę fazę walki. Sztylety powalą go, zanim Sol utraci przytomność, której tak uparcie się trzyma.

Nie zdoła zakończyć walki nie robiąc mu krzywdy.

Zwolnił uścisk, złapał Sola za włosy, by nie dać mu unieść głowy, i z całej siły wbił pokryte zrogowaciałą skórą palce w jego odsłoniętą tchawicę.

Sol nie mógł oddychać. Przeszywał go straszliwy ból. Gardło zostało zmiażdżone. Nadal jednak okrutne sztylety poszukiwały twarzy Sosa, walcząc jeśli nie o zwycięstwo, to przynajmniej o obustronną porażkę. Sol nie rozumiał, co to znaczy przegrana w Kręgu.

Sos raz jeszcze zrobił użytek ze swej siły. Złapał jeden sztylet w rękę, wiedząc, że ostrze się nie wyśliźnie. Drugą ręką ponownie chwycił przeciwnika za włosy. Wstał podnosząc go z ziemi, zakręcił się w koło i wyrzucił przyjaciela z Kręgu.

Następnie sam wyszedł i runął na leżącego na ziemi przeciwnika. Sol wybałuszał oczy. Bezradnie przyciskał ręce do gardła. Sos odciągnął mu je i wbił palce w szyję, masując ją brutalnie. Jego krew kapała na pierś Sola, gdy przykucnął nad nim.

— Walka skończona! — krzyknął ktoś. — Wyszedłeś z Kręgu. Stój!

Sos nie zatrzymał się. Podniósł z ziemi jeden ze sztyletów Sola i wbił mu ostrze w podstawę szyi, tak jak go uczono na kursach.

Ktoś runął na niego, lecz Sos był na to przygotowany. Uniósł tylko jedną potężną rękę i odrzucił intruza na bok, nawet na niego nie spojrzawszy. Powiększył nacięcie, aż w tchawicy Sola pojawił się niewielki otwór. Następnie przystawił usta do rany. Rzuciło się na niego więcej mężczyzn. Ciągnęli go za ręce i nogi, trzymał się jednak mocno. Gdy Sos odetchnął, powietrze dostało się do płuc nieprzytomnego. Przyjaciel zaczął znowu niepewnie oddychać.

— Sav! To ja, Sav! — ryknął mu do ucha jakiś głos. — Red River! Puść go! Ja się nim zajmę!

Dopiero wtedy Sos uniósł powalane krwią usta i pogrążył się w nieświadomości.

Gdy się obudził, ból przeszywał mu szyję. Jego dłoń wyczuła tam bandaże. Sola pochyliła się nad nim z łagodnym uśmiechem i wytarła zimną gąbką pot spływający mu strumieniem po twarzy.

— Poznaję cię — szepnęła, gdy ujrzała, że otworzył oczy. — Nigdy cię nie opuszczę… Bezimienny.

Sos starał się coś powiedzieć, lecz nie zdołał wykrztusić z siebie nawet krakania.

— Tak jest, uratowałeś go — powiedziała. — Znowu. Nie będzie mógł mówić, ale jest w lepszym stanie niż ty, mimo że to ty zwyciężyłeś.

Nachyliła się, by pocałować go w czoło.

— Postąpiłeś bardzo odważnie, ratując go w ten sposób, ale to nic nie zmieniło.

Sos usiadł. Ból w szyi eksplodował, gdy jej dotknął. Nie mógł odwrócić głowy, zawzięcie jednak próbował to uczynić. Był w głównym namiocie, niewątpliwie w przedziale Soli. Rozejrzał się obracając całe ciało. Nie było tam nikogo oprócz nich.

Sola ujęła go delikatnie za ramię.

— Obudzę cię, zanim odejdzie. Obiecuję. Połóż się teraz, bo się zabijesz… po raz drugi.

Wydawało się, że wszystko się powtarza. Opiekowała się nim już tak kiedyś, dawno temu, i zako-chał się w niej wtedy. Gdy potrzebował pomocy, ona… Nagle był już następny dzien.

— Już czas — powiedziała budząc go pocałunkiem.

Założyła swój najelegantszy strój i była równie piękna, jak zawsze. Przedwcześnie spisał miłość do niej na straty. Uczucie nie umarło.

Sol stał na zewnątrz razem z córką. Miał bandaż na gardle i siniaki na całym ciele, lecz poza tym był w pełni sił. Uśmiechnął się, gdy ujrzał Sosa, i podszedł do niego, by uścisnąć mu rękę. Słowa nie były konieczne. Włożył małą dłoń Soli w rękę Sosa i odwrócił się.

Ludzie z obozu stali w milczeniu, gdy Sol ich mijał, oddalając się od namiotu. Dźwigał plecak, lecz nie miał broni.

— Tato! — krzyknęła Soli. Wyrwała się Sosowi i pobiegła za nim.

Sav skoczył za dziewczynką i złapał ją.

— On idzie na Górę — wytłumaczył jej łagodnym tonem. — Musisz zostać z matką i swoim nowym ojcem.

Soli znowu się wyrwała i dogoniła Sola.

— Tato!

Sol odwrócił się, uklęknął, pocałował ją i obrócił twarzą w kierunku, skąd przyszła. Wstał szybko i ruszył w dalszą drogę. Sos przypomniał sobie, jak próbował odesłać Głupiego na dół.

— Tato! — krzyknęła raz jeszcze, nie chcąc go opuścić. — Idę z tobą! Umrę z tobą! — dodała, aby wiedział, że rozumie.

Sol ponownie się odwrócił i spojrzał błagalnie na zebranych mężczyzn.

Żaden się nie poruszył.

Wreszcie wziął Soli na ręce i opuścił obóz.

Sola wtuliła twarz w ramię Sosa i łkała cicho. Nie chciała pójść po córkę.

— Ona należy do niego — powiedziała przez łzy. — Zawsze tak było.

Obserwując oddalające się postacie, Sos widział ich przyszłość. Sol wejdzie na Górę niosąc dziewczynkę. Nie przestraszy go śnieg ani czekająca nań śmierć. Będzie szedł naprzód, aż zimno go pokona i upadnie w śnieg z twarzą zwróconą ku szczytowi, do końca osłaniając ciało córki swoim własnym.

Wiedział też, co się stanie później, kto ich powita, by przygarnąć dzielnego męża i ukochaną córkę. Być może oczekiwała ich zabawa w pokoju rekreacyjnym i specjalne ćwiczenia dla Soli. Na pewno tak będzie, gdyż Sosa rozpozna dziecko. Dziecko, które sama pragnęła urodzić…

Przyjmij ją! — pomyślał. — Przyjmij ją w imię miłości.

Sos pozostał, by dopilnować rozpadu Imperium. Nigdy nie miał zyskać pewności, czy postępuje właściwie. Stworzył je w imieniu innego człowieka, a teraz miał je zniszczyć na rozkaz grupy, której celem było nie dopuścić do odrodzenia cywilizacji. Do odrodzenia ośrodka władzy…

Najważniejsze decyzje zawsze podejmowali za Sosa inni ludzie, podobnie jak jego uczuciami kierowały kobiety, które pragnęły go zdobyć. Sol dal mu imię i powierzył pierwszą misję. Doktor Jones dał mu bron. Sol wysłał go na Górę, a Bob odesłał z powrotem. Namiestnicy Sola zmusili go do przyjęcia przywództwa, nie zdając sobie sprawy, że był wrogiem Imperium.

Czy kiedykolwiek nadejdzie czas, gdy sam będzie podejmował decyzje? Groźba, która była skierowana do Sola, zawisła teraz nad nim. Jeśli nie zniszczy Imperium, ktoś przyjdzie po niego. Ktoś, kogo nie będzie mógł w żaden sposób rozpoznać ani przed kim nie będzie się mógł ochronić. Zginą też zakładnicy. Troje zakładników, w tym jedno dziecko…

Spojrzał na Solę, piękną w swym smutku, wiedząc, że kobieta, którą kochał bardziej, będzie należała do Sola. Nic się nie zmieniło. Droga, mała Sosa…

Zwrócił twarz w stronę ludzi tworzących Imperium. Były ich tysiące. Uważali go teraz za Wodza. Czy jednak odegrał w tej historii rolę bohatera, czy może łajdaka?

Загрузка...