Rozdział 16

Gdy się obudził, podejrzewał, że wszystko to było wytworem wyobraźni, podobnym do dziwadeł oglądanych w niemej telewizji. Nie miał jednak bransolety. Na jego lewej ręce pozostało tylko pasmo jasnej skóry. Tym razem, gdy był nieprzytomny, trafił do kolejnej prostokątnej kabiny. Czuł się dobrze. W jakiś sposób zabrano go z Góry, przywrócono do życia i pozostawiono tutaj, podczas gdy jego mały przyjaciel, Głupi, zginął. Nie potrafił odgadnąć, dlaczego tak się stało.

Wstał i ubrał się. Jego strój, kompletny i czysty, leżał obok łóżka. Jeśli to była śmierć — pomyślał — to nie różniła się zbytnio od życia. Bzdura, to nie była śmierć.

W kabinie nie ujrzał zapasów jedzenia ani broni na półce. W gruncie rzeczy nie było nawet samej półki. Sos otworzył drzwi w nadziei, że zobaczy las czy inny znajomy krajobraz — choćby nawet podnóże góry. Napotkał jednak tylko pustą ścianę, podobną do tej, wzdłuż której wędrował w swej wizji. A więc nie była to wizja, lecz rzeczywistość.

— Zaraz do ciebie przyjdę, Sos. — To był głos dziewczyny… nie, maleńkiej kobiety, która wyzwała go, wyprowadziła w pole, a w końcu powaliła. Gdy o tym pomyślał, poczuł, że szyja nadal go boli, choć już mniej dokuczliwie. Ponownie spojrzał na swój nagi nadgarstek.

Cóż, twierdziła, że wie, co oznacza bransoleta.

Nadbiegła korytarzem, równie drobna jak wtedy. Tym razem miała na sobie zgrabniejszy kitel. Uśmiechała się. Jej włosy, teraz widoczne, były brązowe i falujące. W znacznym stopniu dodawały jej kobiecości. Bransoleta na ramieniu lśniła. Najwyraźniej wypolerowała ją, aby przywrócić złotu blask. Ujrzał, że pokrywa ona cały jej nadgarstek, a końce nawet zachodzą lekko na siebie, podczas gdy jasny ślad pozostawiony na jego przedramieniu zajmował co najwyżej trzy czwarte jego obwodu. Czy to maleńkie stworzenie naprawdę go pokonało?

— Czujesz się lepiej, Sos? — zapytała zatroskanym głosem. — Wiem, że wczoraj daliśmy ci w kość, ale doktor mówi, że nie ma jak ćwiczenia, kiedy trzeba ożywić organizm, dopilnowałam więc, byś je odbył.

Spojrzał na nią nie rozumiejąc.

— Och, prawda, nie znasz jeszcze naszego świata. — Uśmiechnęła się ujmująco i złapała go za ramię. — Rozumiesz, niemalże zamarzłeś w śniegu. Musieliśmy cię tu sprowadzić, zanim doszłoby do nieodwracalnych uszkodzeń. Czasem pełny powrót do zdrowia trwa całe tygodnie, ty jednak byłeś tak silny, że od razu daliśmy ci stymulant. To jest rodzaj lekarstwa — nie znam się na tych sprawach zbyt dobrze. Przepłukuje cały organizm, usuwając zniszczone tkanki. Musi jednak dotrzeć wszędzie — do palców rąk i nóg, i tak dalej… cóż, właściwie tego nie rozumiem, ale porządna, wyczerpująca gimnastyka rozprowadza go bardzo dobrze. Potem zasypiasz, a kiedy się budzisz, czujesz się lepiej.

— Nie pamiętam…

— Ja cię uśpiłam, Sos. Po tym, jak cię pocałowałam. Trzeba tylko dotknąć odpowiednich punktów na ciele. Mogę ci je pokazać, jeśli…

Odmówił pospiesznie. Musiała też zanieść go do kabiny… lub, co bardziej prawdopodobne, kazała to zrobić jakiemuś mężczyźnie. Czy to ona również go rozebrała i wyczyściła mu ubranie, tak jak to zrobiła Sola dawno temu? Te podobieństwa były niepokojące.

— Wszystko w porządku, Sos. Mam twoją bransoletę, pamiętasz? Nie zostałam z tobą na noc, bo wiedziałam, że przez jakiś czas będziesz nieprzytomny, ale od tej chwili będę z tobą — zawahała się. — Chyba że zmieniłeś zdanie?

Była tak mała, że przypominała raczej lalkę niż kobietę. Wzruszała go jej troska, nie potrafił jednak odgadnąć, co powinien odrzec. Ważyła najwyżej połowę tego co on. Co mogła wiedzieć o sprawach łączących ze sobą mężczyzn i kobiety?

— Och, doprawdy! — zawołała rumieniąc się, choć nic nie powiedział. -No więc, wracajmy natychmiast do twojego pokoju, a pokażę ci, że umiem nie tylko wspinać się po drabinkach!

Uśmiechnął się widząc jej zapał.

— Nie, zatrzymaj ją sobie. Myślę, że wiesz, co robisz. Pomyślał, że lubi, jak kobiety się za nim uganiają.

Poprowadziła go przez prostokątne korytarze, oświetlone umieszczonymi nad głowami żarzącymi się rurkami, do następnego wielkiego pomieszczenia. Ten dziwny, zamknięty świat wydawał się nie mieć końca. Odkąd się tu znalazł, ani razu nie ujrzał światła dziennego.

— To nasza jadalnia. Akurat czas na posiłek.

Na długiej ladzie ustawiono talerze zjedzeniem — cienkimi plasterkami boczku, dymiącą owsianką, jajkami w koszulkach, kiełbasą, grzankami i innymi potrawami, których nie znał. Dalej ujrzał kubki z sokiem owocowym, mlekiem oraz gorącymi napojami, a także rozmaite galaretki i kremy. Wyglądało to tak, jakby ktoś opróżnił całą spiżarnię gospody na pojedynczy posiłek. Było tego więcej, niż ktokolwiek mógłby zjeść.

— Bierzesz sobie, na co tylko masz ochotę, i nakładasz na tackę — powiedziała. — Popatrz.

Zdjęła z ustawionego na brzegu lady stosu plastikową tackę i podała mu ją. Następną wzięła dla siebie i ruszyła pierwsza, wybierając potrawy. Podążał za nią, biorąc sobie po jednym talerzu z każdym daniem.

Daleko było jeszcze do końca lady, gdy zabrakło mu miejsca na tacce.

— Proszę — powiedziała całkiem naturalnie. — Połóż część na mojej.

Przeszli do długiej sali jadalnej, gdzie stały kwadratowe stoły nakryte zachodzącymi na siebie kawałkami białego materiału. Przy niektórych siedzieli ludzie, kończąc swe posiłki. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety mieli na sobie kombinezony i kitle, podobne do tych, które już widział. Czuł się przez to nieswojo, choć to on był ubrany normalnie. Sosa zaprowadziła go do wolnego stołu i rozstawiła na nim jedzenie oraz napoje.

— Mogłabym przedstawić cię wszystkim, ale na ogół wolimy, żeby przy posiłkach zostawiano nas w spokoju. Jeśli pragniesz towarzystwa, odsuń krzesła, a jeśli chcesz być sam, przechyl je, o tak.

Oparła oba wolne krzesła o boki stołu.

— Nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Spojrzała na jego zestaw.

— Jeszcze jedno, Sos. My nic nie marnujemy. Musisz zjeść wszystko, co sobie wziąłeś.

Skinął głową. Był głodny jak wilk.

— Nazywamy to miejsce Podziemiem — powiedziała, gdy jadł — ale nie uważamy się za przestępców. — Przerwała, bo Sos nie zrozumiał aluzji. — Tak czy inaczej, wszyscy tu jesteśmy martwi. To znaczy bylibyśmy, gdyby nie… no więc, gdybyśmy nie przyszli tą samą drogą co ty. Wchodząc na Górę. Ja przybyłam w zeszłym roku. Mniej więcej raz na tydzień trafia się ktoś… ktoś, komu się udaje. Kto nie zawraca. W ten sposób nasza populacja jest w miarę stała.

Sos spojrzał na nią, z ustami pełnymi jedzenia.

— Niektórzy zawracają?

— Większość. Czują się zmęczeni albo zmieniają zdanie i zaczynają schodzić.

— Ale nikt nigdy nie wrócił z Góry!

— To prawda — odparła z niepokojem w głosie.

Nie dopytywał się więcej, choć zapamiętał sobie tę sprawę, by wyjaśnić ją później.

— Jesteśmy więc naprawdę martwi, ponieważ nikogo z nas nie zobaczą już na świecie. Nie jesteśmy jednak bezczynni. Wszyscy pracujemy bardzo ciężko. Pokażę ci to, jak tylko skończysz jeść.

Tak też zrobiła. Zaprowadziła go najpierw do kuchni, gdzie spoceni kucharze bezustannie przygotowywali talerze z jedzeniem, pomocnicy zaś przepuszczali brudne talerze i tacki przez buchającą parą zmywarkę. Pokazała mu biura, w których prowadzono rachunki. Nie zrozumiał celu tych obliczeń, choć powiedziano mu, że są one z jakichś względów potrzebne, by utrzymać równowagę między wydobyciem, produkcją i eksportem. To miało sens. Przypomniał sobie obliczenia, jakie musiał prowadzić, gdy ćwiczył wojowników Sola. To Podziemie było znacznie bardziej skomplikowaną społecznością.

Zabrała go na stanowisko obserwacyjne, gdzie ludzie patrzyli na ekrany telewizyjne i słuchali dziwnych dźwięków. Obrazy na monitorach nie przypominały jednak oglądanych w gospodach. Natychmiast przykuły jego uwagę.

— To jest Sos — przedstawiła go mężczyźnie, który był tu szefem. — Przybył czterdzieści osiem godzin temu. Jest… pod moją opieką.

— Jasne… Sosa — odrzekł tamten, dojrzawszy bransoletę na jej ręce. Uścisnął dłoń Sosa. — Jestem Tom. Cieszę się, że cię poznałem. W gruncie rzeczy znałem cię już wcześniej. Ja cię tu sprowadziłem. Naprawdę byłeś dobry!

— Sprowadziłeś mnie?

Mimo swobodnej uprzejmości było w tym mężczyźnie o niezwykłym imieniu cos dziwnego i niezbyt sympatycznego.

— Pokażę ci to.

Tom podszedł do jednego z ekranów.

— To jest nasza telewizja użytkowa, pokrywająca wschodnie zbocze Helikonu poniżej granicy śniegu.

Włączył urządzenie i Sos rozpoznał wyboisty teren, który uprzednio pokonywał z pomocą sznura. Nigdy przedtem nie widział w telewizji prawdziwego obrazu, to znaczy — poprawił się — takiego, który odnosiłby się do współczesnego świata. Był zafascynowany.

— Helikon… to Góra? — zapytał wytężając umysł, by przypomnieć sobie, gdzie słyszał o czymś, co się tak nazywało. — Dom… muz?

Tom spojrzał na niego. W jego jasnych oczach ponownie pojawiło się coś dziwnego.

— Skąd to wiesz? Tak, ponieważ pamiętamy tu rzeczy pochodzące ze starego świata, nazwaliśmy naszą Górę…

Usłyszał sygnał docierający z jednego z pozostałych urządzeń. Odwrócił się szybko w tamtą stronę.

— Właśnie teraz jeden schodzi w dół. Popatrz, przełączę na niego. To przypomniało coś Sosowi.

— Ci, którzy schodzą… co się z nimi dzieje?

Zauważył, że Sosa ich opuściła, chwaliła się teraz swą bransoletą przed pozostałymi pracownikami.

— Obawiam się, że zaraz się dowiesz, choć może ci się to zbytnio nie spodobać — odpowiedział Tom, obserwując go z osobliwym zainteresowaniem.

Sos uważał, by nic po sobie nie pokazać. Ci ludzie najwyraźniej nie walczyli w Kręgu, mieli jednak swoje metody na poddawanie innych próbom. Wkrótce miało go spotkać coś nieprzyjemnego.

Tom odnalazł na ekranie odpowiednie miejsce i poprawił ostrość obrazu. Ujrzeli mężczyznę w średnim wieku o nieco zwiotczałych mięśniach, niosącego drąg.

— Prawdopodobnie utracił kobietę na rzecz młodszego wojownika i postanowił urządzić pokaz — zauważył Tom złośliwie. — Jest takich mnóstwo. Nieszczęśliwy romans ma w sobie coś takiego, co wysyła ludzi na Górę.

Sos poczuł ucisk w żołądku, lecz tamten nie patrzył w jego stronę.

— Ten facet doszedł do granicy śniegu i gdy zmarzły mu nóżki, zawrócił. Jeśli szybko nie zmieni zdania…

— To się zdarza?

— Tak, tak. Niektórzy robią to pół tuzina razy. Rzecz w tym, że Góra jest rzeczywista. Z daleka śmierć wydaje się czymś honorowym, ale wysokość i śnieg wymagają zdecydowania. Jeśli ktoś nie jest naprawdę gotowy umrzeć, to wspinaczka sprawi, że zmieni zdanie. Zacznie się zastanawiać, czy sprawy wyglądają naprawdę tak źle, jak mu się zdawało, czy nie mógłby wrócić i spróbować jeszcze raz. Jeśli jest słaby, będzie się wahał, a my tu — rzecz jasna — nie potrzebuje my ludzi, na których nie można polegać. To jest w istocie rzeczy dobór naturalny, choć ty oczywiście nie rozumiesz, co to znaczy.

Sos nie dał się wyprowadzić z równowagi pogardliwym tonem Toma, który uważał go za nieuka. Przyszło mu do głowy, że wiedza, którą posiada, może się okazać ukrytym atutem, w razie gdyby sytuacja tutaj stała się kłopotliwa.

— Warto ratować człowieka, który dotrzymuje postanowienia do końca -ciągnął Tom.

Obraz, najwyraźniej kierowany ruchami palców na gałkach, podążał bezbłędnie za wojownikiem.

— Chcemy się upewnić, że naprawdę zrezygnował z życia i nie zacznie uciekać przy pierwszej okazji. Próba na Górze dostarcza jednoznacznej odpowiedzi. Ty byłeś dobrym przykładem. Gnałeś prosto pod górę i nie zawahałeś się ani na chwilę. Ty i ten ptak. Szkoda, że nie mogliśmy go uratować, ale i tak nie byłby tu szczęśliwy. Widzieliśmy, jak próbowałeś go odstraszyć, a potem zamarzł. Przez chwilę myślałem wtedy, że zawrócisz, ale nie. Całe szczęście. Spodobałeś mi się.

Więc cała udręka, którą przeżywał zmierzając do kresu, była obserwowana przez tego podglądacza?

Sos celowo zachowywał lekko głupi wyraz twarzy, który przybrał, gdy tylko stał się podejrzliwy. Obserwował, jak wojownik na ekranie toruje sobie drogę przez górny skraj sterczących metalowych belek. Może znajdzie się kiedyś okazja, by odpłacić za te drwiny.

— Jak mnie tu… sprowadziliście?

— Założyliśmy kombinezony śnieżne i przywlekliśmy cię do najbliższego włazu. Trzech mężczyzn musiało ciągnąć za uprząż. Jesteś wielki jak byk, rozumiesz. Potem… cóż, chyba już znasz procedurę przywracania do życia. Musieliśmy czekać, aż na dobre stracisz przytomność. Czasami ludzie próbują zawrócić w ostatniej minucie. Nie przynosimy ich tutaj, jeśli mają twarz skierowaną w niewłaściwym kierunku, choćby nawet zamarzli na śmierć. Liczy się intencja. Wiesz, wszedłeś prawie na sam szczyt. To spory wyczyn jak na niedoświadczonego wspinacza.

— Skąd wiedzieliście, że nie popełnię samobójstwa, gdy się obudzę?

— Cóż, nigdy nie możemy być tego pewni. Na ogół jednak, jeśli ktoś ma skłonności samobójcze, nie wybiera Góry. Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale taka jest prawda. Każdy może się zabić, ale tylko Góra przynosi całkowite, oficjalne unicestwienie. Kiedy wchodzisz na Helikon, nigdy nie wracasz. Nie ma żadnych wieści ani zwłok. Jakbyś przeszedł do innego świata — być może lepszego. Nie poddajesz się, lecz odchodzisz z honorem. Tak przynajmniej ja to widzę. Tchórz popełnia samobójstwo, człowiek odważny i zdecydowany wchodzi na górę.

Sos odnalazł w tych słowach wiele słuszności, nie chciał jednak jeszcze tego przyznać.

— Ale mówiłeś, że niektórzy wracają.

— Większość to robi. To ci, którzy poszli na Górę, aby się popisać czy wzbudzić litość lub też po prostu ze zwykłej głupoty. Nie potrzebujemy tu takich.

— Co się stanie z tym wojownikiem na zewnątrz? Jeśli go nie wpuścicie do środka, dokąd pójdzie?

Tom zmarszczył brwi.

— Tak, obawiam się, że naprawdę ma zamiar zrezygnować — podniósł głos.- Bili, zgadzasz się ze mną?

— Chyba tak — odparł mężczyzna, do którego się zwrócił. — Lepiej z tym skończyć. U podnóża jest następny. Nie ma sensu, żeby to zobaczył.

— To nieprzyjemna sprawa — powiedział Tom, oblizując niecierpliwie wargi, jakby ze skrywaną przyjemnością. — Nie da się jednak podtrzymywać legendy nie ponosząc kosztów. Tak więc…

Uruchomił kolejną tablicę rozdzielczą. Na ekranie pojawiły się dwie krzyżujące się linie. Nastawił urządzenie tak, że punkt ich przecięcia pokrył sylwetkę wojownika, i pociągnął za czerwony uchwyt.

Skądś zza ekranu wytrysnęła smuga ognia, która pochłonęła mężczyznę. Sos poderwał się, zdał sobie jednak sprawę, że nie może nic zrobić. Przez całą minutę na ekranie szalały straszliwe płomienie, po czym Tom przełożył uchwyt i ogień zniknął.

Pozostały tylko poczerniałe szczątki.

— Miotacz ognia — wyjaśnił niefrasobliwie Tom.

Sos widywał już przedtem śmierć, ta jednak go przeraziła. Takie zabójstwo stało w sprzeczności ze wszystkimi jego pojęciami o honorze: bez ostrzeżenia, bez Kręgu, bez żałoby.

— To znaczy… że gdybym ja… ?

Tom spojrzał na niego. Światło ekranu odbijało się w białkach jego oczu, tworząc miniaturowe trupie główki. Widać było, że czekał na to pytanie.

— Tak.

Sosa pociągnęła go za rękę.

— Starczy tego — powiedziała. — Chodź, Sos. Musieliśmy ci to pokazać. Nie wszystko tu jest takie złe.

— A jeśli postanowię opuścić to miejsce? — zapytał. Dokonane z zimną krwią morderstwo napełniło go obrzydzeniem.

Pociągnęła go naprzód.

— Proszę cię, nie mów takich rzeczy.

A więc tak to wygląda — pomyślał. Nie żartowali, gdy nazwali to miejsce Krainą Zmarłych. Niektórzy umarli w przenośni, inni zaś byli martwi od wewnątrz. Czego jednak się spodziewał wchodząc na Górę? Życia wśród przyjemności?

— Gdzie są kobiety? — zapytał, gdy wędrowali długimi korytarzami.

— Nie ma ich wiele. Kobiety rzadko wybierają Górę. Te nieliczne, które mamy, są… wspólne.

— Dlaczego więc przyjęłaś moją bransoletę?

Przyspieszyła kroku.

— Powiem ci, Sos, naprawdę… ale nie w tej chwili, dobrze?

Weszli do ogromnego warsztatu. „Magazyn” Odmieńców zaimponował Sosowi, lecz wobec tego pomieszczenia był jak pojedyncza gospoda wobec całego Podziemia. Przy stojących w długich szeregach maszynach pracowali ludzie. Tłoczyli i kształtowali metalowe przedmioty.

— Ależ to bron! — zawołał Sos.

— Cóż, ktoś musi ją produkować. A ty sądziłeś, że skąd się bierze?

— Odmieńcy zawsze…

— Prawda jest taka, że trochę metali wydobywamy i trochę odzyskujemy, a następnie produkujemy z nich te narzędzia. Odmieńcy rozprowadzają je i w zamian dostarczają nam większość żywności. Myślałam, że to rozumiesz, kiedy pokazywałam ci sekcję rachunkowości. Wymieniamy też z nimi informacje. Oni są tym, co w gospodarce nazywa się sektorem usług, a my jesteśmy sektorem przemysłowym. Koczownicy są konsumentami. Rozumiesz, to wszystko jest bardzo dobrze zbilansowane.

— Ale po co?

Takie samo pytanie zadał w szkole.

— Na to każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

Odpowiedź była również taka sama.

— Mówisz jak Jones.

— Jones?

— Odmieniec, mój nauczyciel. Nauczył mnie czytać.

Zatrzymała się zaskoczona.

— Sos! Umiesz czytać?

— Zawsze interesowały mnie różne rzeczy.

Nie miał zamiaru ujawniać swej umiejętności. Z drugiej strony jednak nie mógł jej przecież utrzymywać w tajemnicy bez końca.

— Czy mógłbyś mnie nauczyć? Mamy tu tyle książek…

— To nie takie proste. Nauka trwa lata.

— Mamy na to lata, Sos. Chodź, chcę zacząć już teraz.

Pociągnęła go w drugą stronę, mimo że była znacznie drobniejsza. Tyle miała w sobie niezwykłej energii.

Łatwo rozpoznał bibliotekę. Pod wieloma względami podziemie przypominało szkołę Odmieńców.

— Jim, to jest Sos. On umie czytać!

Mężczyzna w okularach zerwał się z miejsca z uśmiechem na ustach.

— Świetnie!

Obejrzał Sosa od stóp do głów z lekkim powątpiewaniem.

— Wyglądasz raczej jak wojownik niż uczony. Bez obrazy.

— Czy wojownik nie może umieć czytać?

Jim wydobył jedną z książek.

— To tylko formalność, Sos. Czy zechciałbyś przeczytać coś z tego? Tylko kawałek na próbę. Proszę cię.

Sos wziął tom do ręki i otworzył na przypadkowej stronie.

— BRUTUS: Nasze uczynki, Kajusie Kasjuszu, zbyt krwawe mogą okazać się, jeśli głowę udawszy posiekamy członki, po śmierci pastwiąc się wściekle nad zmarłym. Bo jest Antoniusz przecież tylko jednym z członków Cezara. My ofiarnikami, nie rzeźnikami mamy być, Kasjuszu. Stajemy przeciw duchowi Cezara, a nie ma wcale krwi w duchu człowieczym. O, gdyby można…

— Starczy! Starczy! — krzyknął Jim. — Umiesz czytać, umiesz, z pewnością umiesz. Czy otrzymałeś już przydział? Musisz przyjść do nas, do biblioteki. Jest tyle…

— Mógłbyś udzielać lekcji czytania — dodała podniecona Sosa. — Wszyscy chcemy nauczyć się czytać, a tak niewielu umie…

— Natychmiast zawiadomię Boba. Co za odkrycie!

Bibliotekarz sięgnął ręką po interkom stojący na biurku.

— Chodźmy stąd — powiedział Sos, zawstydzony całym tym zamieszaniem. Odkąd skończył szkołę, zawsze uważał czytanie za swoją własną przyjemność. Ten zapał irytował go.

Zmęczony sztucznością otoczenia, pod koniec dnia z radością udał się na spoczynek. Choć w podziemnym świecie nie brakowało niezwykłości, Sos nie był bynajmniej pewien, czy pragnie tu spędzić resztę życia.

— Tu naprawdę nie jest źle, Sos — powiedziała mu. — Przyzwyczaisz się. Poza tym to, co robimy, jest naprawdę ważne. Kierujemy produkcją przemysłową na potrzeby całego kontynentu. Wytwarzamy bron, wszystkie podstawowe urządzenia dla gospod, prefabrykowane ściany i podłogi, aparaturę i sprzęt elektroniczny. …

— Dlaczego wzięłaś moją bransoletę?

Niespodziewane pytanie przerwało jej opowieść.

— Cóż, jak już powiedziałam, nie ma tu wielu kobiet. Ułożyli grafik; zgodnie z nim każdy mężczyzna… spędza z którąś noc raz na tydzień. To nie to samo co trwały związek, ale z drugiej strony jest urozmaicenie. Ten system nieźle się sprawdza.

Zabawa w wędrujące bransolety. Tak, mógł sobie wyobrazić, że pewnym ludziom sprawia to przyjemność. Co prawda zauważył, że większość mężczyzn tutaj nie używa złotych ozdób.

— Dlaczego ja jestem z tego wyłączony?

— Cóż, jeśli chcesz, to możesz. Myślałam…

— Nie skarżę się, dziewczyno. Chciałem tylko wiedzieć dlaczego. Czemu zasługuję na własną kobietę, podczas gdy nie starcza ich dla wszystkich?

Jej wargi zadrżały. Dotknęła bransolety.

— Czy… czy chcesz ją z powrotem?

Pochwycił Sosę i przycisnął do łóżka. Nie opierała się. Ochoczo odwzajemniła jego pocałunek.

— Nie, nie chcę niczego z powrotem. Ja tylko… ech, ściągaj ten kitel!

Nie ma sensu pytać kobiety o przyczyny jej postępowania.

Żywo zrzuciła wszystkie szaty, po czym najwyraźniej, jak to kobieta, zmieniła zdanie.

— Sos…

Spodziewał się czegoś w tym rodzaju.

— Słucham.

— Jestem bezpłodna.

Przyglądał się jej w milczeniu.

— Próbowałam… wielu bransolet. Wreszcie kazałam się zbadać Odmieńcom. Nigdy nie będę mogła mieć dziecka, Sos. Dlatego poszłam na Górę… ale tutaj dzieci są jeszcze ważniejsze. Tak więc…

— Tak więc rzuciłaś się na pierwszego mężczyznę, którego przywleczono z Góry.

— O nie, Sos. Wpisali mnie na listę, ale kiedy nie ma w tym miłości ani żadnej szansy na… Cóż, niektórzy skarżyli się, że nie reaguję jak należy, wydawało się więc, że nie ma w tym zbyt wiele sensu. Dlatego Bob przeniósł mnie do działu reanimacji, gdzie mogłam poznawać nowych ludzi. Na 1 William Szekspir: „Żywot i śmierć Juliusza Cezara”, przekł. Maciej Słomczyński tym, kto pełni dyżur, gdy sprowadzają kogoś nowego, spoczywa spora odpowiedzialność. Trzeba przybyszowi wszystko wyjaśnić, sprawić, by poczuł się jak w domu, i znaleźć dla niego odpowiednie miejsce. Sam wiesz. Jesteś dziewiętnastą osobą, którą się zajmowałam — siedemnastym mężczyzną. Niektórzy z nich byli starzy albo zgorzkniali. Jesteś pierwszym, który naprawdę… to brzmi jeszcze gorzej, prawda?

Młody, silny i chętny: odpowiedź na marzenia samotnej kobiety — pomyślał. Właściwie dlaczego nie? Nie miał ochoty korzystać raz na tydzień z objęć wyznaczonych kobiet. Lepiej trzymać się jednej, która może go zrozumieć, choćby nawet sercem był gdzie indziej.

— A jeśli zapragnę mieć dziecko?

— Wtedy… odbierzesz mi bransoletę.

Przyjrzał się jej. Siedziała przy nim na wpół ukryta za zmiętym kitlem, jak gdyby bała mu się pokazać, dopóki ich związek nie został przesądzony. Była maleńka, lecz kształty miała bardzo kobiece. Zastanowił się, co to znaczy nie móc mięć dziecka. Zaczął rozumieć motywy postępowania Sola, których uprzednio nie mógł pojąć.

— Przyszedłem na Górę, ponieważ nie mogłem mięć kobiety, którą kochałem — powiedział. — Wiem, że to już wszystko przeszłość, ale moje serce tego nie wie. Mogę ci ofiarować tylko przyjaźń.

— Więc daj mi choć to — powiedziała upuszczając kitel.

Zabrał ją do łóżka, obejmując tak ostrożnie jak Głupiego, w obawie, by jej nie zmiażdżyć. Z początku trzymał ją tylko, sądząc, że na tym się skończy. Był w błędzie. W myślach jednak obejmował Solę.

Загрузка...