Rozdział 10

— Mój rok dobiegł końca — oznajmił Sos.

— Wolałbym, żebyś został — odrzekł powoli Sol. — Dobrze mi służyłeś.

— Masz pięciuset ludzi i grupę znakomitych doradców. Nie potrzebujesz mnie.

Sol spojrzał na niego. Sos dostrzegł wstrząśnięty, że ma w oczach łzy.

— Potrzebuję — odparł Wódz. — Nie mam innego przyjaciela.

Sos nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Podeszła do nich Sola. Wkrótce miała wyruszyć w podróż do szpitala prowadzonego przez Odmieńców, by tam urodzić.

— Może będziesz miał syna — powiedział Sos.

— Kiedy znajdziesz, czego szukasz, wróć — odrzekł Sol, godząc się z tym, co nieuniknione.

— Wrócę.

To było wszystko, co mogli sobie nawzajem powiedzieć.

Po południu Sos opuścił obóz i udał się na wschód. Z każdym dniem krajobraz wydawał się coraz bardziej znajomy. Mężczyzna zbliżał się do swych rodzinnych okolic. Przeszedł wzdłuż granicy Złego Kraju, oznakowanej w pobliżu wybrzeża. Zastanawiał się, jakie potężne miasta stały niegdyś tam, gdzie teraz promieniowanie niosło cichą śmierć, i czy kiedyś znowu powstaną tak olbrzymie skupiska ludzkie. Książki twierdziły, że w centrum tych osiedli nie rosło nic zielonego, że beton i asfalt pokrywały teren między budynkami, i że wszędzie były maszyny, które wykonywały każdą pracę, podobne do tych, jakich obecnie używali Odmieńcy. Wszystko to jednak zniszczył Wybuch. Dlaczego? Było wiele pytań, na które nie znał odpowiedzi.

Po miesiącu wędrówki przybył do szkoły, w której się uczył, zanim zaczął podróżować jako wojownik. Minęło zaledwie półtora roku, a przeszłość wydała mu się już odległym, obcym fragmentem życia. Poczuł się dziwnie, gdy znów znalazł się w budynku szkolnym, wiedział jednak, jak się tu poruszać.

Minął ozdobione hakowym sklepieniem wejście frontowe i ruszył naprzód znajomym, a jednocześnie obcym korytarzem w kierunku drzwi, na których widniał napis: „Dyrektor”. Za biurkiem siedziała dziewczyna, której nie pamiętał.

Doszedł do wniosku, że musi to być niedawna absolwentka. Była ładna, lecz bardzo młoda.

— Chciałbym się widzieć z panem Jonesem — powiedział, starannie wymawiając niezwykłe imię.

— Kogo mam zapowiedzieć? — Dziewczyna spojrzała na Głupiego, który jak zwykle siedział na ramieniu.

— Sosa — odparł, zdał sobie jednak sprawę, że to imię nic tu nikomu nie mówi. — Dawnego ucznia. On mnie zna.

Powiedziała cos cicho do interkomu i wysłuchała odpowiedzi.

— Doktor Jones przyjmie cię teraz — oznajmiła i uśmiechnęła się do niego, jak gdyby nie był pokrytym zaskorupiałym brudem wyrzutkiem o zmierzwionej brodzie, z nakrapianym ptakiem na ramieniu.

Odwzajemnił jej uśmiech. Doceniał tę uprzejmość, choć wiedział, że należy ona do obowiązków dziewczyny. Wszedł przez drzwi prowadzące do gabinetu.

Dyrektor wstał natychmiast zza biurka i przeszedł na jego drugą stronę, by się przywitać z gościem.

— Oczywiście, że cię pamiętam! Rocznik sto siedem. Potem zostałeś jeszcze, by ćwiczyć… bodajże z mieczem, czy nie tak? Jakiego imienia teraz używasz?

— Sos.

Wiedział, że Jones już je zna i daje mu tylko okazję, by opowiedział, dlaczego je przybrał. Nie skorzystał z niej od razu, wiec dyrektor, doświadczony w podobnych sytuacjach, ponownie pospieszył mu z pomocą.

— Sos. Piękna sprawa — ta trzyliterowa konwencja. Chciałbym wiedzieć, jaki był jej początek. Cóż, usiądź, Sos, i opowiedz mi wszystko. Gdzie zdobyłeś swojego pupilka?

To autentyczny pseudowróbel, o ile rozpoznaję faunę Złych Krajów. W jego głosie pojawił się bardzo łagodny, ojcowski ton.

— Zapuszczałeś się w niebezpieczne rejony, wojowniku. Czy zostaniesz u nas na stałe?

— Nie wiem. Raczej nie. Ja… nie jestem pewien, kim się właściwie teraz czuję.

Jak szybko powrócił w obecności tego człowieka do młodzieńczego zachowania.

— Nie możesz się zdecydować, czy jesteś normalnym człowiekiem, czy Odmieńcem, hę? — powiedział doktor Jones i roześmiał się na swój nieszkodliwy sposób. — Wiem, że trudno to rozstrzygnąć. Czasami sam jeszcze mam ochotę rzucić to wszystko, wziąć w rękę jedną z tych chwalebnych broni i… Mam nadzieję, że nikogo nie zabiłeś?

— Nie. Przynajmniej nie własnoręcznie — dodał przypominając sobie krnąbrnego Nara i jego egzekucję, dokonaną przez Tyla. — Walczyłem tylko kilka razy i zawsze o drobne sprawy. Ostatnim razem o swoje imię.

— Och. Rozumiem. I o nic więcej?

— Być może również o kobietę.

— Tak. Życie w prostym świecie nie zawsze jest proste, prawda? Gdybyś zechciał dokładniej…

Sos opowiedział o wszystkich swych przeżyciach. Pozbył się wreszcie skrępowania. Jones słuchał ze zrozumieniem.

— Tak jest — rzekł na koniec — naprawdę masz problem.

Medytował przez chwilę — słowo „myśleć” wydawało się w odniesieniu do niego nazbyt proste — po czym dotknął interkomu.

— Panno Smith, proszę sprawdzić, jakie mamy dane na temat Sola. S-O-L.

Prawdopodobnie rok, nie, dwa lata temu, na zachodnim wybrzeżu. Dziękuję.

— Czy on chodził do szkoły? — Sosowi nigdy nie przyszło to do głowy.

— Z pewnością nie do naszej. Ale mamy też inne ośrodki treningowe, a przypuszczam, że on otrzymał instrukcje. Panna Smith sprawdzi to na komputerze. Może znajdzie się coś na jego temat.

Czekali przez kilka minut. Sos znów poczuł się skrępowany. Przypomniał sobie, że powinien był się oczyścić z brudu, zanim tu przyszedł. Odmieńcy traktowali brud jak swego rodzaju fetysz. Nie mogli długo wytrzymać nie usuwając go ze swego ciała, może dlatego, że z reguły przebywali w budynkach i wśród maszyn, gdzie zapachy były bardziej dokuczliwe.

— Ta dziewczyna… panna Smith… — zapytał, by skrócić oczekiwanie. — Czy ona jest uczennicą?

Jones uśmiechnął się wyrozumiale.

— Już nie. Myślę, że jest cały rok starsza od ciebie. Nie możemy być pewni, bo znaleźliśmy ją kilka lat temu, jak biegała samotna w pobliżu jednego z radioaktywnych obszarów, i nigdy nie udało się nam ustalić jej pochodzenia. Szkolono ją w innej jednostce, możesz jednak być pewien, że w jej, hmm, etykiecie zaszły pewne zmiany. W środku, jak sądzę, jest jeszcze koczowniczką, niemniej jednak całkiem nieźle zna się na rzeczy.

Trudno było sobie wyobrazić, że ten oszlifowany diament urodził się w lesie, choć Sos sam przeszedł podobną drogę.

— Czy naprawdę wszyscy wasi ludzie pochodzą…

— Z prawdziwego świata? Prawie wszyscy, Sos. Trzydzieści lat temu sam nosiłem miecz.

— Co? Miecz?

— Uznaję twoje zdumienie za komplement. Tak, walczyłem w Kręgu. Rozumiesz. …

— Znalazłam, doktorze Jones — odezwał się interkom. — S.O.L. Czy mam przeczytać?

— Proszę bardzo.

— Sol. Imię kodowe nadane okaleczonemu podrzutkowi. Przeszczep jąder, terapia insulinowa, wszechstronny trening manualny. Zwolniony z sierocińca San Francisco w roku W107. Czy potrzebne są dalsze szczegóły, doktorze Jones?

— Nie, dziękuję. To nam wystarczy, panno Smith.

Wrócił do Sosa.

— To mogło być dla ciebie trochę niejasne. Wydaje się, że twój przyjaciel był sierotą. Pamiętam, że około piętnastu lat temu doszło do walk na zachodnim wybrzeżu i cóż, musieliśmy ratować co się dało. Wymordowano całe rodziny, torturowano dzieci. Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu w prymitywnych grupach. Twojego Sola wykastrowano, gdy miał pięć lat, i pozostawiono, aby się wykrwawił na śmierć… cóż, był jednym z tych, do których zdążyliśmy dotrzeć na czas. Przeszczep załatwił sprawę testosteronu, a wstrząsowa terapia insulinowa pomogła wymazać traumatyczne wspomnienia, ale… cóż, nasze możliwości nie są nieograniczone. Najwyraźniej nie nadawał się do stymulacji intelektualnej, w przeciwieństwie do ciebie, więc otrzymał w zamian manualną. Sądząc z tego, co mi mówiłeś, okazała się nadzwyczaj skuteczna. Wygląda na to, że dobrze się przystosował.

— Tak.

Sos zaczął rozumieć pewne cechy Sola, które dotąd zbijały go z tropu. Osierocony we wczesnym dzieciństwie, ofiara plemiennego bestialstwa, siłą rzeczy chciał zapewnić sobie możliwie najlepszą ochronę i starał się unieszkodliwić wszystkich ludzi i wszystkie plemiona, które tylko mogłyby mu zagrozić. Wychowany w sierocińcu pragnął przyjaźni — i nie wiedział, jak ją rozpoznać ani co z nią począć -jak również własnej rodziny, której by bronił z fanatycznym uporem. O ileż cenniejsze musiało być dziecko dla mężczyzny, który nigdy nie będzie mógł zostać ojcem!

Jeśli połączyć taką przeszłość z fizyczną sprawnością i wręcz niezwykłą wytrzymałością- efektem będzie Sol.

— Po co robicie to wszystko? — zapytał Sos. — Po co budujecie gospody, zaopatrujecie je, uczycie dzieci, oznaczacie granice Złych Krajów, nadajecie programy telewizyjne? Nikt wam za to nie dziękuje. Wiecie, jak was nazywają.

— Ci, którzy pragną nieproduktywnego niebezpieczeństwa i chwały, mogą nas opuścić — odparł Jones. — Nie którzy z nas jednak wolą spokojniejszy, bardziej użyteczny sposób życia. To wszystko kwestia usposobienia, które może się zmieniać z wiekiem.

— Ale moglibyście to wszystko zachować dla siebie! Gdyby… gdybyście nie karmili i nie ubierali wojowników, zginęliby.


— To jest wystarczający powód, aby nadal to robić, nie uważasz?

Sos potrząsnął głową.

— To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

— Nie mogę ci udzielić odpowiedzi. Z biegiem czasu sam ją znajdziesz i wtedy, być może, przyłączysz się do nas. Tymczasem jednak zawsze jesteśmy gotowi służyć ci pomocą, jak to tylko możliwe.

— Jak możecie pomóc mężczyźnie, który pragnie mięć broń, a złożył przysięgę, że nie będzie używał żadnej, i który kocha kobietę związaną z innym?

Jones ponownie się uśmiechnął.

— Wybacz mi, Sos, lecz te problemy wydają mi się przejściowe. Jeśli spojrzysz na to obiektywnie, myślę, że sam zrozumiesz, iż masz inne możliwości.

— Inne kobiety? Wiem, że słowo ”panna”, które wymawia pan przed imieniem swej sekretarki, oznacza, że szuka ona męża, ale nie potrafię być aż tak rozsądny. Byłem gotów, ofiarowując swą bransoletę, dać szansę każdej dziewczynie, ale w jakiś sposób doszło do tego, że wszystkie moje pragnienia przybrały postać Soli. I ona również mnie kocha.

— No cóż, tak to już jest z miłością — zgodził się Jones z żalem w głosie.

— Jeśli jednak dobrze zrozumiałem, ona zgodzi się odejść z tobą, gdy spełni swe zobowiązania względem Sola. Powiedziałbym, że to dość dojrzałe podejście z jej strony.

— Nie odejdzie ze mną ot tak sobie! Pragnie imienia, które zapewni jej szacunek, a ja nawet nie noszę broni.

— Zrozumiała jednak, ile naprawdę znaczysz w plemieniu. Czy jesteś pewien, że to jej pragnienie, nie twoje własne? Pytam o to, czy chcesz zdobyć sławę w walce.

— Wcale nie jestem tego pewien — przyznał Sos. Gdy powiedział głośno, czego pragnie, wydało mu się to znacznie mniej rozsądne niż przedtem.

— Wszystko więc sprowadza się do kwestii broni. Ale ty wcale nie poprzysiągłeś, że wyrzekniesz się wszystkich jej rodzajów. Jedynie sześciu standardowych.

— Na jedno wychodzi, prawda?

— Bynajmniej. W historii Ziemi znano setki rodzajów broni. Stworzyliśmy sześć standardowych typów dla wygody, ale możemy dostarczyć niestandardowe prototypy, i jeśli któryś z nich zdobyłby popularność, moglibyśmy zawrzeć umowę na masową produkcję. Na przykład wszyscy używacie prostego miecza z gardą, opartego na modelach średniowiecznych, choć oczywiście lepszej jakości. Jest jeszcze jednak bułat — zakrzywiona szabla — i rapier, używany w szermierce. Rapier nie wygląda tak imponująco jak pałasz, jest jednak zapewne groźniejszy w bezpośrednim starciu. Moglibyśmy…

— Wyrzekłem się miecza we wszystkich postaciach. Nie mam zamiaru szukać wybiegów ani spierać się o definicje.

— Podejrzewałem, że tak do tego podejdziesz. Wykluczasz wiec wszystkie warianty miecza, maczugi czy pałki?

— Tak jest.

— My natomiast wykluczamy pistolety, wiatrówki i bumerangi. Wszystko, co działa na odległość lub jest poruszane inną siłą niż ręka wojownika. Pozwalamy używać łuków i strzał podczas polowania, ale w Kręgu i tak nie przyniosłyby one wiele pożytku.

— A więc wykluczyliśmy już wszystko.

— Och, nie, Sos. Ludzka inwencja jest znacznie większa, zwłaszcza w od niesieniu do sposobów niszczenia. Na przykład bicz. Na ogół myśli się o nim jako o narzędziu kary, ale jest on też potężną bronią. To długi cienki rzemień przytwierdzony do krótkiej rączki. Można nim, stojąc w bezpiecznej odległości, zerwać człowiekowi koszulę z pleców drobnymi, błyskawicznymi poruszeniami dłoni, skrępować mu ramiona i zwalić z nóg albo wybić oko. To bardzo niebezpieczna bron w doświadczonym ręku.

— W jaki sposób może obronić przed ciosem maczugi?

— Sądzę, że w taki sam jak sztylety. Władający biczem musi po prostu pozostać poza jej zasięgiem.

— Chciałbym być w stanie się bronić, tak samo jak atakować.

Sos był jednak coraz mocniej przeświadczony, że istnieje jakaś odpowiednia dla niego bron. Nie zdawał sobie sprawy, że Jones ma tak dużą wiedzę praktyczną. Czy to nie w poszukiwaniu podobnego cudu tu trafił?

— Być może będziemy musieli improwizować — powiedział Jones, szarpiąc palcami kawałek struny. — Siec byłaby dobra w obronie, ale… — Jego oczy wciąż wpatrywały się w strunę. Twarz przybrała skupiony wyraz. — To może być to!

— Struna?

— Garota. Kawał sznura używany do duszenia ludzi. Zapewniam cię, że jest całkiem skuteczna.

— Ale jak mógłbym się zbliżyć do przeciwnika ze sztyletem na tyle, by go udusić, zanim wypruje mi wnętrzności? Poza tym to nie zatrzyma ciosów miecza czy maczugi.

— Odpowiednio długi kawałek zatrzyma. Właściwie wyobrażam sobie coś, co bardziej przypominałoby łańcuch — giętki, ale wystarczająco mocny, by odbić cios miecza, i dostatecznie ciężki, by oplątać maczugę. Może… może metalowy sznur. Jestem pewien, że byłby dobry zarówno w ataku, jak i obronie.

— Mam nadzieję.

Sos spróbował wyobrazić sobie sznur w roli broni, lecz nie udało mu się.

— Albo bolas — ciągnął Jones, dając się ponieść myślom. — Rzecz jasna, nie wolno by ci było rzucać całym, ale obciążone końce… chodźmy na dół, do magazynu. Zobaczymy, co się da wymyślić.

Panna Smith ponownie uśmiechnęła się do Sosa, gdy ją mijali, lecz on udał, że tego nie zauważył. Miała bardzo miły uśmiech, włosy gładko ułożone, ale nie można było porównywać jej z Sola.

Tego dnia Sos zdobył bron, upłynęło jednak pięć miesięcy, zanim uznał, że opanował ją na tyle, by znowu wyruszyć na szlak. Jones pożegnał go ze smutkiem.

— Dobrze było mięć cię znowu u nas, Sos, choćby tylko przez tych kilka miesięcy. Gdyby ci nie wyszło…

— Nie wiem — odrzekł Sos, nie chcąc do niczego się zobowiązywać.

Głupi zaszczebiotał.

Загрузка...