Rozdział 11

Podobnie jak dwa lata temu Sos wyruszył na poszukiwanie szczęścia. Wtedy został Solem Mieczem. Nie podejrzewał, co przyniesie mu to imię, które sam sobie wybrał. Teraz był Sosem Sznurem. Wtedy walczył w Kręgu dla przyjemności i sławy lub z powodu drobnych sprzeczek. Teraz robił to, by doskonalić technikę. Wtedy interesowały go wszystkie kobiety. Teraz śnił tylko o jednej.

Ta blondynka, panna Smith, miała jednak pewne cechy, które w innej sytuacji by go zaintrygowały. Na przykład potrafiła czytać i pisać, a to była rzadkość w świecie koczowników. Co prawda żyła w instytucji prowadzonej przez Odmieńców, miał jednak pewność, że opuściłaby ją, gdyby o to poprosił. Nie zrobił tego… i teraz, przez chwilę, zastanowił się, czy nie popełnił błędu.

Pomyślał o Soli i tym przegnał wszelkie inne fantazje.

Gdzie było teraz plemię Soła? Nie miał pojęcia. Mógł tylko wędrować, dopóki czegoś o nim nie usłyszy, a potem wyruszyć w pościg. Cały czas będzie doskonalił swoje umiejętności. Miał teraz broń i z jej pomocą zamierzał zdobyć żonę, której pragnął.

Była wczesna wiosna. Na drzewach pojawiły się pierwsze pączki. Jak zwykle o tej porze roku mężczyźni sprowadzili rodziny do gospod. W małych namiotach bowiem nocne przymrozki były nie do zniesienia. Przybywały tam również samotne młode kobiety, marzące o szczególnych triumfach. W zatłoczonej gospodzie Sos spał na podłodze, nie chcąc dzielić łóżka, gdyż oznaczałoby to konieczność rozstania się z bransoletą. Rozmawiał z ludźmi na różne tematy. Plemię Soła? Nie, nikt nie wiedział, gdzie się obecnie znajduje, choć niektórzy o nim słyszeli. Wielkie plemię, chyba z tysiąc wojowników. Może powinien zapytać któregoś z wodzów, oni zwykle śledzą podobne rzeczy.

Drugiego dnia Sos wdał się w walkę o honor z wojownikiem używającym pałek, który podał w wątpliwość, czy zwykły kawałek sznura można na serio traktować jako broń. Sos odparł, że gotów jest to pokazać w towarzyskim pojedynku. Gdy obaj mężczyźni wstąpili do Kręgu, wokół zebrała się grupa ciekawskich.

Dzięki intensywnym ćwiczeniom ciało Sosa było w lepszej kondycji niż kiedykolwiek. Sądził, że osiągnął pełną dojrzałość dwa lata temu, lecz jego mięśnie nadal się rozrastały. W gruncie rzeczy wydawał się coraz bardziej muskularny. Stał się potężnym mężczyzną o wielkiej sile. Czasami zastanawiał się, czy nie jest to wpływ promieniowania i czy mogłoby ono oddziałać na niego w taki sposób.

Fizycznie był przygotowany, upłynęło jednak sporo czasu, odkąd ostatni raz wstąpił z bronią do Kręgu. Nagle owładnęła nim niepewność. Dłonie mu zwilgotniały. Czuł się nieswojo na tej arenie, gdzie rozstrzygała sprawność fizyczna. Czy umiał jeszcze walczyć? Musiał, gdyż w tym pokładał wszystkie swoje nadzieje.

Jego sznur był cienką metalową liną o długości dwudziestu pięciu stóp, obciążoną na obu końcach. Wędrując niósł ją owiniętą wokół barków. Ważyła dobre kilka funtów.

Głupi nauczył się już uważać na sznur. Sos częściowo go odwinął, wziął w jedną rękę luźną pętlę i zwrócił się w stronę rywala. Ptak pospiesznie odleciał na najbliższe drzewo. Obie pałki błysnęły, gdy przeciwnik zaatakował. Prawą próbował zadąć cios w głowę, podczas gdy lewą trzymał w pozycji obronnej. Sos odskoczył na drugą stronę Kręgu. Gdy rozpoczęła się walka, zdenerwowanie ustąpiło. Wiedział, że da sobie radę. Gdy przeciwnik ponownie ruszył naprzód, sznur wystrzelił do przodu, zawiązując pętlę na jego nadgarstku. Wystarczyło szarpnięcie, by mężczyzna zachwiał się i poleciał do przodu.

Sos pociągnął z wprawą. Sznur zwolnił uścisk, dokładnie tak jak na ćwiczeniach, i wrócił do wyczekującej dłoni. Rywal ponownie ruszył do przodu, zadając szybkie ciosy przy użyciu obu pałek, tak by pojedyncza pętla nie mogła ich powstrzymać. Sos zarzucił mu środkowy odcinek sznura na szyję, pochylił się pod jego ramieniem i ponownie przeskoczył na przeciwległą stronę areny. Pętla zacisnęła się do tyłu, ciągnąc za sobą bezradnego przeciwnika.

Kolejne szarpnięcie i sznur znowu się zwolnił. Sos mógł zostawić pętlę zaciśniętą i zakończyć walkę natychmiast. Chciał jednak udowodnić — i innym, i sobie — że sznurem można zwyciężać na wiele różnych sposobów; chciał również odkryć słabe punkty swej broni, zanim będzie musiał stoczyć poważną walkę.

Za trzecim razem wojownik z pałkami zbliżał się ostrożniej. Trzymał jedną rękę w górze, by się osłonić przed wijącym się jak wąż sznurem. Przekonał się już, że lina nie jest zabawką, lecz groźną bronią. Skoczył nagle do przodu, pragnąc zadąć zaskakujący cios. Sos odpowiedział błyskawicznym uderzeniem końcówką sznura w czoło.

Mężczyzna zatoczył się do tyłu. Wiedział już, że przegra. Tuż nad jego oczyma pojawiła się czerwona pręga. Jasne było, że gdyby Sos zechciał, mógłby uderzyć sznurem o cal niżej i zadąć straszliwe obrażenia. I tak zresztą oczy wojownika zaszły łzami i musiał uderzać pałkami niemal na oślep.

Sos opuścił gardę. Zastanawiał się, jak skończyć walkę nie robiąc krzywdy przeciwnikowi, ten jednak zadał mu przypadkowo silny cios w głowę. Pałka nie była maczugą, mogła jednak z łatwością zwalić człowieka z nóg. Sos zachwiał się przez chwilę. Rywal natychmiast przystąpił do ataku drugą pałką, zasypując go ciosami w głowę i ramiona, zanim ten zdążył uskoczyć.

A jednak miał zbyt długą przerwę! W żadnym wypadku nie powinien był zaprzestawać ataku. Szczęście, że przeciwnik uderzał odruchowo, a nie z wyrachowaniem, i przez to niezbyt celnie. Otrzymał nauczkę i z pewnością jej nie zapomni.

Sos trzymał się z dala od przeciwnika, zanim nie ochłonął, po czym zdecydował się zakończyć walkę. Owinął sznur wokół nóg mężczyzny niczym lasso i szarpnięciem obalił go na ziemię. Nachylił się nad leżącym rywalem, tym razem wciągając głowę w ramiona, by osłonic ją przed ciosami, i skrępował mu ramiona drugą pętlą. Następnie złapał obiema dłońmi za sznur i dźwignął.

Przeciwnik powędrował w górę, związany i bezradny. Sos zatoczył nim pełny łuk i wypuścił z rąk. Ciało wyleciało poza obszar areny i wylądowało na trawniku za żwirem. Mężczyźnie nie stała się wielka krzywda, został jednak upokorzony.

Sznur sprawdził się w walce.

W najbliższych tygodniach Sos zdobył uznanie również w rywalizacji z innymi rodzajami broni. Jego sznur szybko usidlał rękę z mieczem lub maczugą, paraliżując atak, pętle zaś trzymały na dystans błyskawicznie poruszające się sztylety. Tylko w walce z drągiem miał poważne kłopoty. Długa tyczka skutecznie uniemożliwiała spętanie przeciwnikowi rąk. By to uczynić, musiałby znacznie wydłużyć lasso. Ponadto drąg stale zapłaty wał się w sznur, spowalniając jego kontrataki. Gdziekolwiek Sos próbował zarzucić pętlę, zatrzymywał ją sztywny metal. Na szczęście drąg był bronią głównie defensywną, dzięki czemu zwykle starczało czasu na znalezienie okazji do zwycięskiego ataku. Sos wystrzegał się jednak walki z drągiem, gdy mu się śpieszyło.

Wciąż nie miał żadnych informacji o plemieniu Sola, zupełnie jakby zniknęło bez śladu. Był jednak pewien, że tak się nie stało. W końcu skorzystał z rady, którą dano mu pierwszej nocy, i postanowił odszukać najbliższe duże plemię.

Okazało się, że była nim grupa Pita. Sos nie był pewien, czy ich przywódca zechce rozmawiać z samotnym wojownikiem tylko dlatego, że ten go o to poprosi. Mówiono, że był skryty i grubiański. Sos jednak nie miał partnera, z którym mógłby wyzwać parę do walki. Nie był skłonny powierzyć swego życia w Kręgu żadnemu z ludzi, których spotkał.

Wzruszył ramionami i skierował się do obozu Pita. Znajdzie sposób, by pokonać tę przeszkodę, gdy już tam dotrze.

W trzy dni później napotkał olbrzymiego mężczyznę z maczugą, idącego spokojnym krokiem w przeciwną stronę. Podrzucał on swoją broń w powietrzu i śpiewał fałszywie. Sos zatrzymał się zaskoczony, nie mogło jednak być wątpliwości.

To był Gog, niezmordowany wojownik, który obijał Sola przez pół dnia dla samej radości walki.

— Gog! — krzyknął.

Olbrzym zatrzymał się, nie poznając go.

— Kto ty? — zapytał wskazując na niego maczugą.

Sos wyjaśnił mu, gdzie się spotkali.

— Dobra walka! — krzyknął Gog przypomniawszy sobie Sola. Nie wiedział jednak, dokąd udało się jego plemię, ani nie obchodziło go to.

— Dlaczego nie wyruszysz ze mną? — zapytał Sos myśląc o dwójkach Pita. Walczyć w parze z takim wojownikiem…! — Szukam Sola. Może znajdziemy go razem. Może będzie następna dobra walka.

— Dobra! — zgodził się Gog z zapałem. — Chodź ze mną!


— Aleja chcę pogadać z Pitem. Idziesz w złą stronę.

To rozumowanie nie trafiło do Goga.

— W tę stronę! — powiedział stanowczo, podrzucając maczugę.

Sosowi przyszedł do głowy tylko jeden sposób na to, by go przekonać, i był to sposób niebezpieczny.

— Będę z tobą o to walczył. Jeśli wygram, pójdziesz w moją stronę, dobra?

— Dobra! — zgodził się Gog z przerażającym entuzjazmem. Perspektywa walki zawsze go podniecała.

Sos musiał się cofnąć, tracąc dwie godziny, aby dojść do najbliższego Kręgu. Było już późne popołudnie, olbrzym jednak palił się do walki.

— Zgoda, ale o zmierzchu kończymy.

— Dobra.

Gdy weszli do Kręgu, zbiegli się świadkowie, chciwi widowiska. Niektórzy widzieli już Goga w akcji lub o nim słyszeli, inni natknęli się na Sosa. Snuto wiele domysłów, jak się zakończy to niecodzienne starcie. Większość próbowała ocenić, ile minut lub sekund będzie potrzebował Gog, aby odnieść zwycięstwo.

Najgorsze obawy Sosa się potwierdziły. Gog rzucił się naprzód z maczugą, nie zważając na przeszkody. Sos uchylał się, kluczył i hamował. Czuł się nagi bez masywnej broni. Wiedział, że prędzej czy później straszliwa maczuga go dosięgnie. Gog najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego ciosy ranią przeciwników. Dla niego była to tylko zabawa.

Sos szybkim ruchem zarzucił mu pętlę na ramię, lecz Gog tylko się zamachnął nie zmieniając tempa, szarpnął za sznur i pociągnął Sosa wraz z nim. Siła olbrzyma była niewiarygodna! Sos zarzucił mu garotę przez głowę i zacisnął na gardle, lecz Gog nadal wymachiwał maczugą, jakby nic się nie stało. Kolumnę jego szyi otaczały mięśnie tak potężne, że nie sposób go było udusić.

Widzowie gapili się na to z otwartymi ustami, lecz Gog w ogóle ich nie dostrzegał. Sos ujrzał, że paru gapiów dotknęło własnej szyi. Wiedział, że zdumiała ich odporność Goga. Dał sobie spokój z duszeniem i skoncentrował się na stopach przeciwnika. Gdy nadarzyła się okazja, związał je razem i szarpnął za sznur, lecz olbrzym po prostu stał w miejscu, rozstawiwszy nogi. Zachowywał równowagę wymachując maczugą i walnął w napięty sznur z taką siłą, że jej koniec wypadł Sosowi z obolałych rąk.

Zanim zdążył go podnieść, Gog już się uwolnił i znowu wymachiwał radośnie. Do tej pory Sosowi udało się uniknąć ciosów cięższych niż muśnięcia, lecz i te były wystarczająco dotkliwe. Rozstrzygnięcie było tylko kwestią czasu, chyba że wycofa się z Kręgu, zanim oberwie.

Nie mógł się poddać! Potrzebował pomocy tego człowieka, a poza tym musiał się upewnić, że jego własna broń jest równie skuteczna przeciw wybitnemu wojownikowi, co i przeciętnemu. Zdecydował się na desperacki fortel.

Zarzucił pętlę nie na rękę Goga, lecz na jego maczugę, tuż nad rękojeścią, zamiast jednak zacisnąć, puścił sznur luźno. Uchyliwszy się przed ciosem Goga, rzucił resztę sznura na ziemię i stanął na nim obiema nogami, wsparty na linie całym ciężarem.

Gdy maczuga zatoczyła swój łuk, sznur się naprężył. Szarpnięcie zwaliło Sosa z nóg, lecz na maczugę zadziałała równa siła, i to dokładnie w momencie, gdy olbrzym najmniej się tego spodziewał. Pociągnięta nagle bron wypadła Gogowi z dłoni i wyleciała z Kręgu.

Ten gapił się na utraconą maczugę z otwartymi ustami. Nie zrozumiał, co się stało. Sos wstał i podniósł swój sznur, nadal jednak nie był pewien, czy potrafi sprawić, by przeciwnik uznał się za pokonanego.

Gog chciał ruszyć po maczugę, zatrzymał się jednak, gdy zrozumiał, że nie może opuścić Kręgu. Był zbity z tropu.

— Remis! — krzyknął Sos pod wpływem nagłego im pulsu. -Nierozegrana! Jedzenie! Koniec!

— Dobra! — odparł Gog bezmyślnie. I zanim zdążył się połapać, co to oznacza, Sos złapał go za ramię przyjacielskim gestem i wyprowadził z areny.

— To był remis — powiedział. — Jak z Solem. To znaczy, że nikt nie wygrał i nikt nie przegrał. Jesteśmy równi. Następnym razem musimy walczyć wspólnie. Jako para.

Gog zastanowił się nad tym. Uśmiechnął się.

— Dobra!

Zgadzał się ze wszystkim, jeśli tylko odpowiednio go przekonano.

Tej nocy nie znalazły się żadne kobiety poszukujące bransolety. Gog rozejrzał się zakłopotany po gospodzie, okrążył centralny filar i wreszcie włączył telewizor. Przez resztę wieczoru jego uwagę zaprzątały milczące, gestykulujące postacie. Od czasu do czasu, gdy pokazywano kreskówkę, uśmiechał się z przyjemnością. Sos nigdy dotąd nie widział, by ktoś oglądał telewizję przez dłuższy czas.

Po dwóch dniach odnaleźli wielkie plemię Pita. Na spotkanie wyszła im dwójka heroldów. Podejrzenia Sosa okazały się słuszne. Wódz nie chciał nawet z nimi rozmawiać.

— Bardzo dobrze. Wyzywam go do walki w Kręgu.

— Ty — zapytał sucho herold stojący po lewej — i kto jeszcze?

— Ten oto Gog Maczuga.

— Jak sobie życzysz. Najpierw będziecie walczyli zjedna z naszych słabszych par!

— Jeden, dwa, trzy razy z rzędu — krzyknął Gog. — Dobrze, dobrze!

— Mój przyjaciel ma na myśli — ciągnął spokojnie Sos — że spotkamy się z waszą pierwszą, drugą i trzecią parą po kolei. — Nadał głosowi wyraźnie drwiący ton. — Potem odsprzedamy tych wojowników z powrotem waszemu wodzowi w zamian za potrzebną nam wiadomość. Po walce i tak nie dadzą rady wędrować dalej.

— Zobaczymy — odparł chłodno tamten.

Pierwszym zespołem Pita okazała się para mieczy. Dwaj mężczyźni jednakowego wzrostu i budowy być może byli braćmi. Wydawało się, że nie muszą na siebie patrzeć, by znać nawzajem swe położenie i postawę. To była świetnie wyćwiczona para. Sos miał pewność, że walczyli już razem od wielu lat, tworząc bardzo groźną parę, lepszą niż jakakolwiek z tych, które trenował w obozie w Złym Kraju. Natomiast on i Gog nigdy przedtem nie walczyli razem. W gruncie rzeczy żaden z nich nigdy nie walczył w zespole, a Gog ledwo rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.

Sos jednak liczył na to, że przeciwnicy nie znali możliwości sznura, a Gog to był Gog.

— Pamiętaj tylko — ostrzegł go. — Jestem po twojej stronie. Nie uderz mnie.

— Dobra! — zgodził się Gog z odrobiną niepewności.

Uważał, że wszystko, co znajduje się z nim w Kręgu, to nieprzyjaciel, i wciąż nie rozumiał dokładnie zasad tej szczególnej walki.

Para mieczy współpracowała ze sobą pięknie. Obaj byli mistrzami. Gdy jeden ciął, drugi parował, a gdy pierwszy wracał do poprzedniej pozycji, partner przechodził do ofensywy. Od czasu do czasu, bez widocznego ostrzeżenia, obaj robili wypad do przodu i ich bliźniacze miecze uderzały jednocześnie w odległości kilku cali od siebie.

Tak to przynajmniej wyglądało w czasie krótkiej rozgrzewki, którą odbyli przed formalną walką. Gdy Gog i Sos stanęli przeciw nim w Kręgu, sytuacja zmieniła się nieco.

Gog, ledwo znalazł się w Kręgu, runął na obu przeciwników naraz, podczas gdy Sos stał z boku, kręcąc końcem sznura, i obserwował sytuację. Ostrzegał tylko swojego partnera, kto jest po czyjej stronie, gdyż Gogowi zdarzało się o tym zapomnieć. Niszczycielska maczuga zepchnęła obu przeciwników jednym ciosem na bok, po czym zawróciła, by uderzyć po raz drugi. Parę Pita owładnęła konsternacja. Wojownicy nie wiedzieli, co o tym sądzić. Nie mogli niemal w to uwierzyć.

Nie byli jednak tchórzliwi czy głupi. Bardzo szybko rozdzielili się. Jeden z nich spróbował atakować Goga z przodu, drugi zaś zaszedł go z boku, by ciąć pod kątem.

W tym momencie sznur Sosa owinął się wokół jego nadgarstka. To był jedyny ruch, jaki wykonał w tej walce Sos, ale to wystarczyło. Przeciwnicy, wypchnięci przez Goga, upadli po dwóch przeciwnych stronach Kręgu. Sos miał rację: nie byli zdolni do wędrówki.

Druga para składała się z maczug. Dobry pomysł — pomyślał Sos z uznaniem o strategu Pita — ale nie dość. Gog z animuszem skosił obu przeciwników. Sos musiał się tylko trzymać w bezpiecznej odległości. Walka skończyła się jeszcze szybciej niż pierwsza.

Strateg Pita jednak wyciągnął wnioski z tych doświadczeń. Trzecią parę tworzyły drąg i siec.

Sos natychmiast zrozumiał, że to oznacza kłopoty. Dopiero niedawno, gdy radził się swego mentora, dyrektora Jonesa, dowiedział się o istnieniu nietypowych broni. Sam fakt, że tamten wojownik miał siec i umiał się nią posługiwać w Kręgu, oznaczał, że był on szkolony przez Odmieńców, mógł więc okazać się niebezpieczny.

Tak było istotnie. Gdy tylko cala czwórka znalazła się w Kręgu, tamten zarzucił siec i Gog został całkowicie skrępowany. Usiłował się zamachnąć, lecz giętkie nylonowe sznury nie puściły. Próbował zerwać z siebie sieć, ale nie wiedział, jak to zrobić. Tymczasem przeciwnik zaciskał cienką, nadzwyczaj mocną siatkę coraz ciaśniej i ciaśniej, aż Gog potknął się i padł na ziemię niczym olbrzymi kokon.

Przez cały ten czas Sos rozpaczliwie starał się mu pomóc, lecz drąg utrzymywał go na dystans. Przeciwnik nie wykonywał agresywnych ruchów, a tylko blokował poczynania Sosa, radząc sobie bardzo skutecznie. Nie oglądał się w ogóle za siebie, mając pełne zaufanie do partnera. Dopóki skupiał uwagę wyłącznie na Sosie, ten nie mógł mu nic zrobić.

Sieciarz owinął nieszczęsnego Goga i zaczął wytaczać go z Kręgu. Sos mógł przewidzieć, co się stanie. Sieciarz, pozbawiony własnej broni, spróbuje złapać za sznur nie zważając na ciosy, po czym zacznie ciągnąć, podczas gdy jego partner zaatakuje. Zostanie dwóch przeciw jednemu. Wojownik z drągiem będzie nacierał na Sosa, sieciarz tymczasem poradzi sobie z giętkim sznurem, pochwyconym gołymi rękami.

— Tocz się, Gog! Tocz się! — krzyknął Sos. — Z powrotem do Kręgu! Tocz się!

Pierwszy raz w życiu Gog zrozumiał natychmiast. Jego owinięte w siec ciało zgięło się jak potężna gąsienica, stawiając opór sieciarzowi, który próbował przetoczyć je nad krawędzią Kręgu. Gog był zwalistym mężczyzną i niemal nie dało się go poruszyć wbrew jego woli. Gdy chrząknął, wojownik z drągiem spojrzał w tamtą stronę. To był jego błąd.

Sznur Sosa owinął mu się wokół szyi. Mężczyzna, dusząc się, padł na ziemię. Kibice Pita jęknęli. Sos przeskoczył nad jego przygarbionym ciałem i wylądował na plecach męczącego się z Gogiem sieciarza. Objął go ramionami, dźwignął do góry i rzucił na plecy wstającego właśnie z ziemi partnera. Szybka seria pętli i obaj mężczyźni zostali związani, drąg zaś sterczał na krzyż pomiędzy nimi. Sos nie był na tyle głupi, by zbliżać się do nich ponownie. Nadal mogli wykonywać wspólne manewry, bądź też pochwycić go i już nie puścić. Pochylił się więc nad siecią, usiłując zerwać ją z ciała Goga.

— Leż spokojnie! — krzyknął mu do ucha, gdy kokon nadal się opierał. -To ja, Sos!

Tymczasem dwaj ludzie Pita uwolnili się szybko. Mieli teraz zarówno drąg, jak i sznur, podczas gdy ciało Goga było nadal skrępowane. Tylko nogi zostały oswobodzone ze splątanej sieci. Sos grał na czas i przegrał.

— Tocz się, Gog, tocz! — krzyknął ponownie i pchnął partnera energicznie w odpowiednim kierunku.

Gog starał się wykonać polecenie kopiąc nogami, lecz poruszał się niezgrabnie. Obaj przeciwnicy z łatwością przeskoczyli nad nim… i wyrzucony przez Sosa koniec sieci owinął się im wokół talii.

Wszyscy czterej upadli w plątaninie sieci i sznura. Sos odzyskał swój oręż, szybko opasał nim całą trójkę i związał szarpiący się tobół. Gog ujrzawszy, że sieciarz jest skrępowany tak samo jak on, uśmiechnął się spod siatki i dźwignął cielsko, starając się tamtego zmiażdżyć.

Sos wydobył drąg i wycelował jego tępy koniec w głowę właściciela.

— Stój! — krzyknął herold Pita. — Poddajemy się! Poddajemy!

Sos uśmiechnął się. W rzeczywistości wcale nie zamierzał zadać tak nieczystego ciosu.

— Pitowie będą z wami rozmawiać jutro — oznajmił herold z mniejszą już rezerwą, obserwując, jak trzech mężczyzn wyzwala się z mimowolnego uścisku.

— Dziś w nocy możecie skorzystać z naszej gościnności.

Nie była to zła gościnność. Po obfitym posiłku Sos i Gog udali się do najbliższej gospody, którą plemię Pita zwolniło dla nich. Pojawiły się dwie ładne dziewczyny, pragnące ich bransolet.

— Nie dla mnie — powiedział Sos myśląc o Soli. — Bez obrazy.

— Biorę obie! — krzyknął Gog.

Sos zostawił go, aby oddał się swoim przyjemnościom, sam zaś zasiadł przed telewizorem.

Rankiem dowiedział się, dlaczego Pitowie byli tak tajemniczy i dlaczego stworzyli plemię walczących parami. Byli bliźniakami syjamskimi, zrośniętymi w pasie. Obaj nosili miecze i Sos był pewien, że podczas walki współpracowali ze sobą najlepiej ze wszystkich par.

— Tak, wiemy o plemieniu Sola — odezwał się lewy Pit — a raczej plemionach. Dwa miesiące temu podzielił swych ludzi na dziesięć grup po stu wojowników każda. Wszystkie teraz wędrują po kraju i nadal się rozrastają. Jedna z nich niedługo tu przybędzie, by spotkać się z nami w Kręgu.

— Tak? Kto stoi na jej czele?

— Tor Miecz. Podobno jest zdolnym dowódcą.

— To prawdopodobne.

— Czy możemy zapytać, jaki masz interes do Sola? Jeśli chcesz się przyłączyć do jakiegoś plemienia, możemy zaofiarować tobie i twojemu partnerowi korzystne warunki…

Sos odmówił uprzejmie.

— To sprawa osobista. Jestem jednak pewien, że Gog z radością zostanie sam przez kilka dni, by poćwiczyć z waszymi parami, dopóki nie zabraknie wam mężczyzn, kobiet i jedzenia…

Загрузка...