Rozdział 2

W dwa tygodnie później na północy natrafili na czerwone znaki ostrzegawcze. Listowie się nie zmieniło, wiedzieli jednak, że za złowieszczą granicą ujrzą niewiele zwierząt i nie spotkają żadnych ludzi. Nawet ci, którzy zdecydowali się umrzeć, woleli iść na Górę, gdzie mogli znaleźć szybki i honorowy koniec, podczas gdy w Złym Kraju czekało ich podobno cierpienie i groza.

Sol zatrzymał się, zaniepokojony znakami.

— Jeśli ta okolica jest bezpieczna, dlaczego wciąż tu są? — zapytał.

Sola przytaknęła z zapałem, nie wstydząc się strachu.

— Dlatego, że Odmieńcy nie poprawiali swych map od pięćdziesięciu lat — odrzekł Sos. — Dawno już powinni byli powtórnie zbadać tę okolicę. Pewnego dnia zrobią to wreszcie i przesuną znaczniki o dziesięć czy piętnaście mil. Mówiłem ci już, że promieniowanie nie jest czymś trwałym, lecz powoli zanika.

Teraz, w obliczu niebezpieczeństwa, Sol nie był przekonany.

— Mówisz, że promieniowanie to cos, czego nie można zobaczyć, usłyszeć, poczuć węchem ani dotykiem, a mimo to może cię zabić. Wiem, że studiowałeś książki, ale to po prostu wydaje mi się bez sensu.

— Może książki kłamią — wtrąciła się Soła siadając. Dni forsownego marszu wzmocniły mięśnie jej nóg, ale nie umniejszyły kobiecości. Była ładna i wiedziała o tym.

— Sam miałem wątpliwości — przyznał Sos. — Jest wiele rzeczy, których nie rozumiem, i wiele książek, których nigdy nie miałem okazji przeczytać. Jeden z tekstów mówi, że połowa ludzi umrze po wejściu w ich ciała czterystu pięćdziesięciu Rentgenów, podczas gdy komary mogą znieść ponad sto tysięcy, ale nie wiem, ile to jest jeden Rentgen ani jak go policzyć. Odmieńcy mają skrzynki, które będę tykać, gdy znajdą się w pobliżu promieniowania, i stąd znającego moc.

— Może jedno tyknięcie to jeden Rentgen? — zapytała dziewczyna upraszczając zagadnienie. — Jeśli książki mówią prawdę.

— Myślę, że mówią. Jest w nich wiele rzeczy, które z początku wydają się bez sensu, ale nigdy nie wykryłem tam błędu. To promieniowanie, o ile dobrze zrozumiałem, znalazło się tu na skutek Wybuchu i jest podobne do światła fosforyzującego grzyba. Nie można w dzien. zobaczyć takiego światła, ale wiadomo, że ono tam jest. Można schować grzyb w dłoniach, by osłonić go przed słońcem, i wtedy zielone…

— Światło grzyba — powiedział Sol z namaszczeniem.

— Wyobraź sobie, że jest trujące, że zachorujesz, jeśli dotknie twojej skóry. W nocy możesz go unikać, ale w dzień masz kłopoty. Nie widzisz go przecież ani nie czujesz… Takie właśnie są Rentgeny. Tam, gdzie się znajdują, wypełniają sobą wszystko: ziemię, drzewa, powietrze.

— Skąd więc mamy wiedzieć, czy zniknęły? — zapytała Sola. W jej głosie słychać było ostry ton, który Sos kładł na karb strachu i zmęczenia. Dziewczyna traciła stopniowo aurę słodkiej naiwności, jaką roztaczała pierwszego wieczoru w gospodzie.

— Stąd, że oddziałują one również na rośliny i zwierzęta. Można je spotkać na rubieżach, lecz w samym centrum wszystko jest martwe. Dopóki będą wyglądały normalnie, nic nam nie powinno grozić. Kilka mil za znakami teren powinien być już wolny od promieniowania. Jest to pewne ryzyko, ale w naszej sytuacji warto je podjąć.

— I nie ma gospód? — zapytała dziewczyna, tylko trochę uspokojona.

— Wątpię, by były. Odmieńcy nie lubią Rentgenów tak samo jak my. Nie ma powodu, by budowali je tutaj, zanim nie zbadają terenu. Będziemy musieli sami zaopatrywać się w żywność i spać pod gołym niebem.

— W takim razie lepiej weźmy ze sobą łuki i namioty — powiedział Sol.

Zostawili Solę, by pilnowała wózka z bronią, i zawrócili trzy mile do ostatniej gospody. Weszli do wnętrza budynku, zaopatrzonego w pompę cieplną, i wybrali ze zbrojowni dwa mocne łuki i kołczany pełne strzał. Przywdziali podróżne ubrania: lekkie nylonowe getry, hełmy i plecaki. Aby zapoznać się ze sprzętem, oddali obaj po trzy szybkie strzały do tarczy ustawionej przy Kręgu Walki, po czym zarzucili łuki na plecy i wrócili na szlak.

Sola spała oparta o drzewo, z nieprzyzwoicie zadartą podróżną spódniczką. Sos odwrócił wzrok. Widok jej ciała wciąż działał na niego, mimo że poznał już jej nieprzyjemny charakter. Zawsze traktował kobiety obojętnie, nie wdając się w stałe związki. Nieustanna bliskość żony innego zaczęła działać nań w sposób, który mu się nie podobał.

Sol kopnął ją.

— To tak dbasz o moją broń, kobieto?

Zerwała się z ziemi, zawstydzona i rozgniewana.

— Tak samo jak ty o mnie! — krzyknęła, po czym przestraszona przygryzła wargę.

Sol zignorował ją.

— Znajdźmy szybko jakieś miejsce — powiedział spoglądając na najbliższy znak.

Sos wręczył kobiecie getry i hełm, które dla niej przyniósł. Sol o tym nie pomyślał. Sos zastanowił się, dlaczego ci dwoje wciąż byli razem, skoro najwyraźniej nie pasowali do siebie. Czy seks mógł znaczyć aż tak wiele?

Ponownie odwrócił od niej wzrok, obawiając się odpowiedzi na to pytanie.

Przekroczyli granicę i ruszyli powoli w głąb Złego Kraju. Sos zapanował nad nerwowym ukłuciem, które w tym momencie poczuł. Wiedział, że na pozostałych musiało ono podziałać znacznie silniej. To on był tym, który podobno wiedział, co robi. Musiał udowodnić, że się nie pomylił. Życie trojga ludzi zależało teraz od jego czujności.

Przede wszystkim jednak intrygowały go sprawy tamtych dwojga. Sol od początku twierdził, że nie potrzebuje kobiety. W pierwszej chwili wyglądało to na uprzejmość wobec drugiego mężczyzny, gdyż kobieta była tylko jedna. Później jednak dał dziewczynie bransoletę symbolizującą małżeństwo. Spali ze sobą już dwa tygodnie, a mimo to ona nie kryła niezadowolenia. Sos miał niedobre przeczucia.

Liście, podszycie lasu i pola wydawały się nie skażone, ale w miarę jak wędrowali, słyszeli coraz mniej odgłosów zwierząt. Widzieli ptaki i liczne latające owady, ale nie było jeleni, świstaków czy niedźwiedzi. Sos bezskutecznie szukał ich śladów. Mogło to oznaczać, że będą mieć kłopoty ze znalezieniem zwierzyny łownej. Obecność ptaków zdawała się jednak wskazywać, że teren jest -jak dotąd — bezpieczny. Sos nie znał ich odporności, ale zakładał, że jedno stworzenie ciepłokrwiste zdolne jest wytrzymać mniej więcej tyle promieniowania co drugie. Ptaki, które musiały pozostać w stałym miejscu przez okres wysiadywania jaj, z pewnością zachorowałyby, gdyby istniało takie niebezpieczeństwo.

Drzewa ustąpiły miejsca polanie, opadającej ku krętemu strumieniowi. Zatrzymali się, aby napić się wody. Sos zawahał się, dopóki nie ujrzał w strumieniu małych rybek, uciekających szybko przed jego opuszczającą się dłonią. Człowiek mógł pić wodę, w której żyły ryby.

Dwa ptaki przemknęły nad polaną w bezgłośnym tańcu. Gnały to w górę, to w dół, większy za mniejszym. Jastrząb ścigał coś podobnego do wróbla. Już go dopadał. Ptaszek, najwyraźniej krańcowo wyczerpany, z największym wysiłkiem unikał wyciągniętych pazurów i potężnego dzioba. Mężczyźni przyglądali się temu obojętnie.

Nagle wróbel poleciał prosto ku nim, jak gdyby szukał ich opieki. Jastrząb zawisł przez chwilę niepewnie w powietrzu, po czym pognał za ofiarą.

— Zatrzymaj go! — krzyknęła Sola poruszona tym, co uznała za błaganie o pomoc.

Sol spojrzał na nią zaskoczony, po czym wyciągnął rękę, by powstrzymać jastrzębia.

Drapieżnik zboczył z kursu, podczas gdy wróbel wylądował na ziemi u stóp Soli i przysiadł tam, niezdolny poderwać się do lotu ze strachu lub zmęczenia.

Sos podejrzewał, że ptak boi się ludzi nie mniej niż swego wroga. Jastrząb krążył opodal, aż wreszcie się zdecydował. Był głodny.

Sol sięgnął do wózka ruchem tak szybkim, że niemal niezauważalnym, i wydobył z niego pałkę. Gdy drapieżnik zniżył lot ze wzrokiem utkwionym w siedzącego na ziemi ptaka, Sol zamachnął się. Sos wiedział, że jastrząb był poza jego zasięgiem i leciał o wiele za szybko… nagle jednak wydał on z siebie pojedynczy ostry okrzyk. Pałka uderzyła drapieżnika w locie, ciskając jego zmiażdżone ciało do rzeki.

Sos wytrzeszczył oczy. To było najszybsze i najdokładniejsze uderzenie, jakie kiedykolwiek widział, a przecież Soi zrobił to od niechcenia, rozgniewany na stworzenie, które nie posłuchało jego ostrzeżenia. Myślał dotąd, że tylko szczęście dało Solowi zwycięstwo w Kręgu, choć z pewnością był on zdolnym wojownikiem. Teraz zrozumiał, że szczęście nie miało tu nic do rzeczy. Sol po prostu bawił się z nim, dopóki nie został ranny, a potem zakończył szybko walkę.

Ptaszek skakał po ziemi, trzepocząc bezskutecznie skrzydłami. Sola cofnęła się, jakby na przekór dopiero teraz przestraszona, kiedy było już po wszystkim. Sos założył wyjętą z plecaka rękawicę, opuścił ostrożnie rękę, złapał za trzepoczące skrzydła i podniósł przestraszone stworzenie.

Okazało się, że nie był to wróbel, lecz jakiś podobny do niego ptak. Na brązowych skrzydłach miał żółte i pomarańczowe plamki, a dziób wielki i tępy.

— To na pewno mutant — powiedział Sos. — Nigdy przedtem takiego nie widziałem.

Sol wzruszył ramionami. Nie obchodziło go to. Wyłowił z wody ciało jastrzębia. Jeśli nie znajdą nic lepszego, pożywią się jego mięsem.

Sos otworzył rękę. Uwolniony ptak leżał jednak na dłoni patrząc na niego, zbyt przestraszony, by się poruszyć.

— Lec, głupi — powiedział potrząsając nim delikatnie.

Małe pazurki odnalazły kciuk mężczyzny i zacisnęły się na nim.

Sos wyciągnął ostrożnie dłoń i upewniwszy się, że stworzenie nie jest niebezpieczne, pociągnął za skrzydło, by zobaczyć, czy nie jest złamane. Pióra rozkładały się równo. Sprawdził również drugie. Dotykał ptaka lekko, tak by mógł on w każdej chwili wyrwać się na wolność, gdyby postanowił odlecieć. Oba skrzydła były nie uszkodzone, o ile Sos potrafił to ocenić.

— Startuj — powtórzył machając dłonią w powietrzu.

Ptak przycupnął, chwilami tylko rozpościerając skrzydła, by zachować równowagę.

— Jak sobie chcesz — powiedział Sos. Przysunął rękawicę do paska na ramieniu i potrząsał dłonią tak długo, aż ptak przeniósł się na nylon. — Głupi -powtórzył z nutą sympatii w głosie.

Wznowili marsz. Mijali pola i chaszcze, przedzielone wysepkami drzew. Gdy nadszedł zmierzch, brzęk owadów stał się głośniejszy. Najwyraźniej słychać go było w pewnej odległości, nigdy jednak nie dobiegał z ziemi. Nie natknęli się na tropy żadnych większych zwierząt. W końcu rozbili obóz nad brzegiem strumienia i złowili w siec kilka małych ryb. Sos rozpalił ogień, podczas gdy Sola z wprawą oczyściła i przygotowała ryby. Widać było, że zna się na tej robocie.

Przed nadejściem nocy otworzyli plecaki i wyciągnęli z nich dwa namioty z nylonowej siatki. Podczas gdy Sol się gimnastykował, Sos wykopał nad strumieniem dół na odpadki, Sola zaś zgromadziła stos suchych gałęzi do podtrzymywania ognia, którego blask najwyraźniej dodawał jej otuchy.

Ptak cały czas pozostawał przy Sosie. Gdy ten musiał sięgnąć do plecaka, odfruwał z jego ramienia, nie odlatywał jednak daleko. Nic nie jadł.

— Długo tak nie pociągniesz, Głupi — upomniał go czułym głosem Sos.

W ten sposób ptak otrzymał imię Głupi.

Gdy Sos wrócił do ogniska, ujrzał nagle przed sobą biały kształt, poruszający się cicho jak zjawa. Olbrzymia ćma zmierzchnica — stwierdził i postąpił w jej stronę.

Głupi zaskrzeczał i runął na nią. Doszło do krótkiej walki w powietrzu — w tym świetle owad wydawał się tej samej wielkości co ptak — po czym biel skurczyła się jak przekłuty balon i zniknęła w rozdziawionym ptasim dziobie. Sos zrozumiał: Głupi był nocnym ptakiem i źle czuł się w świetle dnia. Prawdopodobnie jastrząb zaskoczył go podczas snu i ścigał wciąż oszołomionego. Głupi pragnął tylko schronienia, w którym mógłby bezpiecznie przedrzemać dzień.

Rankiem zwinęli obóz i ruszyli w głąb zakazanych terenów. Na ziemi nadal nie dostrzegali śladów zwierząt. Sos zdał sobie sprawę, że nie przechodziły tamtędy żadne ssaki, gady, płazy ani owady. W powietrzu nie brakowało motyli, pszczół, much, skrzydlatych chrząszczy czy wielkich ciem, ale sam grunt, w normalnych warunkach najbogatsze siedlisko życia, był czysty.

Czyżby skażenie utrzymywało się w ziemi dłużej niż gdzie indziej? Ale przecież większość owadów przechodziła stadium larwy żyjącej pod ziemią lub w wodzie. … a rośliny były zdrowe. Przykucnął, aby pogrzebać patykiem w glebie.

Były tam larwy, dżdżownice i podziemne chrząszcze. Wyglądały normalnie. Życie istniało pod ziemią i ponad nią, ale co się stało z mieszkańcami powierzchni?

— Szukasz przyjaciela? — zapytała Sola zjadliwym tonem.

Nie próbował jej wytłumaczyć, co go zaniepokoiło. Sam nie był tego pewien.

Po południu znaleźli to, czego szukali: piękną otwartą dolinę, przez którą ongiś płynęła rzeka. Nad tym, co z niej pozostało, rosły drzewa. W górze strumienia dolina zwężała się w łatwą do strzeżenia rozpadlinę, z której wypływał wodospad. W dolnym biegu rzeka rozlewała się w porośnięte trzcinami mokradło, które niełatwo byłoby przebyć pieszo czy na łodziach. Z obu stron do doliny wiodły zielone przełęcze leżące pośród okrągłych gór.

— Stu mężczyzn z rodzinami mogłoby tu obozować! — zawołał Sol. — Dwustu! Trzystu!

Odkąd odkrył, że duchy Złego Kraju już im nie zagrażają, humor wyraźnie mu się poprawił.

— Wygląda nieźle — przyznał Sos. — Pod warunkiem, że nie kryje się tu żadne nieznane niebezpieczeństwo.

Czy rzeczywiście się nie kryło?

— Nie ma zwierzyny — stwierdził Sol poważnie. — Ale są ryby i ptaki. Będziemy mogli wysyłać ludzi po żywność. Widziałem też drzewa owocowe.

Sos zauważył, że Sol wziął sobie swój projekt do serca i zwracał uwagę na wszystko, co miałoby zapewnić mu sukces. Jednakże przedwczesny optymizm również mógł się okazać niebezpieczny.

— Ryby i owoce! — mruknęła Sola krzywiąc twarz. Wydawała się jednak zadowolona, że nie będą się już dalej zagłębiać w niebezpieczną strefę.

Sos również się z tego cieszył. Ciążyła mu aura Złego Kraju. Wiedział, że Rentgeny to nie wszystko…

Głupi ponownie zaskrzeczał, gdy pojawiły się wielkie, białe nocne kształty. Ze względu na kolor wydawały się znacznie większe niż w rzeczywistości. Ptak pofrunął za nimi uszczęśliwiony. Najwyraźniej ogromne ćmy były jego jedynym pożywieniem. Głupi — Sos zdał sobie właśnie sprawę, iż jest to samiec — pożerał je bez umiaru. Czyżby zachowywał je w wolu na chude noce?

— Okropny wrzask — odezwała się Soła.

Sos zrozumiał, że ma na myśli ochrypły okrzyk Głupiego. Nie znalazł na to żadnej odpowiedzi. Ta kobieta jednocześnie fascynowała go i doprowadzała do szału. Dla ptaka jednak jej opinia nie miała znaczenia.

Jedna z ciem przeleciała bezgłośnie tuż przed nosem Sola, kierując się ku ognisku. Ten błyskawicznym ruchem złapał ją w rękę, aby się jej przyjrzeć. Nagle zaklął użądlony i odrzucił ćmę od siebie. Głupi złapał ją natychmiast.

— Użądliła cię? — zapytał Sos. — Pokaż mi rękę.

Przyprowadził Sola do ognia i przyjrzał się ukłuciu.

U podstawy kciuka widoczny był pojedynczy ślad z czerwoną obwódką.

— Chyba nic groźnego — stwierdził Sos. — Po prostu obronne ukąszenie. Na twoim miejscu jednak rozciąłbym rękę i na wszelki wypadek wyssał jad, który może się tam znajdować. Nigdy nie słyszałem o ćmie z żądłem.

— Zranić własną prawą dłoń? — roześmiał się Soi. — Nawet o tym nie myśl, Doradco.

— Nie będziesz musiał walczyć przynajmniej przez tydzień. Wystarczy, żeby się zagoiło.

— Nie — to była cała odpowiedź.

Spali tak samo jak poprzedniej nocy: namioty ustawione obok siebie, w jednym ich dwoje, a w drugim Sos, który długo leżał w napięciu, nie mogąc zasnąć.

Nie był pewien, co go aż tak zaniepokoiło. Gdy w końcu zapadł w sen, śniły mu się potężne skrzydła i olbrzymie piersi, jedne i drugie w kolorze trupiej bieli. Nie wiedział, co przeraziło go bardziej.

Rankiem Sol nie obudził się. Ubrany leżał w namiocie. Trawiła go gorączka. Oczy miał na wpół otwarte, lecz wzrok utkwiony nieruchomo przed siebie. Od czasu do czasu poruszał powiekami. Oddech miał szybki i płytki, jak gdyby cos ściskało jego klatkę piersiową. Tak było w istocie, gdyż potężne mięśnie kończyn i tułowia były sztywne.

— Zabrał go duch-zabójca! — krzyknęła Sola. — Rentgeny!

Sos dokładnie obejrzał umęczone ciało. Nawet w chorobie jego potęga i siła robiły wrażenie. Sądził uprzednio, że Sol jest raczej sprawny w ruchach niż silny, lecz musiał przyznać, że się mylił. Zwykle poruszał się on tak płynnie, że muskulatura była niemal niewidoczna. Teraz jednak miał poważne kłopoty. Jakaś niszczycielska toksyna pustoszyła jego organizm.

— Nie — odparł Sos. — Rentgeny zabiłyby również i nas.

— Więc co to jest? — zapytała nerwowo.

— Nieszkodliwe użądlenie.

Ironia jednak nie wywarła na niej wrażenia. To on śnił o białych jak śmierć skrzydłach, a nie ona.

— Złap go za stopy. Mam zamiar spróbować ostudzić go w wodzie.

Żałował, że nie czytał więcej książek medycznych, choć i z tych, do których miał dostęp, zrozumiał niewiele. Zwykle ciało człowieka wiedziało, co robi. Być może gorączka była na cos potrzebna — aby wypalić jad? Bał się jednak pozwolić jej na dalsze szaleństwo pośród tkanek mięśni i mózgu.

Sola usłuchała go. Razem zanieśli masywne ciało Sola nad rzekę.

— Ściągnij z niego ubranie — warknął Sos. — Może dostać przy tym dreszczy. Nie możemy pozwolić, by mokry strój go zadusił.

Zawahała się.

— Ja nigdy…

— Szybko! — krzyknął pobudzając ją do czynu. — Od tego zależy życie twojego męża.

Sos ściągnął mocną nylonową kurtkę, podczas gdy Sola poluzowała sznur u pasa i zsunęła pantalony.

— Och! — zawołała.

Chciał ją ponownie zganić. W takim momencie nie powinna być przeczulona na punkcie męskiej nagości. Nagle ujrzał to, na co patrzyła. Zrozumiał wreszcie, co było między nimi nie w porządku.

Skutek obrażeń, wada wrodzona czy mutacja — tego nie mógł ocenić. Sol nigdy nie będzie ojcem. Nic dziwnego, że chciał osiągnąć sukces w życiu. Nie dane mu było doczekać się synów, którzy poszliby w jego ślady.

— Mimo to nadal jest mężczyzną — stwierdził Sos. — Wiele kobiet zazdrościłoby ci jego bransolety. — Zawstydził się jednak, gdy sobie przypomniał, że po ich spotkaniu w Kręgu Sol bronił go w podobny sposób. — Nie mów nikomu.

— Nie — odparła z drżeniem. — Nikomu. — Dwie łzy spłynęły jej po policzkach. — Nigdy.

Wiedział, że myślała o tym, jak piękne dzieci mogłaby mieć z tym wojownikiem, niezrównanym pod każdym względem prócz jednego.

Wciągnęli ciało do zimnej wody. Sos podtrzymywał głowę nad powierzchnią. Miał nadzieję, że nagłe oziębienie spowoduje dobroczynny skutek, ale w stanie pacjenta nie zaszła żadna zmiana. Sol miał przeżyć lub umrzeć niezależnie od ich wysiłków. Nie pozostawało im nic poza obserwacją.

Po kilku minutach Sos przetoczył Sola z powrotem na brzeg. Zaniepokojony tym zamieszaniem Głupi usiadł mu na głowie. Ptak nie lubił głębokiej wody.

Sos zbadał przyjaciela spojrzeniem.

— Będziemy musieli tu pozostać, dopóki jego stan się nie zmieni — powiedział, nie dodając jednak, w jakim kierunku może zajść ta zmiana. — Ma potężny organizm. Możliwe, że kryzys już minął. Nie możemy dopuścić do tego, by te ćmy użądliły nas. Prawdopodobnie umarlibyśmy, zanim noc by się skończyła. Najlepiej spać w dzień i stać na straży w nocy. Może wszyscy zmieścimy się w jednym namiocie i wypuścimy Głupiego, żeby latał na zewnątrz.

Jeszcze rękawice… Musimy je nosić przez całą noc.

— Tak — odparła głosem spokojnym i szczerym.

Wiedział, że czeka ich trudny okres. Nocą będą przerażonymi więźniami, zamknięci w zbyt ciasnej przestrzeni i niezdolni wyjść na zewnątrz. Będą się kryć przed zjawą o białych skrzydłach, starając się jednocześnie pielęgnować człowieka, który w każdej chwili może umrzeć.

Ciążyła im również świadomość, że Sol, nawet gdyby w pełni odzyskał zdrowie, nigdy nie zaspokoi swej kobiety o prowokujących kształtach, do której Sos będzie musiał się teraz przytulać przez całą noc.

Загрузка...