Rozdział 4

Theresa również zwróciła teraz uwagę na zmianę, jaka zaszła w pogodzie.

– Zrobiło się zimniej – powiedziała cicho.

– Tak.

– W tych okolicach jednak zazwyczaj chłody nie są bardzo dokuczliwe. W każdym razie nie takie jak w Norwegii.

Móri nie odpowiadał. Siedział i przyglądał się tej jeszcze młodej kobiecie, która została właśnie jego teściową. Była bardzo podobna do Tiril, tylko twarz miała nieco szczuplejszą i w ogóle wydawała się jakby drobniejsza. Miała też w sobie wrodzoną szlachecką godność, której w Tiril pozostało niewiele, Tiril bowiem była spontanicznym dzieckiem natury.

Cóż to musiał być za drań, ten który wykorzystał taką wtedy młodą Theresę? I dlaczego ona chroni jego nazwisko, można powiedzieć – zębami i pazurami? Jak mężczyzna może zrobić coś takiego spragnionej miłości młodej dziewczynie, właściwie jeszcze dziecku? Móri domyślał się, że ojciec Tiril wie o istnieniu córki. Ale gdzie on się podziewa? Dlaczego nie poczuwa się do odpowiedzialności?

Theresa mówiła coś o ciepłej pogodzie. Móri uznał, że nie chce odpowiadać na jego pytanie.

– Mam nadzieję, że jutro pojedziemy dalej – powiedziała, oglądając się niespokojnie przez ramię.

– Proszę kontynuować opowiadanie, wasza wysokość.

Księżna westchnęła.

– Cóż, zacznę od sprawy najprostszej. Przedwczoraj rano, kiedy już mieliśmy opuszczać gospodę w… ech, zapomniałam, jak się to miejsce nazywa, ale to bez znaczenia. Wtedy podeszła do mnie karczmarzowa i powiedziała, że obawia się, iż popełniła głupstwo.

Móri spoglądał pytająco na swoją teściową.

– Karczmarzowa wyjaśniła mi, że jakiś tydzień temu przybył do gospody gość i niby przypadkiem zapytał, czy daleko stąd do zamku Gottorp.

Na te słowa Móri nastawił uszu.

– Karczmarzowa odpowiedziała mu, że to zaledwie dzień drogi, i zapytała, kogo ma zamiar tam odwiedzić. Ów nieznajomy oświadczył, że księżnę Theresę. Przecież księżna wyjechała na północ, zdziwiła się wtedy kobieta i wyjaśniła, że jej wysokość kierowała się do Norwegii. To sprawiło, że obcy zmienił kurs i również podążył na północ. Karczmarzowa nie wiedziała, co o tym myśleć, zamartwiała się, że wprowadziła człowieka w błąd, bo nie miała pojęcia, że ja tak szybko wrócę.

– Czy zapytała ją pani, jak ten człowiek wyglądał? – chciał wiedzieć Móri.

– Tak. Bo i ja się zmartwiłam z jego powodu. Myślałam, że to ktoś, kogo znam. Ale tak nie było. Karczmarzowa opisała go jako niezwykle przystojnego mężczyznę, mówiącego bardzo źle po niemiecku. Jej zdaniem mógł to być Włoch, albowiem towarzyszący mu sługa zwracał się do niego per signore Lorenzo. Był to człowiek o ciemnych włosach i oliwkowej cerze, w średnim wieku, z dużą blizną na twarzy, obejmującą także jedno ucho. Absolutnie nie znam nikogo, kto by odpowiadał temu rysopisowi.

Przez chwilę siedzieli oboje bez słowa, pogrążeni w myślach. Potem Móri przypomniał:

– Mówiła pani o wielu zmartwieniach.

Twarz księżnej pociemniała. Ona sama zaś cofnęła się nieco, jakby chciała czegoś uniknąć.

– To bardzo dziwna sprawa. A zarazem potworna.

– Czy pani… przeżyła coś, czego pani nie rozumie, księżno?

– Tak. Tak właśnie należy to określić. Móri, nie patrz na mnie w ten sposób! Mam wrażenie, jakbyś wiedział, co chcę ci powiedzieć.

– Boję się, że to prawda. Proszę mówić!

– To jest głos… – zaczęła księżna z wahaniem.

Móri zbladł. Cała jego sylwetka wyglądała teraz jak czarny cień rysujący się na tle ściany. Jedynie twarz lśniła w blasku ognia z kominka.

– Wewnętrzny głos, prawda? A mimo to dochodzący z oddali?

– Właśnie! Wiesz coś o tym?

– Aż nazbyt wiele! Proszę już nic więcej nie dodawać. Może księżna zrobić wszystko, tylko proszę nie odpowiadać na jego wołanie!

Ale ja chcę odpowiedzieć! Czasami udaje mi się trzymać od tego na odległość, ale głos jest tak natarczywy, że mam ochotę krzyczeć: „Tutaj! Tutaj jestem! Idę! Już idę!”

– I tego właśnie ów głos pragnie – odparł Móri wstrząśnięty. – Proszę mi obiecać, że nigdy mu pani nie odpowie!

– W takim razie wyjaśnij mi, co to za głos!

– Dobrze, wyjaśnię!

Theresa wiedziała przecież już dość dużo o polowaniu na Tiril, ale opis ostatnich wydarzeń we dworze niedaleko Christianii dotarł do niej zaledwie we fragmentach.

Móri opowiedział o głosie, który nalegał, by Tiril ujawniła, gdzie się znajduje.

– Rozumie pani, księżno, że on… Bo to jest mężczyzna…

Księżna skinęła głową.

– On z łatwością może dotrzeć do duszy człowieka. Najpierw odnalazł duszę Tiril, ale teraz odkrył istnienie waszej wysokości. Wygląda jednak na to, że owej nieznanej sile trudno jest zlokalizować żywego człowieka, tego, do którego dusza należy. On po prostu nie wie, gdzie się człowiek znajduje, i dlatego stara się panią do siebie przyciągnąć, dlatego przyzywa. Ale ja i moi niewidzialni towarzysze zdołaliśmy otoczyć Tiril swego rodzaju murem tak, że on nie może mieć do niej przystępu.

– Bogu dzięki – westchnęła Theresa z ulgą. – Wolałabym jednak tych, o których mówisz „towarzysze”, nazywać twoimi duchami opiekuńczymi.

– Proszę bardzo – rzekł Móri. – Ja przeciwstawiałem im się przez wiele lat, nie chciałem nawet słyszeć o ich istnieniu. Chyba już czas okazać wdzięczność za ich nieustanną obecność przy mnie.

– I ja tak myślę – powiedziała księżna z powagą.

– Ale, księżno… Panią także możemy otoczyć nieprzebytym murem. Zgodzi się pani na to?

Księżna zadrżała.

– Nie wiem, czy mam dość sił. Pozwól mi przemyśleć tę sprawę dziś w nocy.

– Proszę bardzo, byleby to nie trwało zbyt długo!

Zapadł głęboko w krzesło i całkowicie pogrążył się w mroku.

– Przestraszyło mnie to, że znowu ktoś mówi o głosie. Widzi pani, księżno, byliśmy przekonani, że niebezpieczeństwo z tamtej strony już zostało wyeliminowane. Bowiem moi przyjaciele z tamtego świata uczynili absolutnie wszystko, by raz na zawsze pozbyć się dwu prześladowców, którzy kilka tygodni temu o mało nie schwytali Tiril. Potem nastał spokój i odetchnęliśmy. z. ulgą. A teraz od księżnej pani słyszę o głosie. Przeraża mnie to. Czego oni mogą od pani chcieć, księżno?

– Nie wiem – jęknęła żałośnie. – Nie potrafiłabym znaleźć najmniejszej przyczyny. Ale co się jeszcze wydarzyło we dworze, kiedy ja byłam w zamku Gottorp?

Móri uśmiechnął się krzywo.

– Duchy zabrały nas w podróż w czasie i przestrzeni, do Tiersteingram w Tiveden za czasów złego księcia.

– Oj!

– Tak, istotnie nie bardzo to było przyjemne.

– Wspominaliście o tym, ale nie brałam waszych słów poważnie. Wydawało mi się to zbyt nierealne. Opowiedz mi teraz więcej!

Móri opowiedział i na koniec rzekł:

– Najgorsze, że ja wszystko zniszczyłem. Zobaczyłem wielką księgę ze znakiem słońca i natychmiast chciałem ją otworzyć. Tiril zdołała mnie powstrzymać w ostatniej chwili, ale mimo to dość brutalnie zostaliśmy przywróceni do rzeczywistości.

– Ale dowiedziałeś się czegoś?

– Odczytałem tylko dwa słowa, wypisane na okładce księgi jakimś runicznym pismem.

Theresa przyglądała mu się wyczekująco.

– Nic nam te słowa nie mówią. STAIN ORDOGNO, tak brzmią. „Stain” pisane przez ai.

Księżna zmarszczyła brwi. Móri widział, że bardzo się stara coś sobie przypomnieć.

– Wasza wysokość zna te słowa?

– Myślisz, że to po niemiecku?

– Prawdopodobnie, skoro książęta stamtąd pochodzili.

Theresa myślała teraz głośno.

– „STAIN”, to musi być „STEIN”, kamień. Pismo runiczne ma wspólny znak E oraz I, więc dla rozróżnienia w tym przypadku używano A zamiast E.

– Słusznie.

– Angielskie słowo „stain”, oznaczające plamę, tu wydaje się kompletnie nieuzasadnione. „STAIN” to może także być imię, ale nie wydaje mi się, żeby w tym przypadku tak było. ORDOGNO natomiast…

Umilkła. Móri czekał.

– Już kiedyś to słyszałam…

– Brzmi jakoś z włoska – wtrącił Móri.

Theresa skinęła głową.

– Albo z hiszpańska. Ordogno… Ordogno… – Potem powtórzyła szeptem: – Słyszałam to, ale w związku z czym…?

– Niech księżna spróbuje sobie przypomnieć – prosił Móri. ~ – Wydaje mi się, że to ważne. Ale jutro musimy ruszać dalej, więc może…

– Tak, masz rację – powiedziała księżna, wracając do rzeczywistości. – Rozmowa z tobą zawsze przynosi pociechę, Móri.

– To samo ja chciałbym powiedzieć o rozmowach z panią, księżno.

Theresa dotknęła delikatnie jego ramienia.

– Nie przestaję dziękować Panu Bogu za to, że Tiril znalazła ciebie, Móri! I powinieneś wiedzieć, że bardzo się cieszę na przybycie wnuka!

Móri uśmiechnął się.

– Postaram się, żeby Tiril przyjęła to ze spokojem, ona jest bardzo dzielna. Wszelkie przeciwieństwa traktuje jako wyzwanie. Mogę jednak zapewnić księżnę, że my oboje też się bardzo cieszymy.

Nie wspomniał ani słowem o okropnym lęku, jaki ich czasami ogarnia na myśl o mającym się narodzić dziecku.

Twarz Theresy się rozjaśniła.

– Teraz Tiril będzie miała spokój w Theresenhof. A my będziemy się nią opiekować, prawda?

– Oczywiście – potwierdził Móri, a w jego. oczach pojawił się wyraz zdecydowania.

Czy ten krótki, szyderczy śmiech, który, jak mu się zdawało, doszedł do niego z ciemnego kąta, to tylko wytwór pobudzonej wyobraźni?

Tiril jednak nie spała. Leżała na łóżku w pokoju na piętrze i wpatrywała się w okno, skąd widoczne było rozjaśnione księżycowym światłem niebo. Blask księżyca wpadał do pokoju i cień okiennych ram tworzył na ścianie dziwne geometryczne wzory. Świeca już dawno temu dopaliła się i zgasła.

– Boże – szeptała Tiril. – Boże kochany, bądź miłosierny! Pragniemy tego dziecka bardziej niż czegokolwiek na świecie, ale czy nie uczyniliśmy czegoś nieodpowiedzialnego? Myśleliśmy przecież tylko o własnym szczęściu, czy z tego powodu ta niewinna istota miałaby cierpieć? Z powodu naszej miłości?

Umilkła i zaczęła nasłuchiwać. Zdawało jej się, że coś słyszy…

Słaby, słabiuteńki odgłos…

Nie, niczego nie słychać.

Tak się boję, myślała. Boże, dopomóż mi, tak się boję. Rozmawialiśmy o tym, by nie dopuścić do urodzenia maleństwa, ale jak moglibyśmy uczynić coś takiego? Nikt nas do tego nie zmusi! To przecież wielki grzech i straszna niesprawiedliwość wobec dziecka, które może chciałoby żyć.

Ale czy nie popełniliśmy niesprawiedliwości pozwalając mu żyć? Może będzie nas za to nienawidzić?

Wesołość niewidzialnych towarzyszy Móriego…

To przerażające. Jakby… Jakby mające się narodzić dziecko uważały za swoje.

Och, nie, to niemożliwe, ponosi mnie wyobraźnia. Wymyślam sprawy, które nie istnieją.

Tiril zamknęła oczy.

Wkrótce zapadła w ten stan drzemki, który poprzedza sny. Ostatnim wysiłkiem woli starała się ponownie otworzyć oczy i znowu zaczęła się wpatrywać w księżyc, który tymczasem przesunął się tak, że świecił jej prosto w twarz.

Znajdowała się w jakimś przedziwnym miejscu.

Rozległe, niemal bezkresne bagna, za którymi majaczyły wysokie góry. W szczelinie pośród lekkich i prawie przezroczystych chmur przesuwających się nad bagnami pojawił się księżyc. Wszędzie widziała małe, niebieskie, tańczące ponad trzęsawiskami płomyki, jakby jakieś karły przenosiły po mokradłach latarenki. Noc była niebieska, ani ciemna, ani jasna, dokładnie taka sama jak ta tutaj, za jej oknem.

W trwającym kilka minut półśnie znowu usłyszała te słabe dźwięki. Jakieś szepczące głosy.

„Czy oczekiwany wkrótce się pojawi?”

Takie właśnie słowa wypowiadały szeptem te głosy. A może jej się tylko zdawało?

„Przez setki lat czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy”. Czy słyszała coś jeszcze o zaczarowanym ludzkim dziecięciu?

Nie była w stanie sobie tego przypomnieć. Senne marzenie rozproszyło się i rozwiało.

Tiril odwróciła się do ściany i oparła dłoń na boazerii. Jaka jedwabista powierzchnia, ile w niej życia. Jak dłoń przyjaciela. Przesuwała ręką po drewnie.

Jestem teraz taka szczęśliwa. Mam Móriego. I Nera. I odnalazłam matkę, którą z każdym dniem bardziej lubię.

A mimo to nie czuję się bezpieczna.

Oczekuję dziecka Móriego. To szczęście tak wielkie, że czasami o mało się nie uduszę łzami radości. Zwłaszcza ze już od dawna zaakceptowałam to maleństwo.

Dlaczego właśnie to cudowne oczekiwanie miesza się z rozdzierającym serce lękiem?

Загрузка...