Rozdział 16

Tym razem Tiril postanowiła wykorzystać swoje pochodzenie z domu Habsburgów. Oświadczyła spokojnie, lecz zdecydowanie, że wejdą do zamku. Nie było jeszcze tak strasznie późno.

– Zostawcie wszystko mnie – dodała.

Obaj mężczyźni otworzyli usta, by spytać, co zamierza, i ewentualnie ostrzec ją przed pochopnym działaniem, ale zamiast tego Móri powiedział:

– Kiedy moja ukochana i szanowna małżonka mówi tym tonem, to pozostaje tylko pokornie przytakiwać.

– I tak będzie najlepiej – potwierdziła Tiril.

Podjechali do wieży, obok której wznosiła się masywna budowla; w czasach świetności musiała prezentować się niczym pałac. Mimo szacownego wieku wszystko tu wyglądało porządnie i było dobrze utrzymane. Świeżo wygracowane żwirowe alejki, żadnych kamieni ani odpadającego gruzu.

– Popatrzcie na te mury – rzekł Móri z uznaniem.

– Grube co najmniej na cztery łokcie – ocenił Erling.

I rzeczywiście. Mury miały dwa i pół metra grubości.

Erling mówił dalej:

– Tiril, jesteś pewna tego, co robisz?

– Najzupełniej!

Zastukali do ciężkiej bramy.

Potem czekali.

W końcu ukazał się jakiś człowiek, najwyraźniej zaskoczony ich wizytą, sądząc po roboczym ubraniu, jakie na sobie miał. Zdaje się, że był to tak zwany człowiek do wszystkiego. Najbardziej przypominał chłopa, który nie zdążył się przebrać po pracy w obejściu.

– Słucham.

Tiril uśmiechnęła się do niego.

Grüss Gott – pozdrowiła go uprzejmie. – Prosimy wybaczyć, że przeszkadzamy, ale moja matka pochodzi z Habsburgów, jest siostrą cesarza, i gdyby było można, to bardzo byśmy chcieli zobaczyć Zachodni Habichtsburg.

Człowiek w bramie pochylił się tak, że czołem prawie dotykał progu.

– Ale, wasza wysokość… nie spodziewaliśmy się, przyjęlibyśmy panią z całą wspaniałością, przygotowalibyśmy odpowiedni posiłek, gdyby wasza miłość zechciała nas uprzedzić, to my byśmy…

Tiril starała się go uspokoić, władczym gestem uniosła rękę.

– Nie trzeba, nie! Zboczyliśmy z drogi pod wpływem impulsu. Przejeżdżaliśmy tędy i przyszła nam ochota, żeby obejrzeć okolice, z których pochodzą Habsburgowie. A poza tym my jesteśmy zwyczajnymi ludźmi, ponieważ mój ojciec wywodzi się ze szlachty niższego stanu, mąż zaś w ogóle nie jest szlachcicem. Dlatego rzadko posługuję się moim książęcym nazwiskiem, a jeśli już, to robię to bardzo dyskretnie. Chciałam po prostu obejrzeć to, co zostało ze starego zamku, a myślałam, że nie będzie to możliwe, jeśli nie powiem, kim jestem.

– Oczywiście, wasza wysokość. Proszę wejść, z radością oprowadzę państwa po zamku, a tymczasem moja żona zajmie się wieczerzą. Jesteśmy tutaj zarządcami i przez cały rok mieszkamy w zamku.

Troje podróżnych z zadowoleniem przyjęło wiadomość, że w zamku nie ma nikogo z rodu Habsburgów. Nikt z książęcego domu nic przecież o Tiril nie wiedział.

– Skąd miałaś pewność, że nie ma tu nikogo z rodziny? – zapytał Móri po norwesku, gdy znaleźli się już za furtą.

– A czyż nie wywiesza się flagi na wieży, kiedy pan zamku znajduje się w domu? – odpowiedziała szeptem.

– Racja!

– Niezła robota, Tiril – pochwalił Erling.

A Tiril była jeszcze na tyle młoda, że zarumieniła się pod wpływem tej pochwały.

Zaproponowano im nocleg, co przyjęli z radością. To rozwiązywało problemy bytowe, a ponadto będą mieli czas rozejrzeć się po zamku. Syn gospodarzy zaopiekował się końmi, był to bardzo sympatyczny chłopiec, którego polubili od pierwszego wejrzenia.

Przyjemnie było znaleźć się pod dachem po całym dniu w siodle. Nie robili popasów dokładnie tak samo jak w latach młodości. Musieli jednak stwierdzić, że chyba nie są już tacy młodzi. Wygodne życie smakowało bardziej niż dawnymi czasy.

Kiedy siedzieli w hallu o potężnym sklepieniu, czekając na zarządcę, Erling powiedział:

– Mój Boże, jak wspaniale być znowu z wami! Tamte lata… Nie chciałbym mówić o Catherine. Móri, jesteś pewien, że znajdujemy się na właściwym tropie?

– Absolutnie! Powietrze wokół nas jest tak nabrzmiałe grozą, że aż cuchnie.

– Wokół nas, powiadasz?

– Tak. Chociaż teraz jest jakby spokojniej.

– Czy to dobrze?

– Dla nas dobrze akurat w tej chwili. Ale dla naszej sprawy nie.

Przyszedł zarządca ze swoją bardzo tęgą żoną.

– O, wiele lat minęło od czasu, kiedy mieliśmy ostatnią wizytę kogoś z Habsburgów – powiedziała przejęta i z zakłopotaniem ukłoniła się głęboko. – Łaskawa pani… Witajcie! Witajcie wszyscy! To dla nas wielki zaszczyt. Robimy w tym zamku, co tylko możemy.

– I nikt was nie odwiedza? To musi być smutne. Zamek znajduje się w znakomitym stanie. Muszę powiedzieć o tym mojej matce, a ona przekaże wiadomość cesarzowi.

– Dziękujemy waszej miłości za życzliwość.

Erling i Móri wymienili spojrzenia. Zdumiewało ich, z jaką łatwością Tiril wczuwa się w książęcą rolę, z jakim przekonaniem wypowiada słowa. Jakby się do tego urodziła.

No i przecież mimo wszystko tak było.

Cieszyli się, że w jej osobowości nie ma najmniejszych śladów ojcowskiego dziedzictwa – po biskupie Engelbercie.

Zarządca zabrał gości na oglądanie zamku, a jego syn towarzyszył im z wielką ochotą. Wspinali się po kamiennych schodach, wyglądali przez niezliczone okna i otwory przeznaczone dla łuczników, przeciskali się ciasnymi korytarzami, oglądali dobrze utrzymany dom mieszkalny i zrujnowane pomieszczenia na wieży.

Mury były rzeczywiście potwornie grube. Zmieściłby się w nich średniej wielkości pokój jakiegoś norweskiego czy islandzkiego domu.

W wieży było wilgotno i zimno.

– Jak kobiety musiały w tamtych czasach cierpieć westchnęła Tiril. – Ten wieczny chłód od wilgotnych murów i od kamiennej podłogi.

– A mężczyźni to nie cierpieli? – uśmiechnął się Erling.

– Mężczyźni nie dostają zapalenia pęcherza od siedzenia na kamiennych ławach – prychnęła Tiril. – Móri, zauważyłeś tutaj coś szczególnego? Oczywiście nie chodzi mi o zapalenie niewymownych części ciała.

Móri uśmiechnął się ze smutkiem.

– Nie, ale wydarzyło się tu wiele tragedii i nieszczęść. Wielu rycerzy padło przy otworach strzelniczych, inni znowu umierali powoli na własnych posłaniach. Wyczuwam tutaj pamięć niewiernych książąt i ich równie niewiernych sług. Ale żadnych śpiących wielkich mistrzów.

– No to zejdźmy do piwnicy – zaproponował Erling.

Za pytał zarządcę, gdzie znajdują się groby lub krypty.

Zarządca odpowiedział mu z uśmiechem:

– O nie, mój panie, książęta, a wcześniej hrabiowie z domu habsburskiego mieszkali w zamku tak dawno temu, że żadne groby z tamtego czasu się nie zachowały. Chociaż akurat o tym ja sam niewiele mogę powiedzieć, więc może dobrze będzie zejść do piwnic i zobaczyć. O ile się orientuję, znajduje się tam tylko wino, ale nigdy nic nie wiadomo.

– Znakomicie – zgodził się Erling. Móri ich jednak powstrzymał.

– Nie – powiedział pospiesznie. Posługiwał się norweskim, by zarządca nie zrozumiał. – Tam nie ma nic, co mogłoby mieć dla nas znaczenie. Nie musimy tam szukać. Gród Habsburg jest wolny. Ale pamiętacie dokładnie inskrypcję na naszyjniku?

– „Tam gdzie jastrzębie latają ponad Aare, śpią wielcy mistrzowie” – wyrecytowała Tiril. No właśnie.

Znajdowali się w dalszym ciągu w pomieszczeniach wieży.

– Wejdźmy jeszcze raz na samą górę – rzekł Móri.

Zarządcy wyjaśnił, że chciałby jeszcze raz coś sprawdzić.

Ponownie wspięli się po wysokich, stromych schodach.

Kiedy byli już na górze z rozległym widokiem na okolicę, Móri powiedział, przekrzykując szum wiatru:

– Za pierwszym razem widziałem tu coś bardzo interesującego, ale zapomniałem zapytać. Czy widzieliście ten zamek obronny tam dalej w dolinie?

Tiril zastanawiała się. Przypomniała sobie, że kiedy dotarli do Zachodniego Habsburga, Móri stał się bardzo niespokojny. Nieustannie oglądał się za siebie i mówił o złych mocach. Później, kiedy już weszli do zamku, ostrzegał, że powietrze jest ciężkie od strasznej grozy.

Owszem, Habsburg mógł być czysty. Ale tam w dolinie… „gdzie jastrzębie latają ponad Aare”…

Zarządca wyjaśnił, że ów zamek obronny, o który pytał Móri, to wspaniała budowla i nadal mieszkają tam znakomici państwo. Na kolejne pytania Móriego odpowiadał przeważnie syn gospodarza, dodał też, że nie istnieje żadna opowieść związana z historią tamtego zamku.

Móri zastanawiał się długo. Jego badawcze spojrzenie przesuwało się wolno, uważnie oglądał dolinę.

– A czy w okolicy istnieją jakieś inne zamki? Na przykład… w tamtym kierunku?

Wskazał przed siebie, a Tiril wiedziała, że to z tamtej strony dociera do niego przeczucie grozy.

Zarządca zastanawiał się.

– Teraz to chyba nie, ale zdaje się w przeszłości jakiś zamek tam stał. Nic już z niego nie zostało, ale to chyba rzeczywiście było w tamtym kierunku.

– A jak się nazywa to miejsce? – zapytał Móri, a w jego głosie wyczuwało się wielkie napięcie.

– Jak się nazywa? Zdaje mi się, że Graben.

Graben? Von Graben, zdawały się mówić spojrzenia Móriego, Erlinga i Tiril.

– To tam – szepnął Móri cicho. Opuścił ramiona, jakby ta wiadomość przyniosła mu ulgę po bardzo długim oczekiwaniu.

– Dlaczego to się nazywa Graben? – spytała Tiril żałosnym głosem. Sprawa dotyczyła jej osobiście, bo przecież jej ojcem był von Graben, a więc ona również tak się nazywała.

Móri położył jej rękę na ramieniu, żeby ją zapewnić, że to wszystko naprawdę nie ma z nią najmniejszego związku.

Zarządca powiedział trochę niepewnie:

– Bardzo niewiele wiem o tym wszystkim. Dlaczego stary zamek nazywał się Graben? Po prostu nie mam pojęcia. Słyszałem tylko jeszcze w dzieciństwie, jak ludzie gadali o tych ruinach. O tym, że dawno temu miał tam jakoby mieszkać pewien bogaty i bardzo zły pan. Był on okropnie religijny. Czy był zakonnikiem, czy nie, nie potrafiłbym powiedzieć, słyszałem co prawda o jakimś zakonie, ale nie umiałbym tego powiązać z zamkiem. No tak… Ten pan był podobno bardzo ważną figurą za czasów inkwizycji, ale nic pewnego nie wiem.

– W takim razie musiałby być dominikaninem – powiedział Erling. – Albo może jezuitą. Pierwsi znani byli ze swojej bezkompromisowej postawy wobec wszelkich sekt, drudzy natomiast z dosyć pobłażliwego stosunku do grzechów. Sprzedawali na przykład grzesznikom listy absolucyjne. Sami także grzeszyli sporo, ale łatwo udzielali sobie odpuszczenia grzechów. Również oni byli fanatykami jeśli chodzi o zwalczanie ludzi myślących inaczej.

Zarządca wtrącił:

Tak, słyszałem, że ludzie niezbyt chętnie chodzili pobliże ruin, gadali, że miejsce jest naprawdę straszne.

Tiril zadrżała. Z trzech powodów. Sprawił to chłodny wieczorny wiatr, otoczone złą sławą ruiny daleko w dolinie, a przede wszystkim to, co o polowaniu na innowierców i inaczej myślących powiedział Erling.

Jej wyraźne drżenie stało się sygnałem, że trzeba wracać na dół, gdzie czeka już smakowita kolacja.

Po posiłku zasiedli wszyscy do rozmowy, gospodarze z synem i troje gości. Tiril zwróciła uwagę, że Erling pije więcej niż poprzednio i że to martwi również Móriego. Ale atmosfera przy stole była wspaniała i zarządca wyraził pragnienie, by takie wizyty zdarzały im się częściej.

Troje podróżnych opowiadało o Norwegii i Islandii, a także o swoich poprzednich przygodach. Ale prawdziwy powód, dla którego trójka przyjaciół tu przyjechała, nie został wyjawiony.

Ta noc była przyjemną odmianą po niespokojnym śnie w gospodzie pod Zurychem, gdzie jacyś goście weselni robili co mogli, by wszystkich pobudzić.

Następnego ranka bardzo wcześnie podróżni pożegnali się z sympatycznymi gospodarzami i wyjechali.

Zamierzali posuwać się wzdłuż rzeki Aare, dopóki nie znajdą się na wzniesieniu, gdzie, jak sądzili, powinny znajdować się ruiny Graben..

Zawsze zresztą można pytać o drogę.

Móri jednak był bardzo niespokojny i wydawał się przygnębiony. Tiril bardzo się to nie podobało.

Erling również zauważył dziwny nastrój przyjaciela.

– Móri, co z tobą?

– Gdybym miał wybierać, to bym natychmiast zawrócił.

Tiril miała ochotę zastosować swoją metodę i powiedzieć prowokująco: „No to wracajmy”, ale powstrzymała się. Nie można przesadzać.

Na szczęście Móri sam rozwiązał problem.

– Nie, oczywiście, że nie wracamy, jesteśmy przecież prawie u celu. Przyznać jednak muszę, że się boję. Powinniśmy być bardzo ostrożni i czujni. Obiecajcie mi to!

– Obiecujemy.

Tiril rozejrzała się wokół. Znajdowali się na dnie doliny, otoczonej wysokimi i stromymi górami.

Poczuła się bardzo mała. I to z wielu powodów. W jaką to straszną sprawę wszyscy troje się wdali? O co tu może chodzić, skoro nawet nadludzko silny Móri jest tym tak poruszony?

A w dodatku nie było przy nich towarzyszy Móriego.

Rozdział 17

Kiedy zbliżali się do rzeki, Erling i Tiril jechali obok siebie. Tu w dole droga była wystarczająco szeroka na dwoje jeźdźców. Móri znajdował się dość daleko przed nimi.

– Nasz drogi czarnoksiężnik zmienił się, a pod pewnymi względami nie zmienił w ciągu tych czternastu lat – stwierdził Erling. – Najwyraźniejszą odmianą jest to, że nosi teraz normalne, zwyczajne ubrania. Jak widzę, zrezygnował z tej swojej brunatnej peleryny.

– O, ale wciąż ją ma – rzekła Tiril zarazem złośliwie i czule. – Jest już taka zniszczona, że przez dziury widać niebo, ale wiesz, jak to jest z ubraniem, które człowiek kocha. Trudno się z nim rozstać.

– Wiem – uśmiechnął się Erling. – Ale też wydaje mi się, że Móri jakby wydoroślał, dojrzał. I stał się spokojniejszy. Te lata z tobą dobrze mu zrobiły, Tiril.

– Dziękuję ci! Erling mówił dalej:

– Najpierw zauważyłem, że nie wygląda już tak strasznie jak dawniej. Już nie budzi skojarzeń z brunatną grozą z innego świata. Ale wczoraj i dzisiaj to znowu dawny Móri.

– Tak, zauważyłam, że zarządca i jego żona z początku rzucali na niego pełne lęku spojrzenia. Pojęcia nie mam, co go teraz przeraża. Ale nie ulega wątpliwości, że to coś działa na ponurą stronę jego osobowości.

– Trudno ci się z nim żyje?

– Nie, skąd! – zaprotestowała. – On kocha dzieci i mnie. Wspaniale rozumieją się z moją matką. Ale, oczywiście, miewa trudne chwile. Jakieś koszmary, napady lęku. Podróż przez królestwo umarłych odcisnęła piętno na jego świadomości i to jest już nieodwracalne, Erlingu. Te koszmary to dla niego okropna rzecz, a ja jestem bezradna!

– Rozumiem. Ale co się stało z jego towarzyszami? Zauważało się ich dawniej tak… chciałoby się rzec, wyraźnie w jego pobliżu, choć przecież to niewidzialne istoty.

– Masz rację. Często bardzo mi ich brakuje, bo wiesz, człowiek przyzwyczaja się nawet do okropieństwa, a one miały też wiele pozytywnych cech. Były zabawne, obdarzone poczuciem humoru, a ich obecność dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Tak, naprawdę mi ich brak. Dawno temu otoczyły Theresenhof ochronnym kręgiem i zniknęły. Było to dokładnie wtedy, gdy nadały Dolgowi to dziwne imię. Chociaż teraz nie wydaje mi się ono wcale takie niezwykłe. Wiesz, imię może charakteryzować człowieka, a z drugiej strony człowiek przydaje charakteru imieniu. Zrastają się w jakiś sposób w jedno. Gdyby teraz ktoś chciał przechrzcić Dolga, to bym go pewnie nie rozpoznała – uśmiechnęła się zakłopotana.

– Wasze pozostałe dzieci są, zdaje się, całkiem normalne, prawda? Może tylko trochę zbyt aktywne. Ale bardzo zabawnie jest słuchać ich rozmów. Ileż one mają fantazji! Za to twój najstarszy syn mnie fascynuje. Wydaje się taki nieskończenie obcy. Jakby przybył z jakiejś odległej gwiazdy.

– Bardzo ci dziękuję za te piękne słowa o moim synu – powiedziała Tiril lekko ochrypłym głosem. – Niektórzy ludzie w naszej okolicy skłonni są raczej twierdzić, że ktoś taki jak on musiał wypełznąć spod ziemi. Gwiazdy, to brzmi o wiele lepiej.

– Jaki on jest? Mówi przecież niezbyt wiele.

– Nie wiem, Erlingu. To grzeczny chłopiec, nigdy nie mieliśmy z nim żadnych kłopotów ani zmartwień. Ale od czasu do czasu po prostu nas przeraża. Wie tak dużo. Uczy się wszystkiego w lot, ale nie tylko to, on zdaje się. rozumieć również sprawy okultystyczne. Wie z góry, co się stanie. Poza tym Nero i on rozmawiają ze sobą. No nie, nie za pomocą słów, ale rozumieją się nawzajem dokładnie tak, jakby używali słów, należą jakby do jednego gatunku. Oni obaj opiekują się na przykład naszymi szalonymi bliźniakami i… – Tiril. umilkła na chwilę, a potem mówiła dalej zdławionym głosem: – Dolg popatrzył, na mnie tego dnia, kiedy wszyscy troje opuszczaliśmy. Theresenhof. To spojrzenie, Erlingu! Nie powiedział nic, ale jego oczy wyrażały najgłębszy smutek. Najpierw myślałam, że jest mu przykro, bo chciałby pojechać z nami, ale to nie dlatego. Sprawiło mi to dojmujący ból, Erlingu, i mało brakowało, a byłabym zrezygnowała z wyjazdu. Ale chęć przeżycia przygody zwyciężyła.

Roześmiała się, jakby chciała zatrzeć przykre wspomnienie.

– Czy pamiętasz, jak się kiedyś skarżyłam, że tyle podróżujemy? A teraz od dawna tęsknię, by gdzieś pojechać.

– O, to przecież naturalne. Teraz masz taki miły dom i wiesz, że zawsze możesz do niego wrócić. Ale z tego, co mówisz, wnioskuję, iż przez te lata prowadziliście bardzo spokojne życie?

– Tak. Z początku nie mieliśmy nawet odwagi wyjść poza ten ochronny krąg, o którym ci mówiłam. Później czasami gdzieś wyjeżdżaliśmy, ale niedaleko i na krótko.

– Byliście przyjęci u dworu?

– My nie, ale cesarz i jego małżonka, a także siostry, mamy niekiedy u nas bywają. Tylko najbliżsi krewni mamy, więc jest naturalne, że my się w Hofburgu nie pokazujemy. Wiesz przecież, jacy są dworzanie. Mają większe poczucie godności niż sam cesarz.

– Owszem. A czy twoja matka nie cierpi z powodu izolacji?

– Nie. Myślę, że nie. Czuje się z nami bardzo dobrze.

Erling rzekł w zamyśleniu:

– Jej życie było całkowicie pozbawione miłości, dopóki nie pojawiłaś się ty, Móri i dzieci.

– Wiem, co masz na myśli. Takiej miłości jak pomiędzy mną a Mórim mama nigdy nie przeżyła. Tylko ten jeden jedyny raz… Ale on okazał się niewart jej uczucia!

– Rzeczywiście. Nie widziałem nigdy tego biskupa, ale to, co o nim słyszę, nie brzmi szczególnie zabawnie.

Tiril westchnęła.

– Często sobie myślę, że moja wspaniała, dobra ma – powinna jeszcze spotkać jakiegoś interesującego mężczyznę z dobrej rodziny. Ona jednak nigdy nie wyjeżdża z domu. Mówi, że nie ma ochoty. Erlingu, spójrz, Móri na nas czeka, chyba ma nam coś do powiedzenia.

Niepokój w oczach czarnoksiężnika był uderzający.

– Co się stało? – zapytał Erling.

Móri najwyraźniej czuł się nieswojo. Jakby nie chciał ich straszyć, ale musiał.

– Myślę, że powinniśmy się spieszyć. Po zapadnięciu zmroku może się za nami zrobić gorąco.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Móri spojrzał gdzieś poza nich, przyglądał się szerokiej leśnej dróżce.

– Dotychczas odnosiłem wrażenie, że niebezpieczeństwo jest przed nami. A teraz wyczuwam je tuż za nami.

– Więc zostaliśmy wzięci w dwa ognie? – zapytał Erling na pół żartobliwie. – Nie brzmi to specjalnie zachęcająco. Ale masz rację, powinniśmy się spieszyć. Co, nie zamajaczyła ci gdzieś na horyzoncie jakaś wioska?

– No, jeśli nie zabrnęliśmy na błędne szlaki, to powinna się znajdować przed nami.

– Na błędne szlaki? – uśmiechnęła się Tiril. – Chyba już dawno znajdujemy się na błędnych szlakach.

Ścieżka stawała się coraz węższa, więc nie mogli już jechać jedno obok drugiego, musieli się też wspinać po coraz bardziej stromym zboczu. Dawno opuścili dno doliny, choć Tiril tego nie zauważyła, bo przez cały czas. rozmawiała z Erlingiem.

Teraz zobaczyła nareszcie, jak pięknie jest wokół nich. Jechali pośród wysokich, prześwietlonych słońcem sosen, wśród młodych drzewek i alpejskich kwiatów, których nazw Tiril nie znała, a leśne poszycie zdawało się pełne tajemnic. Ziemia pod sosnami była brunatnoczarna, wilgotna i wydzielała wspaniałe zapachy.

Do wsi było dalej, niż sądzili, ale przynajmniej podążali właściwą drogą. W końcu znaleźli się na bardzo pochyłym zboczu. W dole widać było wieś. Składała się z kilku zaledwie chłopskich gospodarstw, niemieckie budynki typowe dla Aargau ze słomianymi dachami tak wielkimi, że nie widać było spod nich ścian. Wcześniej widywali bardziej pospolite chłopskie domostwa z rozległymi gankami od strony doliny. Na pobliskim polu trójka przyjaciół spotkała dwóch pracujących mężczyzn. Trzeba było zsiąść z koni i podejść kawałek piechotą, by się do nich zbliżyć.

– Graben? – powtórzył pytanie jeden z nich, zsuwając filcowy kapelusz na tył głowy. – Owszem, jadą państwo we właściwym kierunku, ale nie powinniście się tam wybierać, chyba żeby Najświętsza Panienka była z wami, to tak, ale sami, nigdy.

– A to dlaczego?

– Nikomu nie wolno się tam zbliżyć. Tam rządzą inne niż człowiecza moce.

Chłop uczynił pospieszny znak krzyża.

– Czy tam straszy? – zapytał Móri wprost.

– To miejsce jest zaklęte – rzekł chłop. – Odwiedziłem je kiedyś jako młody chłopiec i moja noga nigdy więcej tam nie postanie.

Tiril chciała się dowiedzieć, co wówczas przeżył, lecz Móri odezwał się pierwszy:

– A historia zamku… Czy opowiada się w niej o jakimś mnichu?

Drugi chłop wyprostował z wolna swój pochylony od pracy grzbiet.

– Historia zamku? Jest tak stara, że nikt nie pamięta więcej niż tylko jakieś oderwane fragmenty. Ale to prawda, mój dziadek wspominał o mnichu.

Móri wpił w niego swoje najintensywniejsze, najbardziej sugestywne spojrzenie. Mówił przymilnym głosem:

Bardzo byśmy chcieli dokładnie usłyszeć, co mówił wasz dziadek o zamku Graben.

Chłop drapał się po głowie.

Eee, jako się rzekło, nie za dużo już pamiętam…

Jakby przypadkiem Móri położył mu rękę na ramieniu.

Człowiek nagle się rozjaśnił.

– To dziwne – powiedział zdumiony – ale nieoczekiwanie wydało mi się, że pamiętam więcej, niż myślałem. Aż trudno uwierzyć.

– Czy możemy posłuchać? – nalegał Erling. – Bo widzicie, my spisujemy takie różne historie i zapłacimy wam sowicie za dobre informacje.

– Ja przecież też coś wiem – wtrącił pospiesznie drugi chłop.

– Znakomicie – ucieszył się Móri, ale najwyraźniej czekał przede wszystkim na opowiadanie tego pierwszego.

– O Graben zawsze krążyły niesamowite historie – zaczął tamten. – I tylko bardzo ciekawi albo naprawdę odważni młodzi chłopcy tam chodzili. Ale zawsze tylko raz, i potem już nigdy więcej. Wszyscy ludzie ze wsi trzymali w tajemnicy to, co się dzieje na wzgórzach ponad nami. Nigdy nie słyszałem o żywym człowieku, który odważyłby się iść tam dwa razy. Ksiądz, który chodził z krzyżem i z zamiarem przegonienia duchów, został wyrzucony z ruin i stoczył się daleko w dół tak, jakby ktoś go zepchnął ze wzgórza.

– A co przeżyłeś ty sam podczas swojej wyprawy? – To Tiril pytała, bardzo chciała wiedzieć.

Chłop zamyślił się. Najwyraźniej miał kłopoty ze znalezieniem odpowiednich słów.

– Ja… ja nie widziałem nic – powiedział z wolna. – Ale kiedy razem z kolegami podeszliśmy do polanki, na której znajdują się ruiny, było tak, jakby uderzył w nas jakiś silny strumień, nie wiem, co to było, ale, zdawało mi się, że to samo zło. Nie, może nie zło, może gniew? Albo wrogość. W każdym razie sprzeciw. Jakby ten, ktokolwiek to był, nie chciał nas tam widzieć, chciał nas odpędzić… samą tylko… samą…

– Siłą myśli? – podsunął mu Erling.

– Tak, właśnie! – zawołał chłop ucieszony, że nareszcie potrafił się wysłowić. – To była tak wielka siła, że chłopaki uciekli w popłochu z krzykiem. A przecież nawet nie zdążyliśmy wejść na polankę.

– Co się stało z tymi, którzy podeszli bliżej? – zapytał Móri.

Chłopi popatrzyli po sobie. W końcu jeden rzekł:

– Słyszałem o jednym takim, imieniem Dieterl, on żył, zanim ja się urodziłem. Ów Dieterl mimo wszystko starał się dotrzeć dalej. Później jego rodzice chodzili go szukać i znaleźli go, leżał jak nieżywy, i najbardziej odważni mężczyźni z całej parafii długimi drągami próbowali go ściągnąć z polany. Chorował aż do Bożego Narodzenia.

– Opowiadał sam coś o swoich przeżyciach?

– Nie mieli odwagi go o to pytać, bo jak ktoś się odważył, to on dostawał takich dzikich oczu i zaczynał toczyć pianę, więc się bali, że mu się rozum pomiesza.

– I nikt się niczego nie dowiedział?

– Nie. Sam Dieterl odebrał sobie życie jeszcze tej zimy.

– Szkoda – mruknął Erling. – No cóż, to może teraz usłyszymy historię zamku?

– Tak – zgodził się ten, któremu Móri wciąż trzymał rękę na ramieniu. – Jest tak, jak mówił mój dziadek: Nikt już nie pamięta, kiedy zbudowano zamek Graben, ale musi on być bardzo, ale to bardzo stary, to widać po grubych kamiennych blokach, wystających z ziemi. Dlaczego nazwano go Graben, też nikt nie wie. Jedyne, co wiadomo, to parę historyjek o ostatnim właścicielu.

– Chętnie o nim usłyszymy – rzekł Erling.

– No. Jak to tam szło? Aha. On miał jakoby żyć piętnastym wieku…

– Czyli trzysta lat temu.

– Zgadza się. To on był mnichem, tak mówił mój dziadek. Właściwie to on pochodził z potężnej rodziny i w dzieciństwie mieszkał w wielkim zamku warownym po tamtej stronie Zurychu, zdaje się, że to było Sankt Gallen. No i właśnie wtedy jak został mnichem, po wielu latach życia za granicą osiadł tutaj, żeby żyć bardziej skromnie, w nie tak wytwornym miejscu jak jego rodzinny dom. Ale nie wydaje mi się, żeby on w głębi duszy był prawdziwym zakonnikiem, bo nie było chyba stworzenia bardziej złego niż on. Z rozkoszą torturował heretyków i sekciarzy, zadawał im powolną śmierć, a młode dziewczyny z okolicy sprowadzał na złą drogę i potem mordował. Jedna z nich urodziła dziecko i on potem tego dziecka szukał, ale o ile mi wiadomo, nigdy go nie znalazł. W końcu chłopi mieli dosyć i z pomocą licznych rycerzy z Aargau zdobyli szturmem twierdzę Graben, zabili mnicha, a jego siedzibę zrównali z ziemią. Od tamtej pory w miejscu, gdzie kiedyś znajdowało się Graben, nie ma spokoju.

Troje podróżnych patrzyło w kierunku wskazywanym przez chłopa, ale nie było w stanie niczego dostrzec, bo iglasty gęsty las rósł wysoko ponad wsią i przesłaniał widok.

– O jednej rzeczy zapomniałeś – powiedział drugi chłop. – O przekleństwie.

Tiril rzekła po norwesku:

– No tak, przekleństwo musi być, wszystko inne jest zbyt banalne.

– Jak ono brzmiało? – zapytał Móri.

– Ludzie gadali, że mnich wołał tak… chociaż może nie pamiętam dokładnie: „Mój synu, mój synu, słuchaj swego ojca! Tylko ty możesz podejść w pobliże zamku. Nikt inny nigdy tego nie dokona”. Tak albo coś podobnego.

– Oj, oj – jęknął Móri. – Więc to dlatego nikt nie może się zbliżyć do zamku?.

– Prawdopodobnie.

– Ale było coś jeszcze – wtrącił drugi chłop.

– Co takiego? Ja nic nie pamiętam.

– Nie wydaje mi się, chyba pamiętasz dobrze! Coś w rodzaju: „Odzyskaj szafiry, mój synu! Pozwoliłem obejrzeć klejnot twojej matce, a ona go ukradła. Nie wiedziałem o tym, kiedy kazałem jej umrzeć. I odszukaj klucz do ukrytego zamku Tierstein! Jedna część jest tutaj, te przeklęte jastrzębie mają drugą, trzecia zaś znajduje się u mego brata, tego diabła, którego nie potrafię odnaleźć!” To były ostatnie słowa, jakie mnich wypowiedział, zanim rycerz Bertram rozpłatał go na dwoje.

Troje przyjaciół spoglądało po sobie. Ukryty zamek Tierstein to oczywiście Tiersteingram w Tiveden. Jastrzębie to Habsburgowie.

– W takim razie musi istnieć powiązanie między rodami Wetlev i von Graben – rzekła Tiril. – Trzecia część klucza znajdowała się przecież u Wetleva.

– Tak, ale to zakłada również powiązania pomiędzy rodem von Graben i trzecim z braci Tierstein – stwierdził Erling.

– Masz rację – potwierdziła Tiril. – Musimy to wyjaśnić. Tierstein żył w jedenastym wieku, mnich von Graben czterysta lat później.

Obaj chłopi patrzyli na podróżnych z nadzieją. Nie rozumieli oczywiście po norwesku, ale…

Erling pierwszy zorientował się, o co chodzi, i wyjął sakiewkę.

– Wasza pomoc jest nieoceniona – powiedział wręczając każdemu z nich solidną monetę, a obdarowani rozjaśnili się w radosnych uśmiechach.

– Chwileczkę – wtrącił Móri i on również wyjął sakiewkę. – Możecie mi wyjaśnić jeszcze jedną sprawę?

– Oczywiście! – wołali jeden przez drugiego.

– Wiecie może, czy ktoś inny tędy nie przejeżdżał i nie wypytywał o zamek von Graben?

Chłopi zastanawiali się.

– Zdarza się od czasu do czasu jakiś podróżny. Ale naprawdę rzadko. Przeważnie osoby takie jak państwo. Tacy, co chcą poznawać różne opowiadane w okolicy historie.

– A nie zapamiętaliście nikogo wyjątkowego? To się mogło zdarzyć dosyć niedawno, w każdym razie za waszych czasów, wysoki, ciemny mężczyzna o wychudzonej twarzy i strasznym spojrzeniu? Prawdziwie wielki pan, godny.

Chłopi patrzyli niepewnie. Chętnie zarobiliby jeszcze trochę.

– Nieee – odparł jeden przeciągle i z wyraźnym żalem.

– Nieee, nikogo takiego nigdy tu nie było.

– Ale zaczekajcie! – zawołał jego kamrat. – Chociaż zdaje mi się, że to nie ma nic wspólnego… – Opowiadaj – zachęcał go Móri.

– No, bo córka mojej kuzynki to służyła jakiś czas w Sankt Gallen. I ona opowiadała o właśnie takim człowieku. Ale to chyba niemożliwe, bo tamten to był kardynał.

– Otóż to jest ten człowiek, o którym my mówimy – rzekł Móri cierpko. – Czy on tutaj był?

– Nie, nie, on nigdy, mogę przysiąc. Ale był okropnie kłopotliwy dla wszystkich na zamku Der Graben, o którym wspominaliśmy już przedtem. To stamtąd pochodził mnich.

– Tak, tak, mów dalej! To bardzo interesujące.

– Córka mojej kuzynki służyła we dworze niedaleko Der Graben. I słyszała od dziewczyny kuchennej z zamku, że kardynał bywał tam bardzo często, bo twierdził, że jest potomkiem panów na Der Graben. Teraz mieszka tam całkiem nowy ród, ale on węszył po kątach. Schodził nawet do piwnic, a może nawet najwięcej to w piwnicach właśnie szperał.

Trójka przyjaciół słuchała zaskoczona.

– Zaczekaj no, zaczekaj – przerwała mu Tiril. – To by świadczyło, że kardynał czegoś szukał?

– Tak.

– No i znalazł?

– Nie wydaje mi się. Moja krewniaczka mówiła, że zawsze opuszczał zamek bardzo zagniewany.

– Ale to świadczy też o tym, że nie wiedział o ruinach zamku Graben – powiedział Erling.

– Mój panie, o tych ruinach to wie bardzo niewiele ludzi. Tylko my tutaj we wsi, ale my nikomu o nich nie opowiadamy. Trochę się wstydzimy tego miejsca, bo to takie okropne.

– Rozumiemy was bardzo dobrze.

To były ważne wiadomości.

– Zawsze jesteśmy jakby o krok przed kardynałem i jego pomocnikami – ucieszyła się Tiril.

Chłopi patrzyli na nich bez słowa, nie rozumieli języka, którym podróżni się posługiwali.

Ale pieniądze od Móriego zostały przyjęte z wdzięcznością. Ten język rozumieli bez trudu.

– Naprawdę nie wiemy, jak wam dziękować – powiedział Erling. – A teraz, nie bacząc na wasze ostrzeżenia, wyruszymy do Graben.

Obaj chłopi mieli przerażone miny.

– Obejrzymy sobie tylko zamek z daleka – zapewniał Móri, chociaż niezupełnie odpowiadało to prawdzie.

Chłopi, choć wystraszeni, nie protestowali, wskazali nawet ścieżkę, którą należy pojechać.

– Ale najlepiej byłoby konie zostawić tutaj – poradził jeden. – Dla zwierząt droga jest za stroma i za wąska.

Trójka przyjaciół uznała to za dobry pomysł i oddała swoje wierzchowce chłopom pod opiekę, po czym ruszyła w górę.

Kiedy wieś zostawili już za sobą, Móri rzekł:

– Masz rację, Tiril. Przez cały czas jesteśmy jakby o krok do przodu. Kardynał może nie wiedzieć o istnieniu tego miejsca, bo wspomniano o nim jedynie w inskrypcji na naszyjniku, który został ukradziony jego przodkowi, mnichowi. Ukradła go kochanka mnicha, która urodziła dziecko. Czy możemy przypuszczać, że ów syn otrzymał od niej szafiry?

– Prawdopodobnie – odparła Tiril. – Ale nie musiał znać inskrypcji. Kardynał jednak chyba wiedział o jej istnieniu.

– Tak, ale w naszym rozumowaniu brakuje pewnego elementu – stwierdził Erling. – Kardynał musiał się dowiedzieć o inskrypcji stosunkowo niedawno. Po tym jak jego bratanek Engelbert podarował naszyjnik Theresie. Przypuszczam, że stało się to na krótko przed tym balem na zamku, podczas którego Engelbert zażądał od Theresy zwrotu klejnotu, ale wtedy ona go już nie miała, bo oddała akuszerce. Przy okazji Theresa ujawniła adres konsula w Christianii i to był początek prześladowań Tiril. To wtedy oni zaczęli jej szukać, ale minęło sporo czasu, nim ją znaleźli.

– Wiecie, co ja myślę? – zapytała Tiril. – O tym, jak kardynał się dowiedział, że naszyjnik ukrywa pewną tajemnicę? Myślę mianowicie, że to sam Engelbert, który odziedziczył naszyjnik, siedział kiedyś i przyglądał mu się uważnie – może jeszcze w dzieciństwie – i zauważył, że znajdują się tam jakieś pokrętne linie, przypominające litery, chociaż zbyt małe, by można je było odczytać gołym okiem.

Móri zaprotestował:

– Czy jednak mogli wygrawerować takie małe literki w czasie, kiedy naszyjnik został wykonany?

– Szkła powiększające są znane od dawna – wyjaśnił Erling. – Już w piętnastym wieku bardzo modnym rodzajem malarstwa była miniatura.

– Co my byśmy bez ciebie zrobili, Erlingu? – uśmiechnął się Móri ciepło, a Tiril przyłączyła się do niego z pochwałami. Erling rozpromienił się jak ktoś spragniony komplementów, choć przecież tak nie było. Ale uznanie tych dwojga cenił sobie szczególnie wysoko.

Móri mówił dalej:

– Wiemy już, w jaki sposób rozeszły się drogi szafirów części klucza, która znajdowała się w posiadaniu rodu von Graben. Fragment klucza posiadał brat mnicha, a szafiry prawdopodobnie syn mnicha. Nie sądzę, by ci dwaj znali się nawzajem.

– Nie, na pewno nie – potwierdził Erling. – Ale jeśli teraz przyjmiemy, że jest tak, jak mówi Tiril, że to Engelbert odkrył wzór na łańcuszku… To musiał opowiedzieć o tym swojemu strasznemu wujowi, kardynałowi, prawda?

– Chyba tak – zgodził się Móri. – I możesz sobie chyba wyobrazić, jaki kardynał był wtedy wściekły! Mieli oto przez te wszystkie lata najważniejszą dla swoich poszukiwań wskazówkę, a ten beznadziejny Engelbert oddał naszyjnik! I to komu? Kobiecie! Swojej kochance! Komuś z domu Habsburgów, którzy już i tak byli od dawna cierniem w oku kardynała ze względu na to, że posiadali fragment klucza. Niestety, nie wiemy, czy tak było naprawdę. Zgadujemy tylko.

– Myślę że zgadujemy trafnie – powiedział Erling. – Ale ja zastanawiam się jeszcze nad czymś innym. Nad treścią samej inskrypcji. Mówi się tam wyraźnie, że wielcy mistrzowie śpią… jacy wielcy mistrzowie? Wiemy tylko tyle, że tam, dokąd zmierzamy, mnich spotkał swoje przeznaczenie.

– Poczekaj, aż dotrzemy na miejsce – rzekł Móri.

Tiril zadrżała. Znajdowali się teraz ponad doliną, słońce stało jeszcze wysoko na niebie, ale nie ulegało wątpliwości, że lada moment zacznie się skłaniać ku zachodowi. Las trwał w ciszy i chociaż ścieżka była wyraźnie widoczna, im wyżej wchodzili, tym większy niepokój ogarniał Tiril. Nigdzie w pobliżu nie widzieli śladu żadnych zwierząt, co najwyżej jakiegoś ślimaka pod drzewem. Wydawało się, że przekleństwo ciążące nad zamkiem rozprzestrzenia się na całą okolicę.

Co my właściwie tu robimy, myślała Tiril raz po raz i ciarki przechodziły jej po plecach. Dlaczego nie siedzimy teraz na pełnej słońca werandzie w Theresenhof?

O, jakże tęskniła do dzieci! I do ukochanej matki, która stworzyła im wszystkim takie spokojne, pełne miłości życie. I do Nera, który tym razem musiał zostać w domu, bo Dolg nie chciał go puścić.

Dolg i Nero. Nierozłączni.

Tiril cieszyła się, że jej niezwykły syn ma takiego dobrego przyjaciela.

Kochany stary Nero!

Загрузка...