Rozdział 15

Kardynał von Graben był obrzydliwie stary i wychudzony, od dawna leżał w łóżku w swojej siedzibie w Sankt Gallen. Oddech miał charczący, oczy matowe, chyba że płonął w nich gniew na podwładnych.

Na początku tego roku podróżował do Watykanu, dokąd dotarł z pomocą licznego sztabu służących, którzy wykonali nadludzką pracę, żeby przewieźć go tam i z powrotem.

Teraz siły starca były na wyczerpaniu.

W wytwornej sypialni siedział bratanek kardynała, biskup Engelbert, oraz brat Lorenzo. Pilnowali się nawzajem niczym jastrzębie, czekali na ostatnie słowo Wielkiego Mistrza, czekali, by oznajmił, który z nich będzie jego następcą i zostanie głową Zakonu Świętego Słońca.

Mistrz już od dawna nic nie mówił. Tylko w długich odstępach czasu ze świstem wciągał powoli powietrze do pracujących z największym wysiłkiem płuc.

– No i co, biskup jakoś nie został jeszcze kardynałem? – zapytał Lorenzo złośliwie.

Engelbert drgnął. Zaczynał drzemać w wygodnym fotelu.

– Są sprawy, o których sam decyduję – rzekł surowo. – Uważam, że czas jeszcze nie nadszedł.

Wcale tak nie uważasz, myślał Lorenzo z niechęcią. Nie wiem co prawda zbyt wiele o hierarchii kościelnej, ale słyszałem, że ostatnio kolegium kardynalskie w Watykanie też cię nie rekomendowało, choć formalnie mogłoby to już dawno uczynić.

Cichy jęk na łożu sprawił, że obaj stali się czujni. Brat Lorenzo podszedł do chorego.

– Mistrzu – szepnął. – Nie śpicie?

Kardynał von Graben poruszał spierzchniętymi wargami. Lorenzo stwierdził, że kielich jest pusty, i posłał Engelberta, by przyniósł wina.

Gdy tylko biskup opuścił pokój, Lorenzo zaczął szarpać starca za ramię i szeptać pospiesznie:

– Ujawnij przede mną swoją tajemnicę, Mistrzu! Powiedz, gdzie ukryłeś wszystkie dokumenty Zakonu? Gdzie znajdują się księgi? Ta czerwona i ta, którą jedynie ty, panie, znasz?

Kardynał w odpowiedzi skrzywił się tylko boleśnie. Lorenzo wiedział, że Engelbert również próbował wycisnąć z umierającego starca wszystko, co ten wie o Słońcu; Lorenzo widział biskupa, jak pochylał się nad łożem i potrząsał ramieniem swego wuja. Zatem obaj mieli tu do załatwienia tę samą sprawę.

Kiedy Engelbert wrócił z winem, rozczarowany Lorenzo siedział na swoim miejscu. Obaj wiedzieli, że czas ucieka, a stary zachłannie strzeże swojej wiedzy. Kiedy umrze, cała wiedza o Słońcu zejdzie ze świata wraz z nim.

Rozległo się dyskretne, acz niecierpliwe stukanie do drzwi. Engelbert uchylił je ostrożnie.

– Jego. eminencji nie wolno przeszkadzać… – zaczął szeptem, lecz zaraz otworzył drzwi szeroko i w progu ukazali się dwaj ludzie. To byli ci sami, którzy kiedyś ścigali Theresę i Móriego przez las i którzy jak niepyszni musieli potem piechotą wrócić do domu. Ponad dwanaście lat temu.

– Jaką macie sprawę? – zapytał Engelbert niecierpliwie. – Proście Boga, żeby była dość ważna, bo w przeciwnym razie…

– Wasza eminencjo… Widzieliśmy dzisiaj troje z nich. Przejechali konno tuż pod naszymi oknami, tak wcześnie rano, że ja nawet nie zdążyłem się ubrać, i zawołałem tego oto, ale on jeszcze wcale nie wstał z łóżka, więc powiedzieliśmy sobie, że trzeba jak najszybciej założyć coś na siebie i jechać tutaj.

– Chwileczkę – wtrącił brat Lorenzo. – O kim wy mówicie?

– Jeden to był ten czarownik, ten, co jest niebezpieczny. Druga to kobieta, jego żona, ta Tiril, którą chcieliśmy pojmać. A trzeci to jakiś nieznajomy. Jechali na zachód. Przez miasto. A pakunków mieli tyle, że wybierają się pewno daleko.

Na łóżku pod ścianą otworzyły się okropne oczy starca. Kardynał von Graben oddychając ze świstem usiadł chwiejnie na posłaniu. W jego wzroku płonął fanatyczny ogień.

– Ależ wuju! – wykrzyknął biskup Engelbert. – Przez ostatnie tygodnie leżał wuj przecież jak martwy!

Trudno powiedzieć, skąd stary orzeł brał siły. Zdawało się, jakby je czerpał z wiadomości o trojgu podróżnych, którzy przejechali przez miasto, czy raczej ze świadomości, że ci ludzie w ogóle jeszcze istnieją.

– Tyle lat – szeptał chrypliwie. – Zniknęli na tak wiele lat! I teraz znowu są. Brać ich! Zamknąć w więzieniu, a kobietę przyprowadzić tu do mnie!

Dokonała się w nim niewiarygodna przemiana. Stanął na niepewnych nogach, lecz mimo to o własnych siłach, przekrzywionej szlafmycy zawiązanej pod brodą, z potarganymi siwymi włosami wysuwającymi się spod czapki i sterczącymi na boki, w długiej nocnej koszuli, która jednak nie ukrywała chudych, starczych nóg. Palce, długie i pokrzywione, rozcapierzył w stronę Lorenza, chwiał się, ale stał, trzymając się mocno oparcia łóżka.

Spojrzenie złych oczu było tak straszne, że wprost trudno je było znieść.

– Lorenzo – wysyczał. – Szukałem przez tak wiele lat. Rozczarowanie wysysało ze mnie wszystkie siły. Wiedziałem, że oni znajdują się gdzieś w Austrii, ale nie mogłem ich dopaść. I nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Lorenzo, czynię cię odpowiedzialnym za pojmanie tej kobiety, tej Tiril Dahl. Jeśli ci się to nie uda, nigdy już nie wracaj do Zakonu Świętego Słońca! A znajdziesz ją i przyprowadzisz do mnie, wtedy zostaniesz moim następcą, wielkim mistrzem!

Engelbert, urażony, postąpił krok naprzód.

– A ja, wuju? Przecież to mnie obiecałeś ten tytuł!

Kardynał niecierpliwym ruchem ręki kazał mu się odsunąć.

– Wygra ten, który przyprowadzi mi tę kobietę żywą. A poza tym to już i tak bardzo straciło na aktualności.

Lorenzo uznał, że chwila nie jest odpowiednia na okazywanie gniewu o to, że Mistrz obiecał dziedzictwo swemu bratankowi. Zapytał natomiast ponuro:

– Co Mistrz ma na myśli mówiąc, że to nie jest aktualne?

Wielki Mistrz odwrócił się do niego i syknął:

– Jeśli znajdziemy kobietę, znajdziemy również brakujący element dla rozwiązania zagadki Słońca. Tak! Idźcie tedy i szukajcie! Wezwijcie mego kamerdynera! Chcę się ubrać.

Engelbert i Lorenzo wycofali się z sypialni razem z dwoma ludźmi, którzy przynieśli takie ekscytujące wiadomości. Żaden z nich nie byłby teraz w stanie znieść straszliwego spojrzenia Wielkiego Mistrza.

Nigdy jeszcze nie widzieli tak odpychającej istoty! Już prawie umarły, ocknął się znowu do życia i odzyskał ludzki wygląd. Stał teraz przed nimi i wbijał w nich nienawistne spojrzenie. Pospiesznie wyszli z pokoju.

W noc przed opuszczeniem wraz z Mórim i Erlingiem Theresenhof Tiril nawiedził sen.

Od wielu lat prowadziła normalne życie, a duchy trzymały się z daleka od ich domu. Tej nocy jednak znowu miały miejsce straszne wydarzenia.

Duchów co prawda nie widziała, ale był to ten sam koszmar, co dawniej. Znajdowała się głęboko w ziemi, w ciemnej norze, i słyszała ów przygnębiający chóralny śpiew. Głębokie, ponure glosy umarłych czarnoksiężników zbliżały się i oddalały, napływały rytmicznie, powolnymi falami, jakby spłukiwały smutek całego świata, wyrzucały go na brzeg i znowu się cofały. Przybliżały się do niej i odpływały. Tiril płakała boleśnie i naprawdę z oczu płynęły jej łzy.

Nie jedź, nie podejmuj tej podróży, szeptał jakiś głos w głębi duszy. Jest ci tu dobrze, zapomnij o tamtym, to cię nie dotyczy. Zostań tutaj, gdzie jesteś bezpieczna!

Ocknęła się spocona ze strachu. Móri spał. Tiril otarła oczy i leżała rozdygotana, rozmyślając o śnie.

Kiedy jednak nastał ranek, znowu pojawiło się słońce i wróciła radość życia. Mieli wyruszyć w podniecającą podróż, której by się nie wyrzekła za nic na świecie. Erling i Móri, i ona, dokładnie tak jak za młodych lat.

Theresa próbowała protestować, nie chciała, żeby jechali wszyscy troje. Ale przecież dzieci były już teraz duże, mieli liczną służbę i Theresa zostawała w domu. Ona sama zresztą też by z ochotą posmakowała przygody i bardzo chętnie wybrałaby się z nimi, ale po ostatniej mroźnej zimie dokuczały jej poważne bóle reumatyczne. W tej sytuacji nie odważyłaby się opuszczać domu. Móri potrafił skutecznie łagodzić jej bóle i pocieszał, że wszystko wkrótce minie, byle tylko przez jakiś czas trzymała się w cieple i spokoju.

Nikomu nie przyszło do głowy, że troje podróżników może znowu natknąć się na prześladowców. Teraz, po prawie trzynastu latach?

Minęli Innsbruck, nawet się nie oglądając w stronę przedmieścia, gdzie znajdowała się kanonia. Jechali zresztą z dala od tych miejsc. W miasteczku Sankt Gal – len byli już znacznie ostrożniejsi, posuwali się obrzeżami, bowiem w centrum kiedyś mieszkał kardynał von Graben. On sam nie był już chyba groźny, jeśli w ogóle jeszcze żył. Chyba już nie i pewnie właśnie dlatego prześladowcy również zrezygnowali z poszukiwań. Ale wspomnienie złych oczu kardynała budziło nadal w Mórim dreszcz grozy, więc instynktownie starał się unikać wszelkiej konfrontacji, nawet ze służbą tamtego.

W najkoszmarniejszym śnie jednak nie przyszłoby żadnemu z podróżnych do głowy, że przejechali oto pod oknami zaufanych pomocników kardynała. To był po prostu czysty przypadek i prawdziwy pech.

Podczas podróży oglądali wiele bardzo pięknych krajobrazów z zawrotnie wysokimi szczytami Alp. Na Grossglockner nie raz patrzyli z daleka, ze swojego domu, ale widok potężnego masywu z bliska wprost zapierał dech w piersiach! Kiedy znaleźli się już wysoko na wyżynie szwajcarskiej, zauważyli, że lasy szpilkowe zaczynają tutaj przypominać te, jakie rosną na Północy, w Skandynawii. Tiril poczuła w sercu nagłą tęsknotę za krajem dzieciństwa. I to ona, która nigdy nie lubiła iglastych lasów!

Za Zurychem krajobraz nie był już taki dziki, zbliżali się do gór Jura, które pod względem wysokości nie mogły się nawet mierzyć z Alpami, ale mimo to sprawiały imponujące wrażenie.

Jechali już od wielu dni, lecz zapał ich nie opuszczał. Naszyjnik z szafirów wskazał im drogę, którą powinni podążać. Jeśli nie dla czego innego, to choćby z czystej ciekawości.

Żeby dostać się do rzeki Aare, musieli się przeprawić przez inną rzekę. Zapytali przewoźnika o jej nazwę.

– Reuss – odpowiedział.

Popatrzyli po sobie. Atmosfera zaczynała być odrobinę nieprzyjemna.

Heinrich Reuss von Gera, niegdyś w Norwegii zwany Henrikiem Russem. Ale przecież Gera znajduje się w Niemczech? Tak, ród mógł stamtąd właśnie pochodzić, choć oni o tym nie wiedzieli.

Po drodze widzieli wiele rycerskich zameczków jak przyklejonych do górskich szczytów. Wiele znajdowało się w ruinie, ale niektóre były dość zadbane.

Zastanawiali się, jak też może wyglądać Habichtsburg. Kolebka rodu Habsburgów.

Przekonali się o tym pewnego popołudnia, kiedy jechali przez wzniesienia ponad rzeką Aare.

– Tam! – zawołał Erling. – To musi być tam!

Z tego, co usłyszeli od jakiegoś człowieka w gospodzie, gdzie ostatnio nocowali, mogli wnosić, że to, co widzą przed sobą, nie jest niczym innym. To Habsburg, dawne Habichtsburg. Wysoka samotna wieża rysowała się na tle rozpłomienionego zachodem nieba.

– Spodziewałam się jakiegoś imponującego zamku z wieżami i iglicami – powiedziała Tiril z odrobiną rozczarowania.

– Powinnaś pamiętać, że gród został zbudowany w roku tysiąc dwudziestym – przypomniał Erling. – Wtedy nie znano jeszcze wielkich zamków z dziedzińcami, na których mogły się odbywać pojedynki, wtedy lokowano zamki wysoko na szczytach i budowano je z głazów i kamiennych bloków. A zresztą słyszeliśmy nie dalej jak dzisiaj, że ta twierdza była znacznie okazalsza, ale że większa jej część legła w gruzach. Pozostała jedynie ta samotna wieża i masywne zabudowania, które widzimy.

Podnieśli głowy, bo na niebie pokazały się dwa drapieżne ptaki, które wykonały krąg nad zamkiem, a potem skierowały się na drugą stronę rzeki.

– A oto i nasze jastrzębie – uśmiechnęła się Tiril. – A może to orły?

Ani jedno, ani drugie – odparł Móri. – Długie wycięte ogony i sposób latania wskazują, że to muszą być kanie rude. Ale to też gatunek jastrzębi, zresztą tak samo imponujący jak inne.

Znowu przyglądali się zamkowi położonemu wysoko na skale Wülpelsberg. Mieli jeszcze kawałek drogi, żeby się tam dostać.

– Rozłożymy się tutaj obozem na noc, czy też pojedziemy do miasteczka u podnóża zamku? – zapytał Móri.

– A dlaczego nie pojechać od razu do zamku? – zastanawiał się Erling. – Przecież możemy tam rozbić obóz. Dotrzemy na miejsce, zanim się ściemni.

Kiedy znaleźli się już niemal pod skałą, wstrzymali konie.

– W oknach świeci się światło – powiedziała Tiril zaskoczona.

– Tak, rzeczywiście. Muszą tam mieszkać jacyś ludzie, tego się nie spodziewałem. – Erling był zdumiony. – Co w takim razie robimy? Nie możemy przecież po prostu przyjść i powiedzieć: „Wybaczcie, ale chcielibyśmy sprawdzić w waszej sypialni, czy nie śpią tam gdzieś wielcy mistrzowie”?

Móri uśmiechnął się.

– Wielcy mistrzowie, jeśli już, to pewnie spoczywają w piwnicy. W jakiejś krypcie czy czymś takim.

– Uff, przestań z tą makabrą! Czy już nie dość mamy różnego rodzaju krypt i grobowców?

– Ostatnie widzieliśmy co najmniej czternaście lat temu, Tiril. Trzeba by trochę odświeżyć pamięć.

– Czy to było naprawdę tak dawno temu? Tak, nasze dzieci są już przecież duże, tylko że ja wciąż czuję się tak, jakbym nie miała jeszcze trzydziestu lat. Ani nawet dwudziestu.

– Bo też i nie masz, a jeśli, to tylko, że tak powiem, na zewnątrz. W głębi duszy wciąż jesteś tamtą młodą dziewczyną.

– Dziękuję ci, to bardzo ładnie powiedziane. Och, jakie to wszystko podniecające! Czuję się naprawdę jak za naszych młodych lat.

– Owszem – potwierdził Móri łagodnie. – Ale nie wszystko jest takie jak dawniej. Myślę, że teraz będzie trudniej.

Tiril spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Nie istnieje najmniejszy nawet powód, by ta przygoda miała nam się bardziej dać we znaki. Wprost przeciwnie. A może ty opierasz swoje twierdzenie na czym innym, nie na realnych przesłankach.

Móri bardzo głęboko wciągnął powietrze.

– Tak rzeczywiście jest.

– Ty i te twoje przeczucia! – obruszył się Erling. – A może uważasz, że powinniśmy zawrócić?

– Tak by było najlepiej.

– Och, przestań! – rozgniewała się Tiril. – Nie widzę nic niebezpiecznego w tej wyprawie. Drani, którzy nas prześladowali, już nie ma, twoi towarzysze nie dają o sobie znać od wielu lat, a my chcemy tylko obejrzeć stary gród. Czego tu się bać?

– I właśnie to mnie przeraża. Nie dostrzegam żadnego niebezpieczeństwa, a mimo to…

Zamilkł.

– A mimo to, co? – dopytywał się Erling.

Móri zacisnął szczęki.

– A mimo to boję się, że to będzie prawdziwa próba ognia.

– Próba ognia! – prychnęła Tiril. – Tak jakbyśmy już przedtem nie przeszli przez ogniowy chrzest! Ruszamy, i niech wrócą nasze dawne szczęśliwe dni!

– Teraz będzie inaczej – ostrzegł Móri, a skrzydełka nosa zaczęły mu drgać. – Nie podoba mi się to. To tak jakby… jakbyśmy mieli innych wciągnąć w awanturę. Po -, wiem wam, że ja się po prostu boję!

Erling i Tiril spoglądali na siebie zbici z tropu. Nad głowami stojących ludzi przeleciała chmara ptaków, przerażająco czarnych na tle czerwonego nieba.

– Może jednak powinniśmy zawrócić – zastanawiała się Tiril.

– Teraz, kiedy już jesteśmy u celu? – zaprotestował Erling. – Możemy chyba przynajmniej spróbować!

Tiril dobrze znała Móriego. Wiedziała, czym go sprowokować.

– Nie, to na nic! – oświadczyła stanowczo. – Zawracamy!

Zareagował dokładnie tak jak oczekiwała.

– Nie, dlaczego? Wcale nie mam ochoty się poddawać – rzekł wolno.

Zauważyli, że Móri raz po raz ogląda się za siebie, w stronę doliny.

– Zrobimy, jak proponujesz, Erlingu. – zdecydował. – Podejdziemy ostrożnie do zamku. Jeśli natrafimy na jakieś przeszkody, to zawrócimy. Możecie mi to obiecać?

– Mamy na tyle rozumu, by liczyć się z twoimi ostrzeżeniami, Móri – powiedział Erling. – Oczywiście, że obiecujemy!

Tiril skinęła głową, lecz przez cały czas badawczo przyglądała się mężowi.

– Czy potrafiłbyś zdefiniować swój niepokój?

Na jego twarzy wciąż utrzymywał się ten wyraz jakby czujnego zakłopotania.

– To nic konkretnego. Mam tylko takie wrażenie, że coś się na nas czai. Czeka, obserwuje nas.

– Czy nie mógłbyś zamiast „coś” mówić „ktoś”, Móri – poprosiła Tiril. – Wtedy zimne mrowienie na plecach nie jest aż takie wyraźne, mój kochany.

– Dlaczego się tak często oglądasz na dolinę, Móri? – zapytał Erling.

– Nie wiem – usłyszał w odpowiedzi.

Świat trwał pogrążony w ciszy, gdy tak stali na zboczu, wciąż jeszcze spory kawałek od starej twierdzy. Daleko w dole słyszeli szum rzeki Aare; czasami jakiś nocny ptak krzyknął w lesie; poza tym można było sądzić, że znajdują się na tym pustkowiu całkiem sami.

Tiril zebrała się na odwagę.

– No cóż – powiedziała. – Zatem przyjmujemy wyzwanie, stajemy do tej próby ognia, ale oczy i uszy będziemy mieć otwarte.

– Niech tak będzie – uśmiechnął się Móri.

Загрузка...