Rozdział 14

Duchy dotrzymały słowa – małej rodzinie pozwolono cieszyć się spokojem przez długi czas. Jeśli kardynał von Graben i jego ludzie ich poszukiwali, to oni w każdym razie niczego nie zauważyli. Było tak, jakby żadne złe moce nie miały dostępu do Theresenhof.

Tiril i jej bliscy wkrótce całkiem zapomnieli, iż wysłali list do Bergen. I dopiero w rok później przypomnieli sobie, że nie otrzymali na niego odpowiedzi. Zastanawiali się nad sprawą przez jakiś czas, po czym wysłali kolejny list, tym razem skierowany wyłącznie do Erlinga, do którego mieli większe zaufanie.

Poza tym nie przejmowali się specjalnie zagadką związaną z Tiersteingram i znakiem słońca. Po prostu cieszyli się życiem.

W dwa lata po pierwszym dziecku Tiril. urodziła dwoje następnych. Bliźnięta były do siebie tak niepodobne jak dzień do nocy, mimo to od początku stanowiły nierozłączną parę. Bardzo szybko wyrastały na silne osobowości, i chłopiec, i dziewczynka.

Otrzymały po trzy imiona. Dziewczynka nazywała się Taran Helga Maria. Taran ze względu na norweskie koligacje, poza tym imię zaczynało się na T, tak jak Tiril i Theresa. Helga, to dziedzictwo po matce Móriego, Maria zaś to imię habsburskie, a w dodatku bardzo ważne dla Kościoła katolickiego.

Taran była małym przebiegłym łobuziakiem, który wszystkich dorosłych owijał sobie wokół palca. Jej jasnoniebieskie oczy w ciemnej oprawie spoglądały spod opadających na czoło ciemnych loków słodko na każdego, od kogo dziewczynka czegoś chciała. A była taka niewinna, taka niewinna, że wprost trudno to wypowiedzieć. Wyjątkowy ekspert, jeśli chodzi o unikanie nieprzyjemności; umiała sprawić, by wszyscy widzieli w niej małego anioła, którego świat nie rozumie. Ludzie pracowali dla niej, nawet tego nie zauważając.

Minęło wiele czasu, zanim dorośli ją przejrzeli.

Chłopiec miał na imię Jon Wilhelm Filip, ale wołano na niego Wilhelm. Z czasem zaczęto go nazywać Villemann, dziki, szalony człowiek, bo był niczym burza, trwałe, niewyczerpane źródło energii. Dorosłym często opadały ręce, po prostu nie byli w stanie go upilnować. Taran po mistrzowsku umiała wykorzystywać jego chęć do pracy, pozwalała bratu robić wszystko, czego sama chciała uniknąć, a on nawet nie zauważał jej lenistwa, po prostu się cieszył.

Niekiedy bywał rozbawiony, innym razem cichy, ale zawsze radosny i ta jego radość udzielała się otoczeniu. Miewał najbardziej szalone pomysły, jak na przykład ten, żeby zdjąć ze strychu kołyskę i spuszczać ją niczym sanki po zboczu z kotem kucharki w roli pasażera. Albo któregoś letniego dnia wdrapał się na kościelną wieżę i najdłuższą linę, jaką znalazł we dworze, przywiązał do belki dzwonnicy, po czym zsunął się w dół, żeby zobaczyć, jak daleko lina sięga. Niestety, koniec sznura dyndał wysoko nad ziemią, więc kościelny musiał ryzykować życie i całość swoich kości, by wspiąć się po drabinie i uratować chłopca, który huśtał się radośnie z rozwianymi włosami, pokrzykując do stojących pod dzwonnicą rodziców i służby.

Długo jeszcze potem był strasznie podniecony. „Czy nie widzieliście, że umiem latać?” – pytał co chwila przerażonych świadków całego zajścia i wybuchał perlistym śmiechem.

Kościelny wprawdzie uważał, że to nie było takie wesołe, lecz Taran nie posiadała się z zachwytu dla wyczynu starszego brata. Villemann zawsze podkreślał, że jest starszy, i żądał, by to uznawała, urodził się bowiem całe dwie godziny wcześniej i z tego powodu musiała okazywać mu szacunek.

Aż trudno uwierzyć, jak bliźniaki się we wszystkim zgadzały. Czasami dochodziło oczywiście do kłótni, a nawet bójek, ale bardzo szybko znowu dochodzili do porozumienia.

Dolg trzymał się na uboczu. Był dla tych dwojga prawdziwym starszym bratem i malcy odnosili się do niego z respektem. Żadnemu do głowy by nie przyszło przekomarzać się z Dolgiem. Dolga należało słuchać, zwłaszcza że odzywał się rzadko. Nikt poza tym nie wiedział, co też gra w jego skrytej duszy, ani o czym myśli.

Pewnego dnia Dolg śmiertelnie przeraził Tiril. Leżał w łóżku przeziębiony, miał gorączkę i okropnie kaszlał. Tiril krzątała się po jego pokoju, gdy nagle chłopiec zapytał:

– Mamo, czy my już niedługo pojedziemy do domu? Odwróciła się do chorego dziecka. Jego czarne, lśniące niczym u zwierzęcia oczy patrzyły na nią ze spokojem.

– Do domu? – powtórzyła zdezorientowana. – Przecież tutaj jest nasz dom!

Odwrócił wzrok. Czarne jak sadza włosy lepiły się do czoła.

– Nie – zaprzeczył cicho.

– Kochanie, co ty mówisz? – wyszeptała, siadając na skraju łóżka. – Masz na myśli Norwegię? A może Islandię?

Wciąż nie patrząc na nią, powiedział cichutko:

– Ja nie wiem. Wiem tylko, że niedługo muszę jechać do domu.

Serce Tiril biło jak młotem.

– Skąd ty to wiesz?

– Słyszę, jak mnie wołają. I widzę, że czekają na mnie.

– Kto to są „oni”?

– Słyszę wołanie karłów – odparł. – I widzę niebieskie światełka, które migoczą chwiejnie. One na mnie czekają.

Minęła dłuższa chwila, nim Tiril była w stanie zapytać:

– Na bagnach?

– Tak. Tak myślę. To taka wymarła okolica. One czekały już bardzo długo.

– Czy jesteś tam sam? – odważyła się zapytać.

– Nie. Nero jest ze mną. No i on, oczywiście.

– Kto?

Dolg odwrócił głowę ku drzwiom.

– Ten, co tam stoi.

Minęło wiele czasu, od kiedy Tiril po raz ostatni widziała cień. To chyba było na uroczystości nadania Dolgowi imienia. Teraz zresztą też go nie widziała.

Ale sześcioletni chłopczyk powiedział:

– Prosiłem go wiele razy, żeby usiadł albo położył się na kanapie, ale nigdy tego nie zrobił.

– Może on nie potrzebuje odpoczynku – uśmiechnęła się Tiril blado, poruszona tematem rozmowy.

– Chyba rzeczywiście nie – zgodził się Dolg. – A wołania karłów to słyszałem zawsze.

Mój synku, mój ukochany synku, taki obcy na tym świecie, jaki los jest ci pisany? Żebym tak mogła być przy tobie, kiedy godzina przeznaczenia wybije!

Ogniki. Ogniki, a teraz jeszcze wołania karłów…

Tiril wiedziała, że określenie „wołanie karłów” znaczy tyle samo co echo.

– Mamo, jesteś taka smutna. Dlaczego?

Tiril opanowała się i otuliła chłopca kołdrą.

– Chyba zatęskniłam trochę do północnych okolic – uśmiechnęła się. – To ty wzbudziłeś we mnie tę tęsknotę.

– Czy właśnie na północ mam pojechać, mamo? Bo mnie się wydaje, że tak.

– Nie wiem – rzekła bezradna. – Ale na południe żadnym razie nie. Nigdy nie pojedziesz na południe, tak powiedziały duchy.

Cała trójka dzieci słyszała o duchach, ale żadne ich nie widziało, nawet Dolg. Towarzysze Móriego przez kilka lat zachowywali podejrzany spokój.

Tiril uświadomiła sobie teraz, że tęskni za nimi.

Theresa napisała do swego brata, cesarza Karola, i zapytała o nazwę Ordogno. Wiem, że kiedyś taką nazwę słyszałam, wyjaśniła w liście. Ale zastanawiam się i zastanawiam, a mimo to nie mogę sobie przypomnieć gdzie. A skoro już zaczęłam o zapomnianych nazwach, to czy mówi ci coś Deobrigula?

I przy okazji, mój drogi Bracie, który zechciałeś być taki dobry dla mojej rodziny…, zastanawiam się również nad baśnią o morzu, które nie istnieje. Mam wrażenie, że jakiś fragment, jakaś ważna część uleciała mi z pamięci, ale nie wiem, co to było. (Uff, jaka jestem nierozgarnięta, gdybym wiedziała, co zapomniałam, to bym nie zapomniała!) Przytoczę Ci, co z tej baśni pamiętam…

W dalszym ciągu listu opowiedziała baśń tak, jak kiedyś Tiril i jej przyjaciołom.

Cesarz odpisał natychmiast, przysłał długi i bardzo wyczerpujący list, opatrzony cesarską pieczęcią, który Villemann z dumą przyniósł do domu. Pocztylion z niepokojem oddawał ważną przesyłkę tak małemu chłopcu, Dolg jednak solennie obiecał, że dopilnuje, by list dotarł do księżnej. Rozmowa z tym dziwnym stworzeniem, jakim był Dolg, napełniała pocztyliona lękiem, pospiesznie się więc oddalił.

Theresa, bardzo ożywiona, otworzyła list i czytała głośno fragmenty odnoszące się do całej rodziny:

Twoje pytanie mnie zdumiało, ale dobrze wiem, jak to jest, kiedy człowiek nie może zlokalizować czegoś, co mu chodzi po głowie. „Ordogno” powinnaś pamiętać, Ordogno Zły z Leon, pochodził z gotyckiego rodu królewskiego w Hiszpanii, Wizygotów czy Ostrogotów. Panował w Leon od roku 956 do 960, a jego małżonką była Urraca z Kastylii. Ordogno był strasznym człowiekiem i właściwie powinien był zostać usunięty ze wszystkich baśni i opowieści rodowych. Nie myśl tylko, że ja to wszystko tak wypisuję z pamięci, musiałem sobie to i owo przypomnieć, kiedy dostałem Twój list. Gdybyś jednak dokładnie przyjrzała się drzewu genealogicznemu domu książęcego, przypomniałabyś go sobie z pewnością sama. W Leon było wielu królów imieniem Ordogno, on jednak był tym, którego historia zapamiętała najlepiej. Albo najgorzej, jeśli wolisz.

Co się zaś tyczy imienia Deobrigula, to nie potrafię go umiejscowić. Ale brzmi to jakoś jakby z łacińska. Z rzymska, jak Caligula, którego pamiętasz.

No, a jeśli chodzi o Twoje drugie pytanie, dotyczące baśni o morzu, które nie istnieje, to bardzo dobrze wiem, jaki fragment zapomniałaś. Otóż ten skarb, który król z baśni i jego lud otrzymali od gwiazd (zresztą teraz nie jestem już taki pewien, czy to od gwiazd go dostali), składa się z trzech części. Oni otrzymali niebieską i czerwoną „kulę”, rzeczy bardzo cenne, lecz najwspanialszym z darów była kula ze złota. Symbolizowała ona słońce.

– Tak, to rzeczywiście tak było – potwierdziła Theresa. – Wiedziałam, że o czymś zapomniałam. Ale niebieskie i czerwone kule…? Czy to nie były kamienie? Niech tam, to nie ma znaczenia, zapomniałam o nich, bo nie wiąże się z nimi żadna historia. W każdym razie jeśli kiedyś była, to dawno została zapomniana i zniknęła z baśni.

Roześmiała się wzruszona:

– No, a teraz mój brat pisze tak: I pozdrów ode mnie moją czarującą kuzyneczkę Taran! Ona naprawdę owinęła sobie cesarza dookoła małego palca, kiedy tu był ostatnim razem!

Wszyscy się uśmiechali. Tiril promieniała z dumy, że cesarz pamięta o jej córeczce i wspomina ją w liście. Ale chłopców też mógłby pozdrowić, pomyślała. Wiedziała przecież, że oni również mają dużo wdzięku.

Tak więc znaleźli Ordogno. To mogłoby się zgadzać ze „Stein Ordogno”, on żył przecież w czasach run. Właściwie jednak nikt się specjalnie nie przejmował takimi zagadkami, już dawno pokrył je kurz zapomnienia.

Lata mijały beż żadnych poważniejszych problemów. Wszyscy dobrze się czuli w Theresenhof, a o prześladowcach dawno zapomniano.

Pewnego wiosennego dnia Tiril. stała w otwartym oknie pierwszego piętra domu i sadziła w skrzynkach pelargonie. Widziała w dole dziedziniec, na którym bawiły się dzieci. Patrząc na nie, uśmiechała się sama do siebie. Dziesięciolatki, Taran i Villemann, sadziły kwiatki zwane końskimi podkówkami, żeby im z tego wyrosły konie. Nie ulegało wątpliwości, że bawią się przy tym znakomicie, jeden żart wywoływał następne.

– Popatrz no na ten korzonek, Villemann – mówiła Taran. – Zobacz, jaki długi i powykręcany. Gdyby tak go zasadzić, to wyrósłby nam pewnie olbrzymi wąż.

– Długachny wąż – cieszył się Villemann. – Który opasze cały dwór, tak że żaden podstępny drań się do nas nie dostanie!

Taran wstała. Jej sukienka powalana była ziemią, ale to bardzo w jej stylu. Babcia Theresa wiele razy w ciągu dnia musiała wzdychać nad nieostrożnością tej dziewczynki, ale były to zawsze westchnienia pełne miłości.

– A co będzie, jeżeli my też zostaniemy zamknięci bez możliwości wydostania się na zewnątrz? – zapytała Taran. – Nie, nie możemy zasadzić węża. Ile koni już zasadziłeś?

Tiril przeniosła spojrzenie w stronę podjazdu, gdzie siedział Dolg, głaszcząc Nera. Ci dwaj byli nierozłączni. Ze wszystkich mieszkańców dworu Nero najbardziej kochał Dolga. Najstarszy chłopiec miał teraz dwanaście lat, niebywale urodziwy z tą swoją bladością, ciemnymi oczyma i czarnymi włosami. Ludzie w okolicy zaakceptowali go już dawno, choć na początku szeptano, że to „podmieniec”. Obcy zaś nie pokazywali się tu zbyt często. Tak więc Dolg mógł żyć w spokoju.

Nagle w bramie ukazał się jakiś powóz i z turkotem wtoczył się na dziedziniec.

Kto to może być? zastanawiała się Tiril. Nikt się z wizytą nie zapowiadał.

Bliźniaki natychmiast podbiegły do ekwipażu, Nero również. Tylko Dolg trzymał się na uboczu.

Ale co to się stało Nerowi? Nieprzytomny z radości, witał jak szalony wysiadającego z powozu mężczyznę.

Erling! Erling Müller!

– To niemożliwe! – zawołała Tiril, zbiegając po schodach.

Móri już znalazł się na dziedzińcu i witał serdecznie starego przyjaciela. Erling uściskał go, a potem zwrócił się do Tiril.

– Ależ drogie dziecko, ty wyglądasz dokładnie tak samo niewinnie i dziecinnie jak przed… no nie, czy to już naprawdę trzynaście lat minęło? Czternaście? O mój Boże! Jak wspaniale znowu was widzieć! A to, jak rozumiem, jest wasza córeczka. Ma takie samo ufne spojrzenie jak ty, Tiril!

– Nie daj się zwieść ufnym oczom Taran, Erlingu – śmiał się Móri. – To najbardziej podstępna istota, jaką znam! Potrafi tak pokierować, że zrobisz dokładnie to, co zechce. Więc uważaj na przykład na słodycze i inne ulubione przysmaki małych panienek, bo w przeciwnym razie wyciągnie od ciebie wszystkie.

– Ja mam doświadczenie w tej dziedzinie, możesz mi wierzyć – odparł Erling cierpko.

– No właśnie, Erlingu, przyjechałeś sam – wtrąciła Tiril, zanim uświadomiła sobie, że pytanie jest dość nietaktowne.

– Tak – potwierdził. – Teraz jestem sam, ale porozmawiamy o tym później. A ten mały kawaler o radosnych oczach i włosach jak szczotka…?

– To jest Villemann – oznajmiła Tiril z dumą. – Ma na imię Wilhelm, ale, jak sam widzisz, Villemann pasuje do niego lepiej.

– Jasne! Nie ma wątpliwości!

– A to jest nasz najstarszy syn, Dolg – przedstawił Móri pierworodnego, kładąc mu rękę na ramieniu.

– Dolg, to jest Erling Müller, o którym tyle słyszałeś. Ale chodźmy do domu, księżna się z pewnością bardzo ucieszy na twój widok!

– I ja bardzo chętnie się księżnej pani pokłonię – uśmiechnął się Erling. Rozejrzał się wokół. – Ależ wy wspaniale mieszkacie! Wiecie, myślę, że żaden człowiek nie zasłużył sobie bardziej na spokojne, wygodne życie niż właśnie wy dwoje, Tiril i Móri.

– Przeżyliśmy tu wiele pięknych lat – przyznał Móri. Obaj mężczyźni szli do domu za Tiril. i dziećmi. Kiedy tamci nie mogą ich słyszeć, Erling szepnął ze zgrozą:

– Móri, ten chłopiec nie należy do ziemskiego świata!

– Wiemy o tym. n ma do spełnienia zadanie, choć nie wiemy jeszcze jaki.

– Czy twoi przyjaciel mają z tym coś wspólnego?

– No właśnie, to oni! Ale od dłuższego czasu się nie pokazują.

– Ale chłopiec jest, oczywiście, twój? – zapytał Erling odrobinę niepewnie.

Móri roześmiał się.

– Naturalnie. O żadnym poczęciu bez udziału ojca nie ma tu mowy!

Weszli do środka i Erling przywitał się z księżną Theresą.

– Stałeś się jeszcze bardziej męski, Erlingu – rzekła wciąż bardzo młodo wyglądająca i bardzo nobliwa dama.

– Myślę, że Móri bardzo spoważniał – odparł Erling. – Ale ani o Tiril, ani o księżnej pani nie można tego powiedzieć, panie zupełnie się nie zmieniły!

– Mam nadzieję, że mówisz szczerze – roześmiała się Theresa.

Domownicy zajęli się troskliwie Erlingiem, jego stangretem i koniem, a po posiłku starzy przyjaciele zasiedli na werandzie, żeby porozmawiać.

– Co cię do nas sprowadza, Erlingu? – zaczął Móri. – I powiedz nam nareszcie, gdzie jest Catherine?

Potomek hanzeatyckiego rodu spoważniał.

– Moja małżonka stała się w pewnym momencie kompletnie nieodpowiedzialna, całe Bergen wiedziało o jej wyczynach. Długo starałem się tuszować wywoływane przez nią skandale, ale kiedy próbowała otruć żonę swego kolejnego kochanka, nie mogłem już dłużej ani jej wybaczać, ani też osłaniać. Trafiła do więzienia, ale uwiodła strażnika i ten pomógł jej w ucieczce. Na nic się to jednak nie zdało, bo żona strażnika ją zastrzeliła.

Zaległa cisza.

– Więc ona nie żyje – rzekła po chwili Tiril.

– Tak.

– Biedna Catherine – szepnęła Tiril. – Los dał jej tyle możliwości, ale żadnej nie potrafiła wykorzystać.

– Tak, masz rację. Cóż, teraz powiem, dlaczego tu przyjechałem.

Weszła pokojówka z napojami orzeźwiającymi. Dzieci, które właściwie już dawno powinny być w łóżkach, przynajmniej młodsze, dosłownie wisiały na oparciach foteli za plecami dorosłych. To znaczy bliźniaki, bo Dolg siedział na podłodze przy drzwiach, jak zawsze na uboczu i jak zawsze z nieodłącznym Nerem. Dorośli o nich zapomnieli, z taką uwagą słuchali opowiadania Erlinga.

– Po śmierci Catherine musiałem przejrzeć jej rzeczy – podjął Erling swoją historię. – Nie było to wcale przyjemne zajęcie, bo na światło dzienne wyszło mnóstwo jej niezbyt pięknych postępków, o których przedtem nie wiedziałem. Nie byłem w stanie czytać jej korespondencji, wiedziałem przecież, że w czasie trwania naszego małżeństwa ona miała bardzo wielu kochanków. To potworne i upokarzające czytać liryczne wynurzenia innych mężczyzn na temat fizycznych wdzięków własnej żony. Szybko więc przerwałem lekturę. Ale wtedy trafiłem na list adresowany do nas obojga. To był list od was, a gdy pospiesznie rozwiązałem pakiet, znalazłem jeszcze jeden, tym razem już tylko do mnie. Również od was. Pisany w rok po pierwszym, ale bardzo, bardzo dawno temu.

W głosie Erlinga brzmiała gorycz.

– Catherine świetnie wiedziała, czego listy dotyczą, i nie miała zamiaru mi ich pokazywać. Akurat tym razem błogosławiłem jej bałaganiarstwo i lekkomyślność, które sprawiły, że wrzuciła listy do szuflady, zamiast je spalić.

Potrząsnął odmownie głową, kiedy pokojówka podsunęła mu ciastka. Powinna była rozumieć, że nie ma teraz głowy do łakoci.

– Kiedy przeczytałem oba listy, ogarnął mnie taki wstyd, że zrobiło mi się niedobrze. Oczywiście, natychmiast zacząłem przetrząsać jej szkatułkę na biżuterię i różne tajemne schowki. Po bardzo długich poszukiwaniach znalazłem naszyjnik z szafirami. W kieszeni płaszcza, który najczęściej wkładała, kiedy wychodziła na swoje nocne przechadzki, jak nazywała te awanturnicze eskapady. Płaszcz dostała ode mnie, kiedy przyjechaliśmy do Christanii, więc nie „wzięła szafirów przez pomyłkę”. Tiril… księżno Thereso i Móri. Jest mi tak okropnie wstyd za moją żonę. Naturalnie natychmiast spakowałem się i przyjechałem do was, żeby zwrócić naszyjnik. To jedyne, co mogłem uczynić. Oto on.

Wyjął z kieszeni podłużne etui, otworzył je i umieścił na stole.

– Pokornie proszę o wybaczenie – rzekł cicho.

Wszyscy troje zaczęli go zapewniać, że nie powinien sobie czynić wyrzutów, wprost przeciwnie.

– Widzisz, Erlingu – wyjaśnił Móri. – Jest szczególny powód, dla którego chcieliśmy odzyskać naszyjnik. Nie mieliśmy jednak odwagi wyjawiać tego w liście.

Erling Müller przyglądał mu się pytająco.

Móri westchnął.

– Ech, to dawne dzieje, z czasów, kiedy jeszcze byliśmy w stanie myśleć o tych okropnych wydarzeniach. O prześladowcach i wszystkich innych tego rodzaju sprawach, pamiętasz? Moim niewidzialnym towarzyszom udało się odsunąć złych ludzi od naszego domu tak, by nie mogli nas znaleźć. To się stało wtedy, kiedy duchy nadały imię Dolgowi. Minęło od tego czasu dwanaście lat.

– Te spokojne lata naprawdę się wam należały – powiedział jeszcze raz Erling. – Ale ów specjalny powód, o którym wspomniałeś… Co to takiego?

– Sądzimy, że naszyjnik również zawiera w sobie część rozwiązania, którego poszukiwali nasi prześladowcy. Jakieś tajemnicze przesłanie.

– Naprawdę? – wykrzyknął Erling zaskoczony. – Naszyjnik? Jakie przesłanie może kryć w sobie naszyjnik?

– Widziałeś, że na srebrnym łańcuszku został wygrawerowany jakiś wzór, prawda?

– To możliwe. Nie studiowałem go tak dokładnie. Przyjrzyjmy mu się!

Położyli naszyjnik na stole i rozciągnęli go na całą długość. Od głównego łańcuszka zwieszały się pionowo w dół mniejsze, a każdy zakończony był pięknie oprawionym szafirem. Kamienie dodatkowo połączono między sobą cieniutkimi łańcuszkami, zwieszającymi się łukowato. Środkowy szafir był większy i wisiał na dłuższym łańcuszku niż pozostałych sześć, po trzy z każdej strony tego największego.

Siedem kamieni najwyższej jakości. Ale nie to skupiało uwagę zebranych przy stole ludzi.

Jak na umówiony znak odwrócili naszyjnik i zaczęli przyglądać się jego odwrotnej stronie. Tamta powierzchnia była jednak całkiem gładka, więc ponownie odwrócili klejnot.

– Macie rację, tu jest jakiś wzór – powiedział Erling. – Ale wygląda jak bardzo regularny ornament wygrawerowany na srebrnych ogniwkach.

– Tak – potwierdziła Tiril z zapałem. – Pamiętam jednak, że kiedy raz przyglądałam się naszyjnikowi, to właśnie zadziwiły mnie wzorki na tych delikatnych ogniwkach.

– Bardzo malutkie – stwierdził Erling sceptycznie. – Widzę to, o czym mówisz, ale kto mógłby powiedzieć, co znaczą te kreski tak bezładne, jakby kura pazurem je wydrapała? Są nie większe niż ślad mrówki na piasku.

– Mam szkło powiększające – oznajmiła Theresa przejęta. – Dostałam je kiedyś od mojego brata. To znaczy wyżebrałam, ale mam. Muszę tylko poszukać.

W towarzystwie pokojówki pospieszyła do swojej sypialni, by odszukać szkło.

– Ależ dzieci! – wykrzyknęła Tiril ze zgrozą. – Wy jeszcze tutaj? Przecież już dawno powinniście wszyscy być w lóżkach!

– Ale to takie ciekawe – zaprotestowała Taran, lekko sepleniąc. Ta niewielka wada wymowy dodawała jej ogromnie dużo wdzięku. – Chcemy dowiedzieć się więcej! Kim była Catherine? Czarownicą?

– Uff, nie! – jęknęła Tiril. – Tak nie wolno mówić! No, do łóżek, zmykajcie!

– Pozwól im zostać – z uśmiechem poprosił Erling. – Tak mi przyjemnie z waszymi dziećmi. Pewnie dlatego, że nie mam swoich. Pozwolisz?

Po tych słowach bliźnięta już całkiem swobodnie rozgościły się przy stole. Nawet Dolg podniósł się z podłogi i bez słowa usiadł na krześle.

Erling zdobył sobie ich serca na zawsze.

Villemann powiedział zazdrośnie:

– Taran, nie wieszaj się wujkowi Erlingowi na szyi!

– Cicho, dzieci! – uspokajała ich Tiril. – Babcia wraca.

Theresa w towarzystwie pokojówki, która posunęła się już w latach, ale nadal była pracowita i oddana jak za młodu, przyniosły jakiś wielki, nieforemny przedmiot, który bardzo trudno było ustawić w odpowiedniej odległości między okiem a blatem stołu. Wcale też sprawie nie pomagał fakt, że wszyscy chcieli próbować jednocześnie.

W końcu jednak Móri mógł z triumfem zawołać:

– To prawda, tu coś jest!

– Co jest? – dopytywała się Tiril, której pochylone głowy dzieci całkowicie zasłaniały widok.

– Jakieś litery – stwierdził Erling. – Ale kompletnie niezrozumiałe.

– A właściwie, to czy ten naszyjnik jest bardzo stary? – zapytał Móri. – Z jakich czasów pochodzi?

– Nie wiem – odparła Theresa. – Dostałam go przecież od Engelberta, a on mówił, że w jego rodzinie znajdował się od dawien dawna. To wszystko, co mi wiadomo.

– Myślę, że jest bardzo stary – wtrącił Erling. – Bo litery są gotyckie. Ale przemieszane tak, że nic nie znaczą.

– Przepiszcie je na arkuszu papieru – zaproponowała Theresa.

Pospiesznie znaleźli przybory i Tiril zapisywała, co tamci zdołali odczytać. Zaczęli od pierwszego z lewej łańcuszka z szafirem, potem odczytali napis na następnym tak dalej, do końca.

Następnie próbowali ocenić rezultat.

– E, tam! – powiedziała Tiril zniechęcona. – Widzę tu wyraźnie niemieckie litery, jak ü, o, z, ale żadnych znaków przestankowych.

Erling, który był kupcem, potrafił oceniać różne przedmioty.

– Jeśli mogę sobie pozwolić na zgadywanie, to naszyjnik pochodzi z szesnastego wieku, najwcześniej z piętnastego.

– To mogłoby się zgadzać – przytaknęła Theresa.

– No, co nam wyszło?

– XPIBCJDIUFGMJFHFOZC… – zaczął odczytywać Villemann, ale dał za wygraną. – E tam, to nic nie znaczy!

– Może to szyfr – zastanawiał się Móri.

– Oczywiście, że tak! – zgodził się Erling. – Jak wiecie, ta sekta czy stowarzyszenie starych kawalerów posługiwało się wyłącznie zagadkami i tajemniczymi kodami.

– To chyba nie jest ani sekta, ani stowarzyszenie – zaprotestowała Tiril. – Już dawno doszliśmy do wniosku, że to zakon. Taki jak templariusze i inne podobne.

– No więc tak jak powiedziałem: stowarzyszenie starych kawalerów – rzekł Erling ze złośliwym uśmiechem. Jak wszyscy mali chłopcy, również Villemann i Dolg bardzo się zainteresowali przypuszczalnym szyfrem. Wypisywali litery w różnej kolejności, sylabizowali mozolnie.

– W piętnastym czy szesnastym wieku nie znano chyba bardzo skomplikowanych szyfrów – wtrąciła Theresa niepewnie.

– Nie, mam nadzieję, że ten jest bardzo prosty – zgodził się Móri. – Najprostszy szyfr polega na tym, że przesuwa się w całym zapisie jedną literę do przodu.

Tiril spróbowała:

– YQJCDKE…

– Nie, nie – przerwał jej Dolg. – Mama po prostu przesuwa jedną literę do przodu, a powinniśmy starać się myśleć tak jak ci, którzy układali ten szyfr. Oni też wykonali coś najprostszego, to znaczy przesunęli zapis o jedną literę do przodu.

Tiril spojrzała na swego dziwnego synka.

– Chcesz powiedzieć, że w takim razie my powinniśmy się cofnąć o jedną literę?

– Właśnie tak.

– Spróbujmy!

– Ale to za proste – upierał się Villemann.

– Mimo to spróbujmy – nalegał Erling.

Tiril ponownie podjęła próbę.

– WOHABICHTEFLIEG… no, mamy – szepnęła. – Zapisuj, Dolg! Szybko!

Wszyscy byli tak podnieceni, że wykrzykiwali coś jedno przez drugie. W końcu rozszyfrowali cały tekst, podzielili go na słowa:

„Wo Habichte fliegen über Aare, schlafen die Hochmeister“.

Villemann zmarszczył brwi. „Gdzie jastrzębie latają ponad orły, sypia wielki mistrz”?

– Nie, nie! – zawołała Theresa. – Wielcy mistrzowie! Tam jest liczba mnoga, mój chłopcze!

– Jastrzębie ponad orłami? – powtarzał Erling. – Kto zrozumie, o co tu chodzi?

Móri siedział zamyślony.

– Ja myślę, że to nie oznacza orłów – rzekł po chwili. – Aar to bardzo stare określenie orla. Może tu chodzi raczej o rzekę Aar lub Aare? Chociaż nie ma tu rodzajnika, ale sądzę, że to z braku miejsca.

– Habichtsburg – powtarzała Tiril. – Mamo, jak to mama mówiła? Gród Habichtsburg w kantonie Aargau. Wysoko na skale Wülpelsberg nad rzeką Aar. Albo Aare, jak kto woli.

Erling i Móri patrzyli na siebie. Długo. W końcu Móri powiedział:

– No i jak, Erling? Znajdziesz czas?

Oczy Norwega rozbłysły.

– Na to, by przeżyć przygodę, mam zawsze mnóstwo czasu!

– Ale nie beze mnie, chłopcy! – zawołała Tiril. – Nie beze mnie!

„Głuchy jak morze gdy je wicher wzburzy,

Słyszałem szum mroczniejących głosów

Niskich jak dźwięk harfianej struny.

Słyszałem, jak płyną z zachodu na wschód,

Jak pytają i wyjaśniają, wznoszą się i opadają,

Jak biegną niczym fale ku mojemu łożu”.

Fragment pierwszej części poematu

Gustafa Frödinga „Sny w Hadesie”.

Загрузка...