Rozdział 9

W głowie Tiril szumiało i grzmiało. Boże, Boże, to się źle skończy, myślała. To mnie zabije, one wciągną mnie do swego świata, do świata Śmierci, muszę się z tego wydobyć, zanim będzie za późno…

Miotała się niczym tonący, który usiłuje wysunąć głowę nad powierzchnię wody, z tą tylko różnicą, że na wpół uduszona Tiril się zmagała nie z wodą, lecz z ziemią.

Z cmentarnym, zbutwiałym piachem, ciemnobrązowym, ułożonym warstwa na warstwie jak torf i pełnym doczesnych szczątków dawno temu pochowanych ludzi. Nie widziała nad sobą blasku dnia, wszystko stało się brunatne, ale była w stanie wyobrazić sobie życiodajne światło, tęskniła za nim, robiła wszystko, by do niego wrócić.

Szamotała się i walczyła desperacko.

Wokół było tak ciasno, ciało miała obolałe od wysiłku i poobijane podczas prób wydobycia się z tego dławiącego uścisku. Cierpiała straszliwie, ale nie dawała za wygraną. Musiała się wydostać na górę!

Pozwól mi zobaczyć Móriego choćby jeszcze jeden jedyny raz, żebym mogła mu powiedzieć, jak bardzo go kocham, chyba byłam w tych sprawach trochę za bardzo powściągliwa, bo tak się bałam, że go utracę. Nie miałam odwagi ujawnić swoich najgłębszych uczuć, o Boże, ja stąd nie wyjdę, ziemia jest taka zwarta, ból rozszarpie mnie na kawałki, pomóż mi, pomóż mi, duchy nie pozwalają mi wyjść! Móri, nie powinieneś był nigdy zawierać z nimi paktu, teraz będziemy musieli ponieść konsekwencje.

Jaki ból, o Boże, nie wytrzymam tego!

Jakiś głos, niedaleko…

– Musisz przeć, Tiril, przeć jeszcze mocniej! Wiem, ale w żaden sposób nie mogę wyjść na górę, nie mogę, ziemia mnie dławi.

– Mocniej, Tiril! Za późno, żeby się zatrzymywać. Pierwszy głos należał do kobiety. Drugi do Móriego.

– To wszystko idzie za szybko – oznajmił obcy głos austriackim dialektem. A może głos nie był taki obcy? Tiril już go kiedyś słyszała…

Akuszerka.

Ból ustał. Tiril kilkakrotnie wciągnęła bardzo głęboko powietrze i otworzyła oczy.

– No, Bogu dzięki – szepnął Móri przy jej głowie. – Już się baliśmy, że cię utracimy.

– Ja byłam… – zaczęła szeptem, ale nie mogła dokończyć, bo przeszył ją znowu potworny ból, Tiril krzyknęła rozdzierająco i ponownie straciła świadomość.

Głosy, znowu głosy, podniecone, świszczące:

– Szybko, przytrzymaj tam, a ja będę cisnąć… Nie, nie, ostrożniej! O, tak! No, no, teraz pójdzie dobrze, trzymaj mocno!

Nie do niej mówiły te głosy, rozmawiały pomiędzy sobą.

Przewlekły, nieznośny ból, który zdawał się rozrywać ją na strzępy, powoli przygasał, jakby wypływał z jej ciała.

Czuła się pusta, cudownie wyzwolona, lecz pusta!

Przez długą chwilę trwała cisza.

A potem rozległ się szept:

– Zabierz go stąd, zanim ona się ocknie!

To był głos jej matki, martwy, pozbawiony wyrazu.

– Ale to znamię… – szepnęła akuszerka.

– Znamię?

To ochrypły, przerażony głos Móriego.

– Tutaj – powiedziała akuszerka.

Cisza.

Znamię? Znak? Kiedyś, bardzo dawno temu, duchy powiedziały: „Ale uważaj na znak!”

Tiril chciała coś powiedzieć, chciała otworzyć oczy, lecz była na to zbyt wyczerpana. Nie stać jej było na nic.

Ponownie głos matki:

– Wyglądasz na kompletnie porażonego, Móri. Co oznacza to znamię, skoro jego widok tak na ciebie działa?

Dlaczego dziecko nie krzyczy? Bo tyle mogę zrozumieć, że dziecko przyszło na świat i że to chłopiec. Ale dlaczego nie krzyczy?

– Ja miałem takie samo znamię na łopatce, kiedy się urodziłem – odparł Móri. – Moja matka nazywała to znamieniem maga. Później zniknęło.

– Dokładnie tak jak Mongolskie plamki znikają z dzieci – powiedziała Theresa. – Móri, czy to znaczy, że…?

– Tak. Ale przecież sama pani widzi, że to nie tylko znamię…

– Owszem, widzę – odparła Theresa. – Cii, Tiril się budzi! Zabierajcie stąd dziecko, szybko!

Pospieszne kroki po podłodze, jakieś zamykane drzwi.

Nie, nie zabierajcie mi dziecka, chciałabym je zobaczyć, pomyślała.

Mozolnie starała się otworzyć oczy. Przy drzwiach… Jakiś wysoki cień.

– Móri?

– Jestem tutaj, Tiril.

Jego ręka w jej dłoni. Jego ciemne oczy, teraz całkiem czarne w bladej twarzy. Dłoń matki w drugiej ręce Tiril. Zapomnij o cieniu! Nie patrz w tamtą stronę!

– Miałam okropny sen – szepnęła Tiril, a Theresa zwilżyła jej spękane wargi mokrą szmatką. Móri pomógł jej unieść głowę i dał jej się napić wody.

Poczuła się lepiej. Była już w stanie rozmawiać, ale czy chciała? Czy chciała poznać prawdę? Czy nie lepiej wybrać nieświadomość?

Nie, musi wiedzieć!

– Czy urodził się żywy?

Że też czekanie na odpowiedź może być takie bezlitosne!

Skoro odpowiedź nie nadeszła w ciągu następnych kilku sekund, mówiła dalej niemal jednym tchem:

– Nie słyszałam, żeby płakał.

– On żyje – zapewnił Móri zachrypłym głosem.

– I tylko to jedno się liczy – powiedziała Tiril z głębokim westchnieniem ulgi. – Chcę go zobaczyć! Dlaczego nie chcecie mi go pokazać?

Matka wahała się.

– On jest…

– To nie ma znaczenia – przerwała jej Tiril. – Kocham go i tak.

– My także – potwierdziła Theresa. – Prawda, Móri?

– Owszem.

– Widzieliście go i mimo to go kochacie. Dlaczego. mnie nie wolno go widzieć?

– Jesteś jeszcze bardzo słaba. Mało brakowało, a byli – byśmy cię utracili.

– Dlaczego? To znaczy, co się stało?

Móri zwlekał z odpowiedzią.

– Chyba za bardzo się wykrwawiłaś. A i przedtem nie miałaś za dużo krwi. Poza tym w pokoju coś się stało. Obudziłem się, bo jęczałaś przez sen, myślałem, że coś ci się śni, ale ty byłaś nieprzytomna, jakby twoja dusza przebywała gdzie indziej. Mimo to zrozumiałem, że zbliża się poród.

– Masz rację, byłam bardzo daleko – potwierdziła Tiril.

Móri patrzył na nią badawczo.

– Pokój był taki dziwnie mroczny. I powietrze takie gęste. Takie gęste jak… jak…

– Jak ziemia – podpowiedziała Tiril.

– Tak. To właściwe określenie. Ale ja, naturalnie, natychmiast podniosłem alarm. Kiedy wróciłem do ciebie, pokój był znowu zwyczajny. Potem przez cały ranek walczyliśmy o życie twoje i dziecka.

– To wszystko stało się tak szybko – wyjaśniła matka.

– Nie było żadnych znaków świadczących, że rozwiązanie się zbliża, prawda? I nagle poród był w toku. Mało brakowało, a akuszerka przyszłaby po wszystkim.

Ja czułam, że coś się zbliża, pomyślała Tiril. Niepokój w całym ciele. Powinnam była powiedzieć im o tym. Ale zdawało mi się, że to nic takiego.

– Czy mogłabym go teraz zobaczyć?

– Tak, tylko trzeba go wykąpać i ubrać – powiedziała Theresa.

– Gdzie ty właściwie byłaś, Tiril? – zapytał Móri z powagą. – Wyglądałaś jak martwa, przeraziło mnie to.

Tiril wpatrywała się rozmarzonym wzrokiem w letni krajobraz za oknem, szczęśliwa, że znowu jest tutaj, że może się cieszyć jasnym, ciepłym dniem.

– To nie był sen, mogłabym przysiąc, że…

– Nie, oczywiście, że to nie sen. Ale przez cały czas znajdowałaś się tutaj, wszystko inne bym natychmiast zauważył.

– Tak.

Tiril zamyśliła się.

– Ogniki – szepnęła, ale o cieniu nie wspomniała.

– Ogniki?

– Na mokradłach. Na bezkresnych mokradłach. Nieduże niebieskie płomyki tańczyły ponad bagnem…

– Gaz błotny – stwierdziła Theresa krótko.

– Możliwe, ale one czegoś ode mnie chciały. Wabiły mnie do siebie, ale. to było oszustwo, bo kiedy się zbliżałam, oddalały się. Słyszałam ich świszczące szepty.

Theresa już miała coś powiedzieć, lecz Móri uniósł rękę w ostrzegawczym geście.

Tiril ciągnęła:

– Widziałam je już przedtem… Chociaż może wtedy to był sen, nie pamiętam. Wtedy też słyszałam ich szepty. O tym, że czekają. I teraz też tak mówiły. Nie rozumiem tego.

– Ani ja – westchnął Móri. – Czy na tym sen się skończył?

– Tym razem to wcale nie był sen – zaprotestowała ostro. – A później zostałam wciągnięta w dół.

– W bagno?

– Nie wiem. Nie, chyba nie. Znalazłam się w jakiejś krypcie grobowej. I twoi przyjaciele z tamtego świata byli ze mną.

– Och! – jęknął Móri wyraźnie zmartwiony.

Nagle Tiril poczuła, że nie chce mu powtarzać tego, co jej powiedziały, jakby to dotyczyło tylko jej samej. Zakończyła walkę, wydostała się znowu na powierzchnię ziemi i nie ma do czego wracać.

Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła akuszerka z białym zawiniątkiem w ramionach. Tiril widziała, że twarze Theresy i Móriego zamarły, ona jednak poczuła się teraz bardzo silna. Pojmowała, że coś z tym dzieckiem jest nie tak jak powinno, ale może właśnie dlatego obiecała sobie, że nigdy go od siebie nie odepchnie.

Mimo wszystko nie zdołała się opanować i głośno przełknęła ślinę w panicznym strachu przed tym, co za chwilę zobaczy.

Najpierw dostrzegła z profilu maleńką główkę. I zaciśniętą, wymachującą piąstkę.

Długie, czarne niczym węgiel włoski. Różowy policzek i mocno zamknięte oczka.

– Ale… on jest przecież śliczny – powiedziała niepewnie. – Co z nim nie w porządku?

Akuszerka odwróciła dziecko, pokazując jego drugi profil, i Tiril patrzyła zdumiona.

Ta strona twarzyczki także była ładnie ukształtowana, ale kolor skóry…?

Skóra wydawała się wprost trupio blada, w niektórych miejscach niebieskawa jak lód, wargi od tej strony miały kolor sinoniebieski.

Jedna strona dla Życia. Jedna dla Śmierci.

Tiril zaczęła głośno płakać ze zmęczenia i długotrwałego napięcia. Wszystko się w niej burzyło z żalu nad tym dzieckiem, które było jej i Móriego i które zasłużyło na ich największą miłość. Biedny mały chłopaczek.

Chociaż był taki maleńki i chociaż dopiero co się urodził, dostrzegała w jego buźce wyraźne podobieństwo do Móriego. W każdym razie ciemne włosy musiał odziedziczyć po ojcu.

Theresa stała przy łóżku, ocierała oczy i nos, myślała chyba, że Tiril nie zechce takiego dziecka?

– Mimo wszystko on jest śliczny – szlochała Tiril.

– Nic nie szkodzi, że taki malutki i siny i że urodził się na czarnoksiężnika. To najładniejszy malutki chłopczyk, jakiego widziałam.

– Jedno jest pewne – rzekł Móri bezbarwnym głosem.

– Będzie się znajdował pod bardzo dobrą opieką, zarówno żywych, jak i…

Opieka będzie potężniejsza niż sądzisz, pomyślała Tiril z żalem w sercu. On należy do nich, chociaż ty jeszcze o tym nie wiesz. I… Nie, nie patrz w stronę drzwi! To nie ma znaczenia.

Theresa zdawała się także nie mieć wątpliwości, o czym pomyślał, chociaż nie dokończył zdania. Akuszerka nie rozumiała po norwesku, za co akurat teraz bardzo byli losowi wdzięczni. Poczciwa kobieta powiedziała natomiast:

– Taka trupia bladość to zły znak dla dziecka. Chyba nie pożyje długo.

Móri potrząsnął głową.

– Tu nie ma mowy o żadnej chorobie. To jest… dziedziczne obciążenie – zakończył wykrętnie.

Akuszerka pokiwała głową. Przeciwko temu, co mówi ten doktor, czy kim on tam jest, nie znajdowała argumentów.

Tiril wzięła chłopaczka na ręce. Malutkie paluszki zacisnęły się na jej palcu wskazującym i trzymały mocno. Z niepokojem dotykała jego drugiej rączki, tej po trupio bladej stronie, żeby sprawdzić, czy też funkcjonuje jak należy. Nie stwierdziła żadnej ułomności, tyle tylko że skóra była wyraźnie zimniejsza.

Ostrożnie wyciągnęła rękę i zsunęła koszulkę dziecka, odsłaniając bark.

Znamię było rozległe, nigdy przedtem niczego podobnego nie widziała. Ciemnosine, niesymetryczne, trudno było się w jego rysunku doszukać jakiegoś kształtu.

– Wydaje mi się, że ja miałem dokładnie takie samo

– powiedział Móri.

– Ale teraz nic nie masz. To pocieszające – rozjaśniła się Tiril.

– Ty jednak powinnaś teraz odpocząć – wtrąciła jej matka. Wzięła dziecko, choć Tiril oddawała je bardzo niechętnie. Obie starsze kobiety opuściły pokój.

Tiril wyciągnęła rękę do Móriego, który uścisnął ją czule.

– Dziękuję, Móri – wyszeptała. – Dziękuję za chłopca!

– To ja tobie powinienem dziękować – uśmiechnął się odpowiedzi. – Będziemy o niego bardzo dbać i nie pozwolimy, żeby cierpiał dlatego, że jest trochę inny.

– Oczywiście!

– A jak go nazwiemy? Myśleliśmy o imieniu Theresa, gdyby urodziła się dziewczynka, ale…

Przerwała mu, kładąc palec na wargach.

– To nie my będziemy mu nadawać imię. Twoje duchy zastrzegły sobie do tego prawo. Bardzo nalegały.

Móri patrzył na nią przez chwilę, potem westchnął, zaciskając wargi.

– Mam nadzieję, że wybiorą jakieś dobre i nie nazbyt dziwaczne.

– Ja też mam taką nadzieję. Ale, Móri, ja się boję. Nie z powodu imienia, rzecz jasna, imię niech sobie będzie jakie chce. Tylko jaką przyszłość zdołamy zapewnić tej nieszczęsnej kruszynie?

– Myślę, że rozstrzyganie o tej sprawie nie leży w naszej mocy.

– No i tego się właśnie boję.

Długo siedzieli bez słowa, przytuleni, jakby szukali pociechy jedno u drugiego, a jednocześnie pragnęli jedno drugie uspokoić co do przyszłości malutkiego synka.

Czuli się tak okropnie bezsilni, chyba bardziej niż kiedykolwiek w ciągu tych lat, które z sobą spędzili.

– Tiril… Wiesz, o czym ja myślę?

– Nie.

– O tym, co duchy powiedziały mi kiedyś bardzo dawno temu. Ze za wszystko, cokolwiek dobrego uczynię, musi zostać wyznaczona jakaś kara.

– Pamiętam to.

Cień przy drzwiach zniknął. Kiedy Tiril odważyła się spojrzeć w tamtą stronę, nikogo nie było.

Móri mówił dalej:

– Jeśli uczynię coś dobrego jednemu człowiekowi, ściągam cierpienie na kogoś innego. Teraz wyraźnie to widzę.

– Nie zgadzam się z tobą, Móri. W stosunku do mnie na przykład tysiące razy czyniłeś dobro i nie wydaje mi się, żebyś tym samym przyczynił komukolwiek zła. W ogóle me umiem sobie przypomnieć niczego negatywnego.

Spojrzał na nią z ulgą.

– Dziękuję, Tiril! Dziękuję ci za te słowa! Pamięć o tym, co powiedziały duchy, ciążyła mi od dawna niczym mara.

– Nie wolno ci nawet tak myśleć. Wiesz co, ja sądzę, że duchy zmieniły w tej sprawie zdanie. Zapytam je, kiedy się spotkamy następnym razem.

Móri się roześmiał.

– Twój stosunek do moich pozaziemskich demonów zawsze mnie zdumiewał. Ale wiem, że zachowujesz się szczerze, i mam nadzieję, że one także w to wierzą.

– To nie żadne demony – uśmiechnęła się Tiril. – To najsympatyczniejsze istoty, jakie można sobie wyobrazić.

– Rany boskie – mruknął Móri i odwrócił twarz, by ukryć śmiech.

– Wiesz, na co się najbardziej cieszę? – zapytała po chwili Tiril.

– Mogę sobie wyobrazić różne rzeczy – odparł. – Ale o czym teraz myślisz?

– O tym, jak pokażemy naszego malca Nerowi. Myślę, że zostaną przyjaciółmi.

Móri spoważniał.

– Jeśli o to chodzi, to powinniśmy być bardzo ostrożni. Nie wolno nam wzbudzić u Nera zazdrości. I trzeba też pamiętać, że małe dzieci często ciągną psy za kudły albo wbijają im palce w oczy, nie zdając sobie sprawy z tego, co robią.

– Masz rację. Trzeba będzie bardzo uważać. Ale cieszę się mimo to.

– I ja. Och, Tiril, jaki ja jestem szczęśliwy! I jaki dumny! Ja, który myślałem że przyjdzie mi spędzić życie w cieniu, samotnie, bez przyjaciół, mam teraz całą liczną rodzinę. Najpierw los dał mi ciebie i Nera, przyszliście do mnie razem. Potem teściową, i to taką, z której nikt nie może sobie żartować. Własny dom, najwspanialszy na świecie. I w końcu syn! Maleńki synek!

– Tak!

Znowu milczeli. Oboje myśleli o tym samym: Nie ma znaczenia, jak to dziecko wygląda. Najważniejsze, że nigdy nie będzie miało powodu czuć się niekochane!

Загрузка...