9

Brzęczyk telefonu wyrwał Kamila z nie zamierzonej drzemki. Zanim oprzytomniał i sięgnął po słuchawkę, już ktoś kołatał do drzwi kabiny.

Wstał, zapalił światło i otworzył.

– Dowódco, proszę przyjść zaraz do sterowni. Nie zidentyfikowany obiekt na zbieżnym kursie – zameldował dyżurny nawigator.

– Zaraz tam będę – powiedział Kamil sennie, dopinając kombinezon.

Dopiero po chwili treść meldunku dotarła do jego świadomości. Nie zidentyfikowany obiekt? Na kursie zbieżnym, a więc ruchomy… Asteroid? Z powodu byle asteroidu nie robi się takiego hałasu. To musi być coś niezwykłego, nietypowego.

Szybko zaciągnął zamki kombinezonu, założył buty i w pełnym służbowym rynsztunku poszedł do sterowni. Stanąwszy w drzwiach zobaczył za fotelem pierwszego pilota plecy kilku osób patrzących w główny ekran kierunkowy.

– Co to ma znaczyć? – huknął na zebranych. – Na stanowiska, proszę! W ten sposób daleko nie zalecimy! Kto pilnuje nawigacji? Idą, dlaczego nie śpisz? Twoja służba zaczyna się za cztery godziny. Chcę mieć wypoczętą załogę!

Rozstąpili się, chyłkiem odchodząc na swoje miejsca. Steve wstał, ustępując fotel Kamilowi. Kamil zasiadł przed ekranem.

Na tle czarnej pustki podziurkowanej punkcikami gwiazd widniała wyraźnie jakaś słabo świecąca plamka, która na pewno nie była punktem.

– Widać tylko w podczerwieni – wyjaśnił Steve.

– Radar? – spytał Kamil.

– Wykazuje, że odległość zmniejsza się.

– Co to może być? Ciepły asteroid?

– Nie słyszałem o takich – Steve pokręcił głową.

– Czy sprawdziliście kształt toru?

– Trudno go na razie określić. Obiekt porusza się w naszym kierunku, prawie prostopadle do toru astrolo-tu. Musimy zaczekać i namierzyć go jeszcze kilkakrotnie w pewnych odstępach czasu. Dane z radaru przekazywane są bezpośrednio do komputera. Za kilkanaście minut będziemy mieli odpowiedź.

Kamil siedział przed ekranem i wpatrywał się w blado świecącą plamkę. Widać było, jak zmienia ona powoli swe położenie na tle gwiazd.

– Jest wynik obliczeń – ogłosiła Idą przez telefon. – Przekazuję obraz na wasz monitor.

Na małym ekranie, połączonym z komputerem, pojawił się rysunek: tor astrolotu, zaznaczony prostą linią, z kropką oznaczającą obecne jego położenie, oraz krzywa z zaznaczonym położeniem ruchomego obiektu.

– Do diabła! – zaklął Steve. – To jest przecież krzywa pościgowa!

Kamil popatrzył na niego pytająco.

– Spójrz! Obie krzywe leżą w jednej płaszczyźnie. Tor tego obiektu zmienia się w sposób, który świadczy o tym, że w każdej chwili nakierowuje się na nas!

– Więc to obiekt sterowany i napędzany! – szepnął Kamil i poczuł ciarki na plecach.

– Na to wygląda. Ale sprawa jest o tyle dziwna, że to tak zwana głupia krzywa pościgowa. W ten sposób głupi pies goni zająca: zawsze z nosem zwróconym w kierunku uciekiniera.

– A jak wygląda „mądra" krzywa?

– Jest prosta. Genialny pies, który zna elementy matematyki, potrafi – znając prędkości i przyspieszenia zająca oraz własne – wyznaczyć taki tor prostoliniowy, który przetnie tor uciekiniera dokładnie w chwili, gdy ten znajdzie się w punkcie przecięcia.

– Pod warunkiem, że zając nie zmieni kierunku.

– Oczywiście. Powiedziałem to w uproszczeniu. W przypadku zmiany prędkości lub kierunku uciekiniera, ścigający natychmiast wyznacza nową prostą i zmienia swój kierunek. Ale my przez cały czas lecimy prosto i ze stałym przyspieszeniem. Gdyby to była, na przykład, załogowa rakieta kosmiczna, która chce spotkać się z nami, na pewno przyjęłaby tor prostoliniowy. Przynajmniej dopóki jej załoga nie zauważyłaby, że usiłujemy uciekać.

– Sądzisz więc… że to nie jest rakieta – powiedział Kamil z pewną ulgą, wstając z fotela i kierując się wolnym krokiem w stronę wyjścia.

Steve podążył za nim.

– Tego nie powiedziałem.

Kamil przystanął i spojrzał na pilota.

– To może być automatyczna rakieta, posiadająca taki właśnie algorytm pościgu. Coś w rodzaju „antyrakiety", jakich używano niegdyś na Ziemi do zwalczania wojennych rakiet zaczepnych. Te ostatnie bywały nieraz bardzo zmyślnie programowane i nie sposób było przewidzieć, jakich manewrów mogą dokonać, nim uderzą w cel. To samo zresztą dotyczyło pilotowanych samolotów bojowych.

– Gdyby jednak,,to" leciało po linii prostej, pewnie nie powzięlibyśmy żadnych podejrzeń. Uznalibyśmy ten obiekt za martwy okruch ogrzanej materii – zauważył Kamil.

– Ale po wyznaczeniu toru i stwierdzeniu możliwości kolizji musielibyśmy zmienić kurs albo prędkość lotu.

– A czy w obecnej sytuacji nie możemy spróbować jakiegoś manewru?

– Możemy. Na przykład – zredukować przyspieszenie. Albo je podwoić.

– …i zobaczyć, co zrobi nasz obiekt – dodał Kamil. Steve nacisnął przycisk na pulpicie. We wszystkich

– On może dysponować jeszcze większym. Czy nie odebrano żadnych sygnałów?

Kamil wstał i przeszedł do radiokabiny. Krystyna, ze słuchawkami w uszach, przebiegała palcami po klawiaturze przełączników.

– Nic – powiedziała. – Nic poza zwykłymi szumami; chwilami szumy w pasmach długofalowych rosną nieco powyżej normy. To wszystko.

Kamil wrócił do sterowni. Zastał tam Piotra, który oglądał z uwagą obraz na głównym ekranie. Patrząc na niego z boku, Kamil dostrzegł w jego twarzy jakiś dziwny, nieznany wyraz. Czyżby to był strach? Oczy Piotra były rozszerzone, dłonie nerwowo zaciśnięte. Spojrzał na Kamila przelotnie, a potem znów utkwił oczy w ekranie.

– Czy podjęliście jakąś decyzję? – spytał nagle.

– Na razie nie wiemy, co to jest.

– Przecież nas goni! Widziałem wyniki obliczeń. Trzeba przygotować się…

– Do czego? – Kamil patrzył na Piotra z niepokojem. Główny Inżynier Napędu najwyraźniej tracił panowanie nad nerwami.

– Co z tobą, Piotrze? Boisz się?

– A ty? Nie boisz się tego? – Piotr wyprostował się i stanął na wprost Kamila. – Przecież to wygląda na atak!

– To jeszcze na razie na nic nie wygląda.

– Przekaż dane na komputer! Zrób to koniecznie! Jestem pewien, że…

– Tu nie można mieć żadnej pewności, Piotrze. Nie obawiaj się, zrobimy z tym coś, ale jeszcze nie w tej chwili.

– Potem może być za późno – Piotr usiadł w fotelu pilota i wsparł głowę na dłoniach.

Kamil popatrzył na Steve'a. Pilot miał także niewyraźną minę.

– Nadać serię na wszystkich pasmach, według wzoru siedem,,A" – powiedział Kamil, wtykając głowę do radiokabiny.

Gdy spojrzał znów na Piotra, siedzącego wciąż przed

kabinach zapłonęło światło i rozległ się sygnał alarmu manewrowego. Po kilkunastu sekundach cała załoga kolejno zasygnalizowała gotowość. Ci, którzy spali, obudzeni sygnałem, przypięli się do swych tapczanów. Pozostali zapięli pasy przy fotelach na swych stanowiskach. Steve ogarnął spojrzeniem rząd lampek, oznaczających gotowość poszczególnych osób.

– Siadaj! – powiedział wskazując Kamilowi wolny fotel drugiego pilota.

Usiedli obaj i przypięli się do foteli. Steve przestawił na pulpicie kilka przełączników. Na ekranie widać było, jak nieznany obiekt rośnie, przestając być tylko plamką i nabierając określonego kształtu. Kamilowi wydało się, że przypomina nieco parasolowaty kształt meduzy widzianej,,z profilu".

– Potrójne przeciążenie w czasie sześciu minut -ogłosił Steve przez głośniki i pociągnął rączkę przyspiesznika.

– Włącz namiernik! – przypomniał Kamil, z trudem wydobywając głos z krtani.

Steve przytaknął lekkim ruchem głowy. Przyspieszenie rosło przez kilkanaście sekund, a potem utrzymywało się na stałym poziomie, dopóki strzałka chronometru nie osiągnęła zaprogramowanego położenia.

Przyspieszenie wróciło do normy. Kamil odetchnął głęboko kilka razy i odpiął pasy.

– Podaję wyniki – powiedziała Idą. Na ekranie pojawił się szkic torów.

– Poprawił kurs! Wyraźnie zareagował na nasz manewr. Nawet zwiększył szybkość! – ocenił Steve, pokazując na ekranie lekkie załamanie toru nieznanego obiektu. – Ściga nas, nie ma wątpliwości!

Plama na ekranie rosła wyraźnie. Kamil z niepokojem śledził jej kształty. Były dość regularne…

– Odległość? – zapytał patrząc na Steve'a.

– Sto trzydzieści tysięcy osiemset.

– Kiedy nas doścignie?

– Za kilkadziesiąt minut. Chyba że włączymy pełny ciąg.

– A jeśli… – zaczął Kamil z wahaniem.

– A jeśli nie? – przerwał mu Steve. Kamil zastanawiał się jeszcze, gdy Steve programował urządzenie celownicze miotacza antyprotonów.

– Pięć jednostek… – powiedział wreszcie.

– Mało. Na drugi strzał może nie starczyć czasu – zaoponował Steve.

– Daj im szansę.

– Komu?

Kamil nie odpowiedział. Patrzył w ekran na zbliżający się obiekt, który za chwilę miał zostać przeszyty strumieniem antycząstek. Czekał w napięciu.

– Już – powiedział Steve.

– Nie trafiłeś! – Kamil patrzył na monitor promieniowania. – Nie było anihilacji.

– Nie ja celowałem. To automat przeciwmeteorytowy. On nigdy nie pudłuje.

– A jednak nie trafiliśmy!

– Zwiększam dziesięciokrotnie ładunek.

– Czy nie fest zbyt blisko?

– Jeszcze nie. Strzelam.

– Znów nic – powiedział Kamil.

– Do licha! To wygląda na czary. On jest odporny na antymaterię!

Nagły zwrot statku powalił ich, a gwałtowny wzrost przyspieszenia przydusił do podłogi. Trwali tak przez kilkanaście sekund nie mogąc zmienić pozycji, sprasowani co najmniej pięciokrotnym przeciążeniem. Potem przyspieszenie ustało nagle i poczuli, że silniki astrolotu przestały pracować. Pierwszy oprzytomniał Steve. Poderwał się z podłogi. Wzleciał pod sufit, odbił się od niego lekko i wylądował w fotelu pilota.

– Napęd! – wrzasnął do mikrofonu. – Co się tam u was dzieje?

– Mała awaria – wyjaśnił rzeczowo spokojny głos Piotra. – Cztery silniki drugiego sektora przestały nagle działać, a pozostałe zwiększyły ciąg na trzy czwarte mocy maksymalnej. Wyłączyłem cały napęd, jakieś uszkodzenie automatyki. Przyślijcie tu Briana.

pulpitem, dostrzegł, że obok niego stoi Idą i podobnie jak Piotr wpatruje się w ekran. Steve chodził po sterowni tam i z powrotem, założywszy ręce do tyłu.

– Nie ma odpowiedzi – zameldowała Krystyna.

– Nadaj serię dziewiątą – powiedział Kamil. Spojrzał na Idę i zauważył, że dłonią ściska nieznacznie ramię Piotra.

– Piotrze, proszę, wróć na stanowisko – powiedział, starając się, by wypadło to jak najbardziej służbowo. Piotr nie ruszył się z miejsca, jakby zahipnotyzowany kształtem, widniejącym na ekranie. Idą wyszła ze sterowni.

– Piotrze… – Kamil ujął inżyniera za ramię.

– Idę już! – Piotr wstał i ruszył ku wyjściu. – Ale radzę przeanalizować to na komputerze. – Wyszedł ze spuszczoną głową. Kamil spojrzał na Steve'a pytająco.

– Chyba jednak ma rację – powiedział Steve cicho. -Jeśli to jest pilotowany statek kosmiczny, który nie odpowiadając na sygnały zmierza w naszą stronę, nie wolno nam ryzykować.

– Chcesz, żebym wydał decyzję zniszczenia go?

– Odpowiadasz za bezpieczeństwo załogi. Nie będę niczego podpowiadał, ale radzę posłużyć się komputerem. On rozważy sprawę bezstronnie.

– Dobrze! – Kamil sięgnął po mikrofon. – Proszę wywołać program „spotkanie w próżni" i podać wszystkie dane, jakimi dysponujemy. Wynik analizy przekazać do sterowni.

Odstawił mikrofon i spojrzał na Steve'a, a potem na ekran, gdzie obraz ścigającego astrolot obiektu urósł do tego stopnia, że widać było na jego powierzchni gęstą sieć żyłek czy pęknięć, oplatającą meduzowaty kształt. Obserwując przez chwilę ekran, Kamil odniósł wrażenie, że bryła pulsuje powoli jak gdyby spłaszczając się i pęczniejąc na przemian.

Na monitorze pojawił się krótki tekst:

„Brak pewności bezpieczeństwa astrolotu. Decyzja optymalna: zniszczyć" – przeczytał Kamil głośno.

– Widzisz – powiedział Steve. – Trzeba to zrobić.

Kamil, trzymając się oparcia fotela, ostrożnie usadowił się obok Steve'a. Spojrzał na ekran. Na jego skraju żarzył się wiśniowy obłok.

– Spójrz – powiedział prawie bezgłośnie, ale Steve go usłyszał.

– To on… – powiedział Steve, patrząc na to, co było przed chwilą nieznanym obiektem kosmicznym. – Dostał się w strumień energii naszych silników głównych. Dochodził nas pod małym kątem i był już dość blisko. Astrolot obrócił się o ten właśnie kąt i…

– Obrócił się! Przypadkiem! Do stu diabłów z takimi przypadkami! – wrzasnął Kamil. – Za dużo tych przypadków!

– Gdyby nie ten manewr, nie wiadomo co by się stało… – mruknął Steve, patrząc na stygnący, zapadnięty i pokurczony jak bryła gorącego żużlu szczątek za rufą. Przyhamowany strumieniem fotonów z dysz astrolotu, teraz wyraźnie pozostawał w tyle.

– Niech to licho! – Kamil ochłonął nieco. – Silniki niesprawne, nawet nie możemy zawrócić i zbadać, co z tego zostało! Czy bardzo zeszliśmy z kursu przez ten dziki manewr?

– Nie – powiedział Steve, zerkając na wskaźniki. – Zepchnęło nas trochę w bok, ale to drobiazg. A jeśli chcesz obejrzeć to z bliska, możemy wysłać patrolówkę. To nie potrwa długo, on jest jeszcze niedaleko.

– Chętnie polecę – Kamil skierował się ku drzwiom, usiłując nie ulecieć pod sufit. – Czy nie można włączyć chociaż silników manewrowych, żeby uzyskać obrót? Nie lubię stanu nieważkości!

– Niestety. Piotr wyłączył cały rozrząd.

W drzwiach sterowni Kamil zderzył się z Idą.

– Nie leć tam – powiedziała, patrząc na niego.

– Dlaczego?

– Nie leć. Nie trzeba ryzykować.

– Czym? Przecież to już martwa, stygnąca bryła materii.

– Nie leć. Wyślij automatyczną sondę. Boję się o ciebie.

– Zgoda – Kamil uległ wreszcie spojrzeniu Idy. -Niech będzie sonda. Pobierze próbkę, może dowiemy się, co to było.

Przygotowanie sondy trwało pół godziny. W tym czasie nawigator wyliczył względną prędkość i położenie zniszczonego intruza.

Sonda wystrzeliła w próżnię, znacząc swój szlak świetlną strugą z jonowych silników. Kamil śledził jej lot na ekranie, dopóki nie zlała się w jedno z ciemniejącą, widoczną już tylko w podczerwieni bryłą. Wyskakujące w okienkach wskaźnika cyfry, oznaczające odległość sondy od celu, zmieniały się coraz wolniej. Radar sondy naprowadzał ją powoli na środek bryły, skąd miała zaczerpnąć próbkę. W kolejnych okienkach pojawiły się zera, tylko dwa ostatnie migotały jeszcze zmieniającymi się liczbami metrów. Gdy w nich także pojawiły się zera, sonda przestała istnieć: potężny błysk radiacji, zarejestrowany przez zewnętrzne radiometry astrolotu, nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

– To było z antymaterii! – powiedział Kamil i poczuł, że blednie.

– Wyobraź sobie, że poleciałeś tam patrolówką! – powiedział Steve, patrząc na Kamila.

– Głupstwo. Wyobraź sobie, że to mogło dogonić nasz astrolot… – mruknął Kamil, nie patrząc na nikogo.


Ten diabelski, niesamowity przypadek, który uratował astrolot. Wprost wierzyć się nie chce! Gdyby nie to, byłoby po nas. Nie przyszłoby nam nigdy do głowy wykorzystanie silników astrolotu jako broni zaczepnej. Strzelalibyśmy antymaterią, dopóki ktoś nie wpadłby na pomysł, że trzeba użyć zwykłego pocisku. A wtedy on byłby za blisko: anihilacja takiej masy w pobliżu astrolotu oznaczałaby naszą zagładę od samego choćby promieniowania!

Czym był „intruz z antyświata", który odszukał nas wśród pustki i gonił, by nas zniszczyć? Czy był kierowany świadomą myślą? Czy zniszczenie nas było celem jego pogoni? Jeśli tak, to był martwym pociskiem, bo sam mógłby też ulec unicestwieniu. A jeśli był statkiem obcych istot? W takim razie trzeba by założyć, że i one nie wiedziały o tym, iż jesteśmy zbudowani z innych atomów. Prawdy nie dowiemy się pewnie już nigdy.

Jakże wdzięczny jestem Idzie, że odwiodła mnie od myśli o locie rakietą patrolową! To był przypadek, że usłuchałem jej rady. A przecież z niepowodzenia przy próbie strzelania antymaterią powinienem sam wywnioskować, z czym walczymy! Woleliśmy przyjąć, że nasz przeciwnik dysponuje osłoną przeciwko antyprotonom!

Nie mogę jednak uwierzyć w ten przypadek. Awaria rozrządu, która w swych skutkach ratuje nas od zguby.

Jeśli przyjmiemy, że jest wśród nas ktoś, kto zna Kosmos lepiej niż my, jeśli wiedział, czym grozi spotkanie z meduzowatym przybyszem, cóż mógłby przedsięwziąć – nie mogąc wprost powiedzieć nam, jak należy postąpić? Musiał stworzyć przypadek.

Kto zna na tyle dobrze automatykę statku, by zrobić coś takiego? By osiągnąć precyzyjny manewr, psując coś w układzie sterowania? Piotr? Czy Brian? A może Krystyna? Idą?

Piotr był przez cały czas z nami, potem poszedł na dół, do sekcji napędu. Nie miałby czasu na skorzystanie z komputera. A bez komputera, manipulując na oślep silnikami, niczego by nie zdziałał. Nie ma tam na dole nawet ekranu optycznego, przy pomocy którego mógłby skontrolować skutek manewru silnikami.

Brian? Owszem, zna doskonale automatykę. Gdzie był, gdy my w sterowni zastanawialiśmy się nad planem postępowania? Mógł być przy którymkolwiek z zapasowych stanowisk nawigacyjnych, wyznaczył schemat manewru, a potem, manipulując gdzieś w obwodach automatyki, zrobił to, co było potrzebne, by cztery silniki zamilkły na pewien czas, asymetryzując napęd. A potem, gdy astrolot skierował swe dysze w odpowiednią stronę, wystarczyło zewrzeć dwa punkty w obwodzie sterowania, by pozostałe silniki ryknęły na trzech czwartych pełnego ciągu.

Teraz dopiero zaczynam rozumieć, co stało się wtedy, gdy pękła rura z ciekłym sodem i opary frigenitu wypełniły halę wymienników. To Brian przecież, bez skafandra izolacyjnego, bez maski nawet, dotarł do nieprzytomnego Piotra! Tego nie mógł zrobić z w y k ł y człowiek! Nawet oczy nie zaszły mu łzami, podczas gdy nas frigenit dusił już przy samym wejściu do zagazowanego pomieszczenia…


W wąskim przejściu za szafami pełnymi zapasowych podzespołów panował półmrok, więc Roastron IV musiał przyświecić sobie ręczną latarką. Bez trudu odnalazł na podłodze uchwyt włazu. Pociągnął ku górze stalowy kabłąk. Kwadratowa płyta uniosła się, odkrywając zejście do maleńkiego pomieszczenia. Roastron IV zszedł po drabinie w dół i włączył oświetlenie. Zamknął starannie właz i sięgnął do ściennej szafki.

Szukał w niej czegoś przez chwilę, wreszcie wydobył małą paczuszkę owiniętą aluminiową folią. Rozwinął ją i wysypał na dłoń kilka miniaturowych elementów. Wybrał dwa z nich i ukrył w kieszeni kombinezonu, pozostałe opakował i schował do szafy.

Usiadł na podłodze i rozpiął klamry prawego buta, potem zdjął go, zsunął skarpetkę i obejrzał dokładnie stopę, poruszając nią w różne strony.

W górze, stłumiony stalowym stropem, rozległ się dźwięk sygnalizatora, Roastron wspiął się po drabinie i uniósł klapę. Kusztykając w jednym bucie, przebiegł kilkanaście kroków wśród labiryntu aparatury i zajął miejsce w swoim fotelu. Wcisnął przycisk gotowości. Po chwili głośnik zapowiedział potrójne przeciążenie. Dla Roastrona IV przyspieszenie takie nie miało żadnego znaczenia, wstał więc i poszedł w kierunku swego ukrycia. Prawa noga, szczególnie teraz, przy większym przeciążeniu, funkcjonowała niezbyt sprawnie. Roastron IV założył but i pomyślał, że trzeba będzie zmierzyć sobie ciśnienie obwodowe.

Ostatnio nie był zadowolony ze swego stanu, warunki tutejsze najwyraźniej nie służyły mu, ale nie mógł pokazać tego po sobie. Miał wyraźny rozkaz: nikt nie może odróżnić go od reszty załogi. Wychodząc z kryjówki poczuł, że przyspieszenie wróciło do normy. Zatelefonował do nawigatora i dowiedział się, że przyczyną manewru było wykrycie jakiegoś obiektu ścigającego astrolot. Nastawił się na sprzężenie z komputerem i po chwili znał już wszystkie dane.

„Należy zniszczyć" – pomyślał i po chwili stwierdził, że komputer zdecydował tak samo.

Zmiana przyspieszenia zachwiała Roastronem IV, musiał przytrzymać się oparcia fotela, by nie upaść. Uszkodzona noga ugięła się pod nim.

„Słabnę" – pomyślał i podszedł do tablicy rozdzielczej.

Silniki wciąż jeszcze były wyłączone. Steve siedział przed pulpitem i słuchał muzyki z maleńkiego kieszonkowego krystalofonu. Gdy Kamil wszedł do sterowni, pilot ściszył muzykę i odwrócił się wraz z fotelem.

– Jeszcze szukają uszkodzenia – powiedział wskazując na wygaszony pulpit kontrolny. – Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego!

– Co takiego? – Kamil usadowił się obok pilota.

– Tak precyzyjny przypadek.

Kamil spojrzał na Steve'a. Ich oczy spotkały się.

– Tak… – powiedział Kamil, rozglądając się po sterowni – mnie także nie podoba się ten przypadek. Podobnie jak szereg innych przypadków, które zdarzyły się w tym astrolocie od chwili startu z Kappy.

Zamilkł na dłuższą chwilę, ważąc w myślach decyzję.

– Muszę z tobą pomówić. Trudno, muszę. Dłużej nie można tolerować takiej sytuacji – powiedział wreszcie. – Zakładam, że jesteś normalnym, przyzwoitym astronautą, Steve. Muszę zrobić takie założenie, bo to jedyny sposób, abym mógł z tobą rozmawiać szczerze.

– Zdaje mi się, że to nie ja poprzestawiałem kamery – uśmiechnął się Steve. – Chociaż głowy bym za to nie dał.

– Nie potrafisz również wprowadzać ludzi w stan śpiączki?

– Wiesz, nie próbowałem…

– No, dobrze już, wszystko jedno. Widzisz chyba tak jak ja, że dzieje się coś niedobrego. Jakaś obca siła miesza się w nasze sprawy.

– Obca albo i nieobca… – Steve zmarszczył wysokie, łysiejące czoło.

Był człowiekiem doświadczonym, uczestniczył w kilku lotach do bliskich gwiazd. Dlatego Kamil postanowił zaryzykować i zasięgnąć jego opinii.

– Nie muszę ci chyba mówić, że naszą rozmowę należy traktować jako poufną.

– Rozumiem to. Czy masz jakieś specjalne zadania, instrukcje, na wypadek podobnych sytuacji?

– Zawsze uważałem, że jesteś bardzo bystry… -powiedział Kamil wymijająco.

– Słyszałem, że wysyłają czasem takich… specjalistów. Człowiek lata tyle lat, to i słyszy różne rzeczy -mruknął Steve wstając z fotela i zamykając dokładnie drzwi sterowni. – Czy masz jakieś konkretne poszlaki?

– Właśnie, z tym cała bieda. Podejrzewam za każdym razem kogoś innego.

– Mnie także?

– Chwilami myślałem i o tobie, ale… no, przecież wreszcie muszę komuś zaufać.

– Dobrze – Steve usiadł na powrót w fotelu. – Powiem ci, co ja o tym myślę. Zaczynamy od tego manewru, zakończonego zniszczeniem ścigającego nas obiektu. Taki manewr silnikami musiał być wyliczony przez komputer i zrealizowany przez kogoś, kto doskonale zna automatykę statku. Pojęcia nie mam, jakie motywy kierowały tą osobą. Mógł to być po prostu strach. Nieznane ciało kosmiczne, poruszające się w sposób najwyraźniej celowy, może napędzić strachu nawet doświadczonemu pilotowi. Ale przecież, aby zniszczyć taki obiekt, można po prostu użyć antyprotonów. Żadnemu z nas nie przyszło do głowy, że to może być twór z antymaterii! A zatem ten, kto skierował fotonowe dysze astrolotu na ścigający nas obiekt, musiał wiedzieć, że jest to jedyny sposób zniszczenia go! Strumień fotonów w jednakowy sposób działa na oba rodzaje materii.

– Zniszczenie tego obiektu uratowało astrolot.

– Oczywiście. A wraz z astrolotem uratowało tego, kto tak trafnie zadziałał – powiedział Steve.

– A więc zgadzasz się ze mną, że musi być wśród nas ktoś działający pod wpływem obcej siły?

– Biorę to w rachubę. Ale chcę ci zwrócić uwagę na fakt, że wszystko można wyjaśnić znacznie prościej.

– W jaki sposób?

– Po prostu. Ktoś boi się tej podróży oraz wszystkiego, co może się w niej przytrafić. Chce za wszelką cenę spowodować powrót wyprawy do Układu Słonecznego.

– Dlaczego? Przecież nikogo nie zmuszano do udziału w tej ekspedycji!

– Mogło się komuś odechcieć. Kwestia wyobraźni. Wystarczy wyobrazić sobie, jak daleko jesteśmy od najbliższej gwiazdy, by poczuć się nieswojo.

– Czy i ty odczuwasz to czasem? – Kamil bacznie spojrzał na Steve'a.

– Staram się nie myśleć o tym – Steve zamilkł na dłuższą chwilę. – Ale za każdym razem, gdy opuszczam Ziemię, nie potrafię oprzeć się myśli, że, być może, opuszczam ją na zawsze.

– Zgoda – powiedział Kamil po dłuższym milczeniu. – Czym jednak wyjaśnisz przypadki śpiączki?

– Może to zupełnie odrębna sprawa.

– Nie. Wiem na pewno, że w jednym z przypadków użyto siły wobec osoby, która następnie zapadła na śpiączkę.

Steve zmrużył oczy, zastanawiając się w skupieniu.

– Nie wiedziałem o tym. To zmienia postać rzeczy. Ale to potwierdza przypuszczenie, że ktoś chce zawładnąć astrolotem. Celu tych działań nie odgadniemy tak łatwo. Trzeba skoncentrować się na poszukiwaniu sprawcy.

– Robię to od dawna. – Kamil uśmiechnął się smętnie. – Powinienem właściwie od razu unieszkodliwić wszystkich podejrzanych i byłby spokój.

– Tak nie można – powiedział Steve, kręcąc głową. -Sprawa jest zbyt poważna, by rzucać podejrzenia na oślep. W podobnych przypadkach zawsze przypomina mi się pewna historia, którą opowiadał mi przypadkowy towarzysz dalekiej podróży. To bardzo interesująca historia, i do tego prawdziwa…

– Mamy dużo czasu. Chętnie posłucham.

– Dobrze. Ale to nie będzie zabawna historia.

– Nasza sytuacja też do zabawnych nie należy. Nastrój mamy odpowiedni – westchnął Kamil.

– To, co chcę opowiedzieć, zdarzyło się dość dawno… – rozpoczął Steve.


• Lot dobiegał końca. Na ekranach widniała w całej okazałości jasna tarcza gwiazdy. Hegar, druga planeta układu, była celem naszej podróży.

Zbudzeni niedawno z anabiozy, trochę jeszcze nieporadni, siedzieliśmy właśnie w jadalni: inżynier, którego poznałem jeszcze przed odlotem, starszy mężczyzna o nie znanym mi nazwisku i ja. Rozmawialiśmy oczywiście o planecie Hegar.

– Chyba wszyscy jesteśmy tu po raz pierwszy? – powiedział inżynier traktując to pytanie czysto retorycznie.

Przytaknąłem, lecz trzeci spośród nas pokręcił przecząco głową. Spojrzeliśmy na niego z zainteresowaniem.

– Ja już tu byłem. Dawno wprawdzie i nie na samej planecie, ale na dosyć niskiej orbicie. Na Hegarze nie było wówczas jeszcze nawet pierwszej stacji badawczej.

– Pan leci służbowo? – spytałem.

– Owszem, podobnie jak wtedy. Po pierwszej podróży uznany zostałem za specjalistę od spraw tej planety -uśmiechnął się. – Specjalistę w zakresie kompetencji Kosmopolu.

– A więc jest pan pracownikiem kosmicznej służby śledczej! – ucieszył się inżynier. – Myślę, że skróci nam pan resztę podróży ciekawymi wspomnieniami ze swej pracy!

– Teraz też na pewno nie bez powodu leci pan na Hegar! – dodałem.

Starszy pan uśmiechnął się dobrodusznie.

– Cel podróży jest dość prozaiczny. Mam zadanie zorganizowania tutaj placówki Kosmopolu.

Wyraziliśmy nasze zdziwienie, że już teraz, gdy na planecie zamieszkuje na stałe niewiele ponad tysiąc osób, powstaje potrzeba utworzenia stałej placówki służby śledczej.

– Sądzą panowie, że to zbyt mała społeczność, by mogły w niej wynikać sprawy będące przedmiotem naszego zainteresowania? – funkcjonariusz Kosmopolu popatrzył na nas z powagą. – Nie wzięli panowie pod uwagę dodatkowego obciążenia psychiki ludzkiej, specyfiki bytowania w tych warunkach, na planecie oddalonej od Ziemi o tyle lat światła. Kiedy byłem tu po raz pierwszy, jako oficer dochodzeniowy, sprawa dotyczyła tylko dwóch osób. Jedynych, jakie znajdowały się wówczas w układzie planetarnym.

Przez chwilę milczał, jakby odgrzebując w pamięci minione zdarzenia, a potem zapalił fajkę i mówił dalej:

– Panowie są zbyt młodzi, aby pamiętać owe czasy. Kiedyś mówiono o tym i pisano szeroko. Później umorzono śledztwo, komisja badająca sprawę uznała ją za zakończoną i wkrótce wszyscy o niej zapomnieli. – Posłuchamy bardzo chętnie… – prowokował inżynier.

– Oczywiście, oczywiście – powiedział funkcjonariusz Kosmopolu. – Skoro już zacząłem, opowiem do końca. Sprawa dotyczyła okoliczności tragicznej śmierci dwóch pilotów kosmicznych, stanowiących załogę towarowego fotonowca. Była to jedna z pierwszych wypraw do tego układu, a dokładnie druga wyprawa w rejon planety Hegar. Poprzednia, nie lądując, osadziła na powierzchni planety kilka zasobników ze sprzętem. Druga, o której zamierzam opowiedzieć, miała identyczne zadanie.

Załogę,,Atlanta", jak powiedziałem, stanowili dwaj ludzie, doświadczeni piloci i nawigatorzy. Trzecim „członkiem załogi" był Ambi, robot człekopodobny o dość wysokim jak na owe czasy współczynniku uniwersalności. Po tragicznym finale wyprawy on właśnie, robot Ambi, stał się postacią niezwykle popularną. Pisały o nim wszystkie gazety, jego imię pojawiało się w licznych komentarzach.

„Atlant" bez przeszkód dotarł w rejon Hegar. Ostatni odebrany przez Ziemię meldunek nie budził żadnych niepokojów. W końcowej jednak fazie lotu łączność urwała się i odtąd aż do chwili, gdy do Hegar dotarł następny statek, lecący w kilkumiesięcznej odległości za „Atlantem", nic nie było wiadomo o losach dwóch kosmonautów.

„Cyklop" dotarł do Hegar zgodnie z planem. Bez trudu odnaleziono „Atlanta" na niskiej stosunkowo orbicie stacjonarnej. Był to właściwie wrak statku. Znaczna jego część została poważnie uszkodzona, jak się później okazało, na skutek kolizji z dużym bolidem. Poza tym spustoszenie w części ładunkowej wywołał wybuch materiałów napędowych. Dziwnym zbiegiem okoliczności najmniej ucierpiała część załogowa: poza kilkoma pomieszczeniami, które utraciły szczelność i zostały samoczynnie odcięte od reszty ocalałych kabin, pozostały nienaruszone kabiny mieszkalna i nawigacyjna, podręczny magazyn gospodarczy oraz jedna z trzech wyrzutni do wystrzeliwania awaryjnego ładownika.

Obu kosmonautów odnaleziono martwych w kabinie nawigacyjnej. Ubrani w skafandry planetarne, z pustymi zasobnikami powietrza, leżeli na fotelach pilotów. Śmierć nastąpiła na skutek braku tlenu. Zasobniki ciekłego powietrza przewidziane na drogę powrotną uległy zniszczeniu w czasie katastrofy. Podobnie zresztą, jak cały układ zasilania i regeneracji. Śmierć załogi była nieuniknioną konsekwencją sytuacji, czas ich życia po katastrofie można było wyliczyć z dużą dokładnością.

Sprawa byłaby prosta i jasna, gdyby nie kilka szczegółów sytuacji, jaką zastała na rozbitym statku załoga „Cyklopa".

Przede wszystkim na wyrzutni nie znaleziono jednoosobowego ładownika, jedynego z trzech, który niewątpliwie musiał ocaleć wraz z nienaruszonym urządzeniem startowym. Wyrzutnia nosiła ślady prawidłowego odpalenia ładownika.

Poza tym na statku nie znaleziono robota Ambiego. Początkowo sądzono, że został zniszczony w którymś z uszkodzonych pomieszczeń, ale gdy na powierzchni planety odnaleziono ładownik, okazało się, że Ambi najspokojniej w świecie siedzi sobie w jego wnętrzu. Miał wprawdzie wyczerpane akumulatory energii, ale po ich naładowaniu był zupełnie sprawny. Jakby nie dość zagadek, po bliższym zbadaniu robota okazało się, że ma w,,plecach" otwór od kuli z pistoletu, która utkwiła w grubym tetrapolioksynowym wsporniku jego konstrukcji nośnej, nie uszkadzając zresztą żadnego z ważniejszych podzespołów.

Najbardziej jednakże zagadkowy i wręcz absurdalny był fakt, że robot Ambi ubrany był… w „ludzki" skafander planetarny! Robotowi skafander taki nie jest oczywiście do niczego potrzebny, nawet w próżni.

Skąd więc robot w skafandrze, z dziurą w plecach, w ładowniku na powierzchni planety Hegar?

Tworzono fantastyczne hipotezy, z których najzabawniejsza tłumaczyła wszystko mniej więcej tak:

Robot, oceniwszy sytuację na statku po katastrofie, patrząc na to z punktu widzenia człowieka (na którego wszak podobieństwo był zbudowany) poczuł zwykły, ludzki strach i doszedł do wniosku, że jedynym dla niego ratunkiem przed całkowitym wyczerpaniem zasobu energii jest lądowanie na planecie, gdzie, jak wiadomo, poprzednia wyprawa umieściła zasobniki ze sprzętem. Wśród owego sprzętu rzeczywiście znajdowała się niewielka siłownia magnetohydrodynamiczna. To pozwoliłoby Ambiemu doczekać w stanie czynnym przybycia następnej wyprawy.

Twórcy tej hipotezy dowodzili, że roboty bardzo nie lubią pozostawać z rozładowanymi akumulatorami.

Takie tłumaczenie było, rzecz jasna, czystym nonsensem, tym niemniej przez długi czas popularna prasa mówiła o Ambim jako o robocie, który stchórzył w obliczu niebezpieczeństwa, podczas gdy ludzie zachowali godność i odwagę…

Mój ówczesny szef wyprawił mnie na Hegar najbliższym statkiem. Komisja która badała zebrane przeze mnie materiały, nie wzięła oczywiście pod uwagę możliwości autonomicznej i prawie ludzkiej świadomości robota. Szukano racjonalnego wyjaśnienia okoliczności wypadku oraz zdarzeń, które nastąpiły bezpośrednio po nim. Mimo jednak wielomiesięcznych dociekań, nie wypracowano żadnej uzgodnionej i dającej się przyjąć wersji wypadków, która wyjaśniałaby wszystkie jego szczegóły. Ostatecznie więc śledztwo umorzono uznając, że za śmierć kosmonautów nikt z żyjących nie ponosi odpowiedzialności – a to było z prawnego punktu widzenia najistotniejsze. Zmarłych uznano za bohaterów Kosmosu poległych na posterunku. W ostatecznym orzeczeniu komisja sugerowała, że zrezygnowali oni dobrowolnie z szansy ratowania się jednego z nich i dla definitywnego zażegnania problemu jednoosobowego ładownika wyprawili w nim robota.


O skafandrze i postrzale nie było w raporcie ani słowa. Podobnie zresztą jak o tym, że ładownik można było z powodzeniem wyprawić bez pasażera…

W ten sposób wszystko się pozornie wyjaśniło i oficjalnie odłożono sprawę ad acta.

– Pozornie? – inżynier spojrzał bystro na opowiadającego. – Więc pan sądzi, że sprawa miała się inaczej?

– Ja tam byłem, proszę pana – powiedział komisarz z naciskiem. – Nie sądzę, lecz wiem, że musiało być inaczej.

– Jeśli jest pan tego pewien, to… – wtrąciłem.

– To dlaczego nie przekonałem o tym komisji? Otóż uznałem to za niepotrzebne, a nawet szkodliwe. Przecież tamci dwaj od dawna już nie żyli. Czy nie lepiej, że pozostali na zawsze w aureolach bohaterów, jako do końca szlachetni, odważnie patrzący w oczy śmierci, służąc innym za przykład męstwa i koleżeńskiej solidarności?

– Uważa pan, że nie byli takimi właśnie?

– Tego nie powiedziałem. Zginęli rzeczywiście na posterunku. Czy samo uczestnictwo w wyprawie nie było już dostatecznym dowodem odwagi? I czy to, co rozegrało się na uszkodzonym statku w czasie między katastrofą a ich śmiercią, może wywierać jakikolwiek wpływ na ostateczną ocenę moralną tych ludzi? Gdyby nawet oszaleli ze strachu i rozpaczy, gdyby popełniali czyny, jakich nie dopuściliby się w normalnych warunkach – czy można by ich potępiać? Bohaterstwo jest zjawiskiem tak złożonym, że nie sposób czasem odtworzyć motywacji czynów bohatera. A z drugiej strony, reakcje psychiczne człowieka walczącego o życie są trudne do przewidzenia.

Czyż więc należałoby potępić jednego z nich, gdyby sam opuścił statek przy użyciu ładownika? W przeciwnym wypadku zginęliby przecież obaj.

– Wydaje mi się – wtrąciłem – że pozostawienie towarzysza w takiej sytuacji…

– …w niczym tej sytuacji nie zmienia – dokończył komisarz przekornie. – Nie, daleki jestem od chwalenia zasady,,ratuj się, kto może", ale czy nie lepiej, z punktu widzenia społecznych skutków, przedstawić sprawę tak, jak uczyniła to komisja? Mogłem wpłynąć na zmianę treści raportu, przedstawiając pewne własne spostrzeżenia i domysły, ale świadomie z tego zrezygnowałem i do dziś przekonany jestem, że moja decyzja była słuszna.

– Więc jakież to domysły? – dopytywał się niecierpliwie inżynier.

Komisarz starannie opróżniał fajkę z popiołu, jakby chcąc pogłębić naszą ciekawość.

– No, cóż… Jeśli panów nie znudziłem, opowiem o moich domysłach. Ale zastrzegam się raz jeszcze: to tylko moje przypuszczenia. Proszę traktować wszystko, co powiem, jako jedną z możliwych wersji zdarzeń na pokładzie „Atlanta".

Pierwszy podniósł się Hubert. Chwiejąc się jeszcze na nogach, ruszył w kierunku Artura, który bez ruchu leżał pod fotelem. Ukląkł przy nim i odwrócił jego twarz do światła. Artur powoli otworzył oczy.

– Co? Co to było? – wyszeptał.

– Nie wiem. Chyba zderzenie. Silniki nie pracują, kontrola napędu nie działa. Oświetlenie przełączyło się na rezerwę. Patrz! – Hubert zerwał się na nogi. – Powietrze idzie z zapasu awaryjnego!

Na tablicy kontrolnej błyskało równocześnie kilka światełek ostrzegających o awariach różnych układów statku. Hubert wybiegł z kabiny nawigacyjnej. Czuł, że ciążenie zmieniło się nieco – widocznie statek wirował teraz szybciej niż przed chwilą.

Wrócił po kilku minutach. Usiadłszy w fotelu wsparł głowę obiema rękami i milczał.

– Co to było, Hubert?

– Idź, zobacz sam.

– Nie mogę wstać, trzepnęło mną paskudnie. Powiedz, jest źle?

Hubert milczał przez chwilę, trąc pięścią oczy, jakby w nadziei, że obudzi się za chwilę z koszmarnego snu.

– Jest najgorzej. Nasza przestrzeń skurczyła się znacznie. Nasz czas także – powiedział wreszcie.

– Co zostało? – odezwał się Artur, wskazując głową w kierunku wyjścia ze sterowni.

– Niewiele. Kabiny mieszkalne, część sektora,,C", dwadzieścia metrów centralnego korytarza… To chyba wszystko. Pozostałe pomieszczenia – rozhermetyzowane i odcięte.

– Jak długo…

– Krótko! – uciął Hubert. – Regeneracja nie działa. Ogranicza nas rezerwowy zapas powietrza i wzrost zawartości dwutlenku węgla. Kilka dni.

– A gdyby tak… – zastanowił się Artur. – Gdyby włożyć skafandry próżniowe? Butle można ładować z rezerwy. Nie będziemy truć się dwutlenkiem węgla…

– Można, ale to tylko trochę przedłuży… – Hubert urwał i uniósł się z fotela. – Do diabła, zrozum wreszcie, że przybycie „Cyklopa" jest sprawą miesięcy! A my zdołamy przetrwać dwa, no może trzy tygodnie! – Można spróbować uruchomić hibernatory – podsunął Artur.

– Nie wystarczy energii na stabilizację temperatury.

Sprawdziłem stan baterii. Dwa miesiące. Potem już tylko dwie świetnie zakonserwowane mrożonki, od razu do trumny.

– Cholera! – Artur z trudem wstał i kulejąc doczłapał do swojego fotela. – Miłe perspektywy. Nasza podróż już naprawdę zbliża się ku końcowi. A tak dobrze szło aż do tej pory!

– Przestań.

– Co „przestań"? Obaj wkrótce przestaniemy. Mówić, oddychać, trząść się ze strachu i w ogóle…

Artur podniósł się i rozcierając stłuczone udo, ruszył do drzwi.

– A ja jednak założę skafander – powiedział.

– Proszę bardzo! – Hubert znów apatycznie zagapił się w pulpit, podpierając głowę rękami. – Mamy szereg możliwości do wyboru.

Odwrócił nieco głowę i próbował uśmiechnąć się do Artura.

– Możemy – ciągnął z powagą – skończyć z powodu nadmiaru dwutlenku węgla, z braku tlenu… Poza tym, mamy jeszcze coś niecoś w apteczce…

Nagle urwał, patrząc, jak Artur wyciąga ze schowka swój skafander próżniowy.

– Czekaj no! – powiedział, powoli cedząc słowa. – Jeśli ty założysz skafander, a ja nie, to będziesz mi truł powietrze i ja pierwszy… O, nie, mój drogi!

– O co chodzi?

– O ładownik.

– Jaki ładownik? Nic nie mówiłeś!

– Jakoś tak… Zapomniałem – Hubert zmieszał się nieco.

– Więc co z tym ładownikiem?

– Jeden został. Na oko – sprawny, bez uszkodzeń.

Stali naprzeciw siebie mierząc się wzrokiem.

To była właśnie chwila, w której uprzytomnili sobie, że oto ich koleżeńska, wieloletnia solidarność rozpada się na dwa odrębne,,ja".

Ładownik był jednoosobową, maleńką rakietką ratunkową, zdolną osiąść na powierzchni planety, lecz nie mogąca wrócić. Na planecie było wszystko, czego tu nie wystarczało: tlen, żywność, energia, elementy do zbudowania prymitywnego schronienia. Poprzednia wyprawa pozostawiła tam cały swój ładunek. Oni mieli zrobić podobnie. Gdyby wszystko przebiegało zgodnie z programem, szykowaliby teraz rakiety do lądowania. Ocalały ładownik był ratunkiem dla jednego z nich. Wystarczyło wyliczyć odpowiedni moment odpalenia i siłę ciągu, aby usiąść na planecie tuż obok zasobników ze sprzętem.

Od tej chwili patrzyli na siebie czujnie i podejrzliwie. Obaj, każdy oddzielnie, sprawdzili orbitę wraku. Była stacjonarna. Komputer nawigacyjny po przełączeniu na rezerwowe zasilanie działał bez zarzutu. Obaj włożyli skafandry próżniowe. Usiedli w swych fotelach. Ich sprawne, a teraz, w obliczu zagrożenia, szczególnie wyostrzone umysły pracowały w skupieniu. Każdy, z nowo obudzoną nadzieją, ważył w myślach szansę przeżycia i obaj nieuchronnie dochodzili do tego samego wniosku: albo ja, albo on! We dwóch nie zdołają uratować się z tej pułapki.

– Gdzie jest pistolet? – powiedział nagle Artur, rzucając się w kierunku schowka.

– Nie fatyguj się. Tutaj go mam – Hubert klepnął się dłonią po udzie. – W kieszeni skafandra.

– Ach tak? Zatroszczyłeś się już…

– Owszem. O własne bezpieczeństwo. Miałeś gorsze wyniki testu samokontroli.

– Bzdura. Tylko o dwie setne punktu. Zresztą -oddaj naboje, będzie wszystko w porządku.

– Daj spokój – Hubert wzruszył ramionami. – Przecież cię nie zastrzelę. Jak sądzisz, co by ze mną zrobili, gdyby znaleźli mnie żywego, na Hegar, a ciebie tutaj z dziurą w głowie?

– Jak chcesz. W każdym razie, dopóki jestem żywy, ty nie odlecisz.

– Bądź spokojny. Ty także nie.

Leżeli znowu w swoich fotelach, ubrani w skafandry, oddychając spokojnie, oszczędnie.

– Obaj mamy klucze do wyrzutni ładownika – powiedział Hubert. – Proponuję, abyśmy je wyjęli z kieszeni i położyli gdzieś tutaj, na widocznym miejscu.

– Nie. Dopóki nie oddasz pistoletu albo naboi, ja nie oddam klucza – Artur mówił coraz głośniej, aż membrany słuchawek w hełmie Huberta zaczynały rzęzić. – Przestańmy się oszukiwać! Żaden z nas ani na chwilę nie pogodził się i nie pogodzi z myślą o rezygnacji z tego diabelskiego ładownika! A przecież można odpalić go bez pasażera i spokojnie, w zgodzie i po koleżeńsku czekać na wspólny koniec!

Sięgnął do kieszeni, wydobył klucz i wsunął w otwór na pulpicie sterowania.

– Zostaw! – Hubert szarpnął go za łokieć.

– A widzisz! Mówiłem. Nie chcesz tego.

– Poczekaj! – Hubert zbliżył się do Artura i położył dłoń na jego ramieniu. – Chcę zaproponować uczciwą grę. Losujmy. Kto przegra – napisze w dzienniku pokładowym odpowiednie oświadczenie…

– Taka loteryjka o drobną stawkę? – burknął Artur szyderczo, chowając do kieszeni klucz. – Nie chcę. Gdy ja wygram, zastrzelisz mnie ze złości.

– Artur! Chłopie, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje? – Hubert mówił cicho, ze smutkiem. – Co my robimy? Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że walczymy o życie, każdy o swoje. Nieprawda! Każdy walczy o śmierć drugiego! Jakie to obrzydliwe, Artur! Jedno życie do podziału na dwóch, trochę mało.

– Dokładnie po pół na osobę – syknął Artur.

– Jak można zapaskudzać sobie te ostatnie dni! Spróbujmy, stary, proszę cię, spróbujmy umrzeć jak ludzie. Przecież to koszmar! Czy nie przyszło ci jeszcze na myśl, że mogę zakręcić zawór powietrza twojego skafandra, gdy zaśniesz? Nikt by mi nie dowiódł, że to zrobiłem, wystarczyłoby potem opróżnić butlę…

– Sądzę, że zrobiłbyś to z ochotą. Dlatego będę spał osobno. Idę do mojej kabiny.

Artur wstał z fotela, lecz Hubert zagrodził mu drogę.

– Nigdzie nie pójdziesz. Mógłbyś zwiać, gdy zasnę.

– Nie bądź głupi. Żeby odlot miał sens, trzeba dokładnie znać najdogodniejszy moment startu. Inaczej wyląduje się zbyt daleko od miejsca, gdzie leżą zasobniki. – Artur próbował ominąć Huberta, lecz ten odepchnął go zdecydowanie.

– Obaj nie jesteśmy durniami, Arturze – powiedział szyderczo, wyciągając ze szczeliny pod oparciem fotela zwitek perforowanej taśmy. – Komputer powiedział mi to samo, co tobie. Teraz już obaj wiemy, że dogodny moment startu wypada za godzinę i parę minut i powtarza się w trzynastogodzinnych odstępach. Posiedzimy wiec jeszcze trochę razem, a potem możesz sobie iść spać, gdzie chcesz. Ja zostanę tutaj. Ale na dziesięć minut przed następnym terminem optymalnym chcę cię widzieć w twoim fotelu.

Artur wolno wrócił na swoje miejsce.

– Chyba przesadzasz! – warknął. – Aby uruchomić wyrzutnię, trzeba nastawić urządzenie zegarowe tutaj, w sterowni. Ale jeśli chcesz – proszę bardzo, mogę zgodzić się na twoje warunki. Tylko oddaj naboje…

– A masz, niech cię szlag trafi! – Hubert nerwowo wyszarpnął pistolet, rozładował na dłoń i cisnął naboje w stronę Artura. Posypały się po fotelu i podłodze.

Artur zbierał je na czworakach, liczył i wkładał demonstracyjnie, po jednym, do kieszeni skafandra. Potem wyjął wszystkie i jeszcze raz przeliczył.

– Jedenaście! – powiedział. – Jedenaście, słyszysz?!

– Wyjąłem wszystkie.

– Jednego brakuje. Zostawiłeś sobie! – Artur ryczał histerycznie, czołgając się pod fotelem i przepatrując wszystkie zakamarki.

– Oddałem dwanaście.

– Pokaż pistolet.

– Jeszcze czego! Chcesz mieć i to, i to? Nie ma tak dobrze!

– Zaraz zawołam Ambiego, niech on poszuka. Jeśli nie znajdzie, będę pewien, że jeden został u ciebie!

Przez następną godzinę siedzieli bez słowa i bez ruchu.

Rytuał trwał. Na dziesięć minut przed każdym kolejnym momentem dogodnym do startu na planetę zasiadali obaj w fotelach, przed martwymi przyrządami nawigacyjnymi, apatyczni i milczący. Gdy minął właściwy czas, rozchodzili się, każdy w swoją stronę, by nie patrzeć na siebie i nie rozmawiać.

Usiłowali wyglądać na pogodzonych z losem, lecz myśl o możliwości ratunku – tak bliskiej a nie dającej się wykorzystać – zatruwała ich umysły. Żaden nie chciał dobrowolnie wyrzec się tej szansy, ustąpić, skazać się na samotność do końca i świadomość, że ten drugi żyje niejako jego kosztem.

Robot Ambi stał w kącie sterowni, na swym zwykłym miejscu, gotów spełnić każdy rozkaz ludzi. Ale rozkazów nie było. Nikt go nie potrzebował. Podczas któregoś z kolejnych „posiedzeń" w sterowni Hubert odezwał się nagle:

– Słuchaj, Artur. Może jednak… wpakujemy go do ładownika i wyślemy do stu diabłów?! Denerwuje mnie ta postać w kącie…

– To rozkaż mu, żeby sobie poszedł. A ładownik zostaw w spokoju. Może wreszcie jeden z nas zrezygnuje z tej… zabawy. Wtedy drugiemu przyda się ładownik.

– Jeśli o mnie chodzi – odpowiedział Hubert zgryźliwie – to czuję się jeszcze zupełnie nieźle. Nie licz na mnie raczej.

– Zaczekaj jeszcze dwa tygodnie, porozmawiamy wówczas o samopoczuciu… Ambi, wynoś się stąd, idź sobie do rozdzielni i nie wyłaź bez rozkazu.

Artur zdjął hełm, wyłączając mikrofon łączności wewnętrznej. Wciągnął w płuca haust powietrza. Było zatęchłe, ciężkie, przesycone dwutlenkiem węgla. Tydzień temu wyłączyli dopływ tlenu do kabin, przechodząc wyłącznie na oddychanie z butli. Ze strachem stwierdzili obaj – choć nie podzielili się ze sobą tymi myślami – że wkrótce nie będzie można w ogóle oddychać bez skafandra, co uniemożliwi im jedzenie i picie. Mieli przed sobą jeszcze jedną możliwość śmierci, o której nie pomyśleli wcześniej.

Artur uchylił drzwi swojej kabiny, nasłuchując. Cicho, powoli wysunął się na korytarz, przeszedł kilka kroków i zatrzymał się przy drzwiach kabiny Huberta. Stał tam długi czas, łowiąc uchem cisze panującą wewnątrz. Potem zdecydowanym krokiem ruszył ku drzwiom rozdzielni.

– Wyłącz nadajnik wewnętrzny, Ambi. Czy słyszysz mnie? Odpowiedz głosem, ale cicho – powiedział w ciemność pomieszczenia.

– Tak, słyszę cię – odpowiedział robot.

– Podejdź bliżej.

Ambi zbliżył się ku drzwiom. Stał teraz naprzeciw Artura, równy mu wzrostem, połyskujący plastykową powłoką. Jego nieruchoma maska wyrażała całkowitą obojętność.

– Słuchaj, Ambi. W schowku na korytarzu są cztery zapasowe skafandry próżniowe. Czy potrafisz nałożyć na siebie taki skafander?

– Wiem, jak to robią ludzie.

– Dobrze. Notuj program. O godzinie 6,40 czasu pokładowego wejdziesz do schowka i założysz skafander. Będę w sterowni, skąd wyjdę o 6,54. W dwie minuty później usiądziesz na moim miejscu. Wyłączysz na dziesięć minut odbiornik rozkazów. Potem skasujesz ten program. Zrozumiałeś?

– Tak. Zapisałem w akumulatorze krystalicznym.

– Dobrze. Teraz zostań tutaj.

Artur domknął drzwi rozdzielni i wrócił do swojej kabiny. Spojrzał na zegar, założył hełm i odetchnął czystym powietrzem z butli.

Godzina 6,50. Artur wyjął z kieszeni klucz, wsunął w otwór na pulpicie pomocniczym i przekręcił. Zapłonęła mała, zielona lampka, oznaczająca odblokowanie wyrzutni ładownika. Artur wyjął klucz z otworu. Płonąca lampkę przykrył rogiem pledu, niby przypadkiem odrzuconego na pulpit.


Godzina 6,54. Wychodząc ze sterowni, spojrzał przez uchylone drzwi do schowka. Ambi stał za nimi, ubrany w skafander. Artur uśmiechnął się do siebie. Ruszył szybko korytarzem w kierunku niszy, gdzie spoczywał ładownik. Jego właz był odsunięty. Wcisnął się do ciasnego wnętrza, ulokował w fotelu i włączył kluczem rozrząd. Rozjarzyły się sygnały na desce rozdzielczej. Wystukał na klawiaturze czas startu i numer programu lotu. Przełącznik startu ustawił w pozycji samoczynnego odpalenia. Teraz wystarczyło czekać, aż zamknie się pokrywa włazu. Potem śluza wyrzutni otworzy się i pochłonie ładownik, by następnie wypluć go w próżnię.

Jest godzina 6,55. Za minutę Ambi usiądzie na miejscu Artura. Za minutę i kilka sekund (zawsze spóźnia się o kilka sekund, widocznie nie regulował dawno swego zegarka) Hubert wejdzie do sterowni i ostentacyjnie, milcząco zajmie swoje miejsce w drugim fotelu. Będą tak siedzieli w milczeniu przez następne dziesięć minut, Ambi i Hubert, tak jak zwykle siedzieli Artur i Hubert, nieporuszeni i bez słowa…

– Wyłaź! – W słuchawkach hełmu Artura zabrzmiało to jak wystrzał.

Poderwał się, zadzierając głowę ku włazowi, którym przed kilkunastoma sekundami opuścił się do kabiny ładownika.

Zdrętwiał na ugiętych nogach. W szczelinie włazu ujrzał dłoń z wymierzonym w siebie pistoletem.

– Wyłaź! – powtórzył głos w słuchawkach, tonem nie budzącym wątpliwości i nie dającym żadnej nadziei.

Artur wygramolił się z kabiny, stanął na wąskim pomoście nad włazem. Opuścił głowę, zrobił krok w kierunku wyciągniętej lufy.

– Przegrałem, stary! – powiedział cicho, a potem gwałtownym skokiem znalazł się tuż przed przeciwnikiem i wyszarpnął mu pistolet z ręki. Wymierzył w jego stronę. Co robić dalej! Dopiero gdy on zajął moje miejsce… zajął moje miejsce… – Artur przerwał, a potem roześmiał się. – Cholera! Przecież sam kazałem mu zająć moje miejsce o 6,56! A to kretyn!

– Kto? Ambi?

– Nie, ja oczywiście! A poza tym nie rozumiem, dlaczego nie zablokowałeś mi startu. Miałeś klucz, byłeś w sterowni…

– Zaraz byś to zauważył na desce rozdzielczej w ładowniku. Chciałem dograć to wszystko do końca…

Zamilkli. Rzeczywistość, wyparta na chwilę ze świadomości, wracała teraz gwałtownie, wypełniając ich myśli.

– Po co zostawiłeś sobie ten jeden nabój – spytał Artur po chwili – jeśli, jak mówisz, nie umiałbyś strzelić do mnie?

– Do osobistego użytku – burknął Hubert ze złością.

– Mamy jeszcze jedenaście. Pistolet leży przy niszy ładownika.

– Niech sobie leży.

Dwa osobne,,ja" stały się na powrót jednym,,my", spojonym, wspólnym, niepodzielnym przeznaczeniem.

– Pamiętam, że kiedyś, dawno, czytałem o tej sprawie – powiedział inżynier, gdy komisarz skończył opowieść. – Wydaje mi się jednak, że oni nosili inne imiona.

– Owszem – uśmiechnął się komisarz. – Celowo nazywam ich inaczej.

– Dlaczego? – spytałem.

– To proste. Nawet ja nie ustaliłem, który z nich -Nelson Grain czy Robert Kamin – był tym, co strzelił w plecy robota. Nie mogłem więc w opowiadaniu rzucić podejrzenia na żadnego z nich. Role Huberta i Artura można odwrócić, całą historie można przedstawić,,w lustrzanym odbiciu". Nie ma żadnych poszlak, wskazujących na któregokolwiek…

Zresztą – komisarz długą chwilę zapalał fajkę – cała ta historia jest, jak zaznaczyłem na początku, tylko jednym z możliwych wariantów tego, co rozegrało się na wraku „Atlanta". Prawdę znali tylko oni…

– …i robot! – dodałem.

– Tak. Ale pamięć robota nie przechowuje wspomnień, tylko informacje i rozkazy, których nie polecono skasować. Ostatni program, jaki odszukałem w pamięci Ambiego, wyglądał mniej więcej tak: „Weź pistolet w prawą dłoń. Podejdź do włazu ładownika. Wyceluj w głąb włazu. Powiedz głośno:»wyłaź«. Jeśli człowiek nie wyjdzie, powtórz. Jeśli nadal nie będzie wychodził, wydobądź go i obezwładnij. Jeśli sam wyjdzie z ładownika, nie dopuść, aby wszedł tam ponownie. Koniec programu. Wykonaj".

Do tego odnalezionego strzępka informacji dorobiłem całą hipotezę, lecz gdy przemyślałem ją dokładnie, doszedłem do wniosku, że jej ogłoszenie rzuciłoby cień na pamięć tego, który nie strzelał. Podejrzenie obciążyłoby obu w jednakowym stopniu – a przecież tylko jeden z nich usiłował zabić… Skasowałem więc ten zapis w pamięci robota, niszcząc dowód rzeczowy. Nikt oczywiście nie był w stanie udowodnić, że tak postąpiłem. Dlatego mogę mówić o tym otwarcie. Przekonany jestem, że postąpiłem słusznie.

– Skrzywdził pan… robota! – uśmiechnął się inżynier. – W rezultacie, to on został posądzony o tchórzostwo.

Biorąc z rąk kelnera-robota filiżankę kawy, powiedziałem:

– Nigdy chyba nie doczekamy się skonstruowania robotów tak doskonałych, by odczuwały strach!

Nagły wstrząs targnął statkiem. Filiżanka wypadła mi z ręki, inżynier zsunął się z fotela, naczynia posypały się na posadzkę. Kelner-robot wypuścił z rąk pełną naczyń tacę.

– Nic takiego – powiedział komisarz uspokajająco -jeśli jeszcze żyjemy, to na pewno nic groźnego. Tu zawsze pełno meteorów, ale nasz statek daje sobie z nimi radę. Ten musiał być wyjątkowo duży…

Mimo tych wyjaśnień serce łomotało mi gdzieś pod gardłem, a inżynier podniósłszy się z podłogi usiadł na swoim miejscu blady i szczękający zębami. Robot-kelner na czworakach zbierał spod naszego stolika resztki rozbitych filiżanek. Ze zdumieniem spostrzegłem, że jego ręce trzęsły się jak galareta.

Загрузка...