Kilka dni, następujących po odkryciu przez Krystynę dziwnych zjawisk w komputerze, Kamil skwitował w dzienniku pokładowym zaledwie paroma zdaniami. Podróż przebiegała bez zakłóceń, astrolot nabierał prędkości – we właściwym już kierunku, nie zdradzając skłonności do samodzielnych, nie kontrolowanych manewrów.
Kamil podsumował sobie wszystkie nie wyjaśnione lub podejrzane zjawiska, które wydarzyły się od chwili lądowania na planecie Kappa. A więc po pierwsze -śpiączka, która unieruchomiła – kto wie, czy nie na zawsze – pięć osób, w tym trzech astronautów z załogi obsługującej statek. Nie było to wprawdzie tragedią dla wyprawy – ludzi tych można było w razie potrzeby zastąpić innymi, z przetrwalników. Jednak, gdyby śpiączka epidemicznie rozprzestrzeniła się wśród całej załogi, oznaczałoby to zagładę wyprawy.
„Czy naprawdę należy wiązać śpiączkę z pozostałymi wydarzeniami?" – zastanawiał się teraz Kamil. Odrzucenie takiego powiązania ułatwiłoby uformowanie pewnych hipotez, które Kamilowi błąkały się po głowie. Przecież gdyby założyć, że śpiączka wystąpiła jako zupełnie niezależne zjawisko, można by wszystko inne wytłumaczyć działalnością zwykłego człowieka. Inna sprawa, że motywy działalności tego człowieka pozostawałyby nadal największą i najistotniejszą niewiadomą…
Rozstrojenie układów nawigacyjnych – to oczywisty dowód chęci skierowania wyprawy w inny rejon Galaktyki. Z punktu widzenia człowieka – posunięcie najzupełniej bezsensowne…
Zniszczenie – przez dziwny „przypadek" – antymaterialnego obiektu zagrażającego bez wątpienia astrolotowi świadczyć by mogło, że statek kontrolowany jest przez kogoś, kto Kosmos i czyhające w nim niespodzianki zna o wiele lepiej niż ludzie. Wreszcie – to zupełnie nie znane nikomu, bezcelowe na pozór, połączenie komputera z antenami łączności zewnętrznej. Komputer odbiera, oczywiście, a następnie analizuje sygnały docierające do astrolotu z Kosmosu. Są one jednakże rejestrowane. Tymczasem połączenie wykryte przez Krystynę omijało wszelkie bloki kontroli i rejestracji i umożliwiało nawet wpływanie przez kogoś na decyzje wydawane przez komputer! Kamil polecił Krystynie, by przerwała to połączenie w miejscu trudnym do znalezienia i próbowała wyśledzić, czy ktoś nie będzie usiłował usunąć tego uszkodzenia.
Czego jeszcze należało spodziewać się w najbliższym czasie? Jakie nowe przedsięwzięcia obmyśla teraz ten, kto realizuje nie odgadnione dla Kamila cele? Kamil wyrobił sobie wewnętrzne przekonanie, że jeżeli cokolwiek jeszcze ma zdarzyć się na tym statku, zdarzy się w czasie najbliższych tygodni. Przekonanie to oparł na logicznym założeniu: jeśli ktoś z czuwającej aktualnie załogi rozpoczął realizację dywersyjnych planów, to musi się spieszyć. Gdy nastąpi zmiana załogi, ten „ktoś" zmuszony będzie spocząć w przetrwalniku. A gdy znajdzie się tam, będzie zdany na łaskę dowództwa i – być może – do końca podróży powrotnej nie zostanie zwitalizowany. Ten „ktoś" musi zdawać sobie sprawę, że jest w gronie podejrzanych.
„Wszystko to wygląda logicznie przy założeniu, że mam do czynienia z człowiekiem" – pomyślał Kamil, zamykając dziennik. Zbyt wiele mówiono mu kiedyś o możliwości spotkania obcych inteligentnych istot, by jego wyobraźnia mogła wyzbyć się przypuszczeń, że oto one właśnie objawiły się w astrolocie. Poszedł do kabiny wypoczynkowej, gdzie znajdowała się mała biblioteka, złożona głównie z pozycji rozrywkowych. Przerzucił kilka tomów na półce, ale nie wybrał niczego, co mogłoby go zainteresować. Odczuwał nieustanny niepokój, który nie pozwolił mu zająć myśli sprawami obojętnymi.
Siadając w wygodnym fotelu w kącie czytelni, zauważył pozostawioną przez kogoś cienką książeczkę w kolorowej okładce. Wziął ją do ręki i przekartkował machinalnie. Była to jakaś sensacyjno-kryminalna opowiastka z popularnej serii wydawniczej. Na okładce widniał rysunek, przedstawiający potężnego draba, otrzymującego „prawy sierpowy" w szczękę od drugiego, odzianego w kosmiczny kombinezon. Wszystko to rozgrywało się na tle mapy powierzchni księżyca. Kamil odczytał tytuł i uśmiechnął się ironicznie. „Jakaś tania, szmiro-wata historyjka – pomyślał – ciekawe, skąd to wzięło się tutaj. A jeszcze ciekawsze, kto to czytał?"
Chciał odłożyć książkę, lecz wzrok jego padł na fragment tekstu, umieszczony na skrzydełku okładki. Przeczytał kilka zdań, potem przewrócił kartkę, usiadł wygodniej w fotelu i zaczął czytać pierwszy rozdział. Niepostrzeżenie dla samego siebie został wciągnięty w żywą, chociaż dość nieprawdopodobną akcję opowieści…
Właściwie nie powiedziano mu dotychczas ani słowa ponad to, że ma natychmiast służbowo udać się na Księżyc. Podróż – jak podróż. Jan bywał już na Księżycu i dalej nawet, ale zawsze miało to jakiś z góry określony cel, a przy tym załatwianie formalności trwało zwykle ponad tydzień, potem czekało się długo na miejsce w rakiecie.
Tym razem, bez żadnych formalności, w ciągu kilku godzin Jan znalazł się na pokładzie statku kosmicznego. Miał w kieszeni zwykły służbowy paszport pozaziemski, delegacje do jednej ze stacji badawczych instytutu, w którym pracował. Mimo to jednak zdawał sobie sprawę, że jego wyjazd musi mieć jakiś nadzwyczajny charakter.
Mając wiele czasu, próbował teraz wyobrazić sobie cel tej nieplanowanej podróży. Cóż takiego mogło przydarzyć się w księżycowej stacji? Czyżby objawiła się tam jakaś niezwykła forma pozaziemskiego życia, jakaś istota z Kosmosu, dla zbadania której trzeba było zawezwać znakomitego specjalistę – biofizyka z Ziemi? Przypuszczenie miało pozory prawdopodobieństwa: o takim fakcie na pewno nie trąbiono by głośno, dopóki sprawy nie zbadają specjaliści. Stąd te tajemnice i brak wszelkich wyjaśnień o celu podróży. Hipoteza miała jeden słaby punkt: Jan zdawał sobie sprawę, że choć biofizykiem wprawdzie był, jednak nie na tyle znakomitym…
Pod koniec podróży porzucił wreszcie te jałowe domysły i postanowił czekać, aż ktoś mu coś wyjaśni. Kiedy głośnik poinformował pasażerów, że do celu podróży pozostało zaledwie trzy godziny, Jan udał się do bufetu. Czuł już nieprzyjemne ssanie w dołku, a na zjedzenie kolacji w księżycowym kosmoporcie wolał nie liczyć. Jeszcze przed odlotem poinformowano go, że będzie miał natychmiastowe połączenie z docelową stacją, wolał więc nie ryzykować, bo nade wszystko nie lubił chodzić spać głodny.
W bufecie było dość tłoczno, nie wszyscy jednak, jak się okazało, siedzieli tu, by coś przekąsić. Nawet nie podsłuchując specjalnie cudzych rozmów, Jan bez trudu dowiedział się o pogłosce, komentowanej żywo przez pasażerów: wczorajszy statek regularnej komunikacji księżycowej przed lądowaniem na Księżycu został uprowadzony przez kilku podróżujących w nim osobników. Według ostatnich wiadomości, otrzymywanych jakoby z Centrali Koordynacji Lotów, statek wylądował w bliżej nie określonym rejonie Księżyca, gdzie opuścili go porywacze, uprowadzając jako zakładnika jednego z pasażerów. Statek, po kilku godzinach postoju, wystartował ponownie i szczęśliwie dotarł do kosmoportu, jednakże o losach uprowadzonego pasażera dotychczas nic nie wiadomo.
Jan z zainteresowaniem słuchał tych relacji. Przypadek porwania rakiety pasażerskiej nie był wprawdzie wydarzeniem bez precedensu – było już kilka prób, niektóre nawet udane, zawsze jednak porywacze, wcześniej czy później, sami oddawali się w ręce władz. Byli to przeważnie ludzie nie zdający sobie w pełni sprawy z warunków panujących na Księżycu, przedstawiający żałośnie niski poziom umysłowy. Jeden na przykład – wydarzenie ponoć autentyczne -usiłował wyskoczyć ze spadochronem z rakiety manewrującej nad powierzchnią Księżyca… Jednakże w tym wszystkim, co mówiono teraz, Jan dostrzegł pewne cechy przemyślanej, dobrze zorganizowanej akcji.
Zanim rakieta wylądowała, Jan wiedział już sporo na temat przebiegu porwania. Porywaczy było czterech, lecz działali w zmowie z kimś jeszcze, kto oczekiwał na nich w umówionym miejscu lądowania. Działali raczej podstępem niż groźbą, używając jedynie środków odurzających, którymi obezwładnili załogę rakiety. Musiał być wśród nich dobry pilot rakietowy, gdyż wylądowali bezbłędnie, bez pomocy kogokolwiek z obsługi statku. Gdy opuścili wraz z zakładnikiem rakietę, okazało się, że zabrali ze sobą, bądź wynieśli poza statek, wszystkie awaryjne ubiory próżniowe, uniemożliwiając w ten sposób pościg.
Odurzeni narkotykami piloci dopiero po kilku godzinach byli w stanie nawiązać łączność z kosmoportem. Wysłane natychmiast rakiety zwiadowcze nie zdołały jednak odnaleźć na terenie wokół rakiety żadnego podejrzanego pojazdu. Załoga jednego z patrolowców odnalazła wprawdzie odciśnięte w pyle koleiny, jednak już w odległości kilku kilometrów od miejsca przymusowego lądowania porwanego statku ślad wkraczał na szlak uczęszczany przez liczne ruchome stacje automatyczne i pojazdy księżycowe, a przy tym właściwości księżycowego gruntu nie sprzyjały tu utrwalaniu się wyraźnych śladów.
Tych ostatnich szczegółów dowiedział się Jan z oficjalnego komunikatu radiowego rozgłośni księżycowej, tuż przed lądowaniem. Komunikat zapewniał ponadto, że poszukiwania są kontynuowane, jak dotychczas jednak bez rezultatu.
Przy odprawie paszportowej skierowano Jana do biura dyspozytora kosmoportu, gdzie dowiedział się, że ze względu na wyjątkową sytuację nie będzie mógł w ciągu najbliższej doby dotrzeć na miejsce przeznaczenia, albowiem wszystkie pojazdy księżycowe oddano do dyspozycji służby śledczej. Jana umieszczono w klitce zwanej szumnie apartamentem dla gości i polecono mu czekać cierpliwie na dalsze polecenia. Nie mając nic lepszego do roboty, usiadł w przydzielonym mu pokoiku i zaczął przeglądać przywiezione z Ziemi czasopisma.
Po kilkunastu minutach zapukano do drzwi. Do pokoju wszedł dyspozytor.
– Przepraszam, jeśli przeszkadzam – powiedział bardzo grzecznie. – Właśnie skończyłem służbę. Pojęcia pan nie ma, co się tutaj działo od wczorajszego wydarzenia. Byłem tak zajęty, że po prostu nie miałem nawet czasu śledzić szczegółów tej afery. Sądzę, że może… pan zechce uchylić rąbka tajemnicy służbowej… To znaczy, oczywiście, żartuję… Po prostu może pan wie coś ciekawego, o czym chciałby pan mówić. Bo tutaj też właściwie niewiele wiemy…
– A skądże ja? – zdziwił się szczerze Jan. -Jeżeli, jak pan mówi, wy tu niewiele wiecie, to ja tym bardziej nie wiem, przecież dopiero co przyleciałem i siedzę tu zupełnie niepotrzebnie, a miałem niezwłocznie zameldować się w stacji B-15.
Dyspozytor uśmiechnął się jakoś dziwnie, milczał przez chwilę, wreszcie ciekawość widać przeważyła.
– Ja pana jeszcze raz przepraszam… Rozumiem, że nie wolno panu z nikim o tych sprawach rozmawiać… Ponieważ jednak major dzwonił dwa razy i pytał o pana, więc domyśliłem się, że przybywa pan do nas w związku ze sprawą porwania.
– Jaki major?
– Major Netz z tutejszej placówki Kosmopolu. Właśnie przed kilkoma minutami dzwonił po raz drugi i powiedział, że już tu leci i żeby pana w żadnym wypadku nigdzie stąd nie wysyłać.
– To chyba pomyłka! Jestem biofizykiem i z tą sprawą nie mam nic wspólnego!
– No, trudno, niczego się od pana nie dowiem… Ale też z pana służbista! – uśmiechnął się dyspozytor, kierując się ku wyjściu. – W każdym razie przekazałem panu polecenie majora. Proszę nie oddalać się z pokoju. Gdy tylko przyleci, skieruję go tu do pana. Dobranoc!
Teraz dopiero Jan zaczął kojarzyć poszczególne niejasne dla niego dotąd wydarzenia w jedną logiczną całość. Jeśli rzeczywiście dyspozytor nie bierze go za kogoś innego, to swój nagły przylot na Księżyc Jan zawdzięcza władzom śledczym, którym widocznie jest tu do czegoś potrzebny, i to najwyraźniej w związku z wczorajszym porwaniem.
Kosmopol ma prawo powoływania do współpracy cywilnych specjalistów z różnych dziedzin – o tym powszechnie wiadomo. Jednakże Jan nie przypuszczał, że może się to odbywać w taki sposób. Ostatecznie mógł sobie wytłumaczyć to wszystko, co dotyczyło sposobu przyzwania go tutaj; mogło chodzić o zachowanie najściślejszej tajemnicy co do jego udziału w akcji przeciw porywaczom. Tylko w żaden sposób nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie – po licho im do tego potrzebny biofizyk? A może nie biofizyk, lecz po prostu on, właśnie on, konkretnie Jan L.?
Głośne pukanie wyrwało Jana z drzemki… Wstał szybko z fotela i powiedział „proszę!". Do pokoju wszedł nieduży, energiczny mężczyzna w cywilnym ubraniu. Bez wstępów wylegitymował się Janowi, potem położył na stoliku przyniesioną plastykową teczkę i usiadł na skraju tapczanu.
– Proszę spocząć, to potrwa dłużej – powiedział, uśmiechając się ledwie dostrzegalnie. – Przepraszani w imieniu Kosmopolu za tę całą maskaradę i za to gwałtowne „porwanie" pańskiej osoby. Mam nadzieję, że wkrótce rozgrzeszy nas pan z tego postępowania. Sprawa jest znacznie grubszego kalibru, niż może pan sobie wyobrazić na podstawie oficjalnych komunikatów. Nie mogę panu w tej chwili wyjaśnić, dlaczego właśnie pana tu sprowadziliśmy. Nie wtajemniczę pana także w kulisy sprawy. Mogę przekazać panu jedynie to, co jest niezbędne dla wykonania zadania, jakie dla pana przewidzieliśmy w naszym planie działania.
Na pewno słyszał pan już trochę o wydarzeniach ostatniej doby. Tu, na Księżycu, nie były one tajemnicą prawie od samego początku, staraliśmy się jednak, aby jak najpóźniej dowiedziano się o nich na Ziemi. To znaczy, aby nie poruszać zbytnio opinii publicznej, dopóki nie chwycimy sprawy mocno w ręce… Były jeszcze i inne powody zachowania tajemnicy, ale o tym już nie mogę mówić. Wielu rzeczy domyśli się pan sam w trakcie wykonywania zadania.
Na czym będzie ono polegało, dowie się pan za chwilę. Tu, w tej teczce, jest szczegółowa instrukcja. Musi pan zapoznać się z nią w ciągu najbliższych dwudziestu godzin, a następnie oddać mi ją, nie pokazując nikomu. Najlepiej, jeśli pan nie będzie jej w ogóle wypuszczał z ręki przez cały czas. I proszę dokładnie zamykać się w pokoju. Ponadto proszę odpocząć i przygotować się do dalszej, kilkudniowej co najmniej, podróży po Księżycu. Teraz jeszcze kilka wyjaśnień…
Major wydobył z teczki mapę wycinka powierzchni Księżyca, pokreśloną czerwonymi liniami i strzałkami.
– Od jutra będzie pan występował jako konserwator urządzeń automatycznych na bezludnych stacjach księżycowych oraz w bazach chwilowo pozbawionych personelu. Jak panu wiadomo zapewne, po Księżycu krąży kilkudziesięciu takich inżynierów-konserwatorów, dokonujących okresowych przeglądów i naprawiających uszkodzone urządzenia. Mają oni wyznaczone trasy, po których posuwają się przy użyciu specjalnych wozów technicznych, z odpowiednimi narzędziami i częściami zamiennymi. Proszę się nie przejmować, jeśli nawet nie ma pan pojęcia o automatyce i elektronice. Nie spodziewamy się po panu żadnych rewelacyjnych wyników w tej dziedzinie. Dostanie pan zresztą, jak każdy konserwator, dwa automaty specjalistyczne. Są to człekopodobne roboty, z których jeden pełni obowiązki kierowcy wozu technicznego, a obydwa nieźle potrafią bez niczyjej pomocy sprawdzić funkcjonowanie typowych urządzeń i naprawić najpospolitsze uszkodzenia. Zatem strona techniczna może pana nic nie obchodzić. Proszę tylko powoli, bez pośpiechu i systematycznie objechać według harmonogramu te wszystkie stacje, które zaznaczyłem na mapie. Roboty znają swoje obowiązki oraz drogi, którymi będziecie się poruszać.
– To wszystko? – wtrącił Jan, nie bardzo wciąż pojmując, o co tu chodzi.
– Tego nie mogę powiedzieć, bo… nie wiem – uśmiechnął się major tajemniczo. – To akcja eksperymentalna. Być może skończy się na objechaniu kilku stacji, ale sądzę, że raczej nie. Podkreślani: to są wszystko stacje bezzałogowe, choć niektóre z nich są przystosowane do ciągłego przebywania w nich ludzi. Pana zadaniem jest przekonać się, czy w istocie wszystkie one są bezludne. Tam są zapasy powietrza, wody, żywności… Teraz pan rozumie?
– Tak, domyśliłem się już wcześniej. Nie wiem jedynie, co powinienem robić, jeśli okaże się, że w jednej ze stacji zamieszkali poszukiwani przestępcy ze swym zakładnikiem?
Major nie od razu odpowiedział. Patrzył przez chwilę na Jana, jakby szukając w myślach odpowiednich sformułowań.
– Obawiam się, że nie zdoła pan niczego w takiej sytuacji przedsięwziąć. Nie będę ukrywał, że misja kryje w sobie pewne ryzyko, jednak są powody pozwalające nam przypuszczać, że ryzyko to nie jest aż tak duże, jak mogłoby się wydawać komuś nie wtajemniczonemu w istotę sprawy… Przepraszam, tak mi się to jakoś mętnie powiedziało, ale niestety, nie mogę panu tego jaśniej wyłożyć. Proszę mieć do nas zaufanie. Nie wysyłamy pana na zgubę, tego nie wolno nam robić nawet w sytuacji tak krańcowo dramatycznej jak ta… Powiem jeszcze, że i dla powodzenia naszego planu, i dla pana – tym lepiej, im mniej pan będzie wiedział o sprawie.
– Hm… – zastanowił się Jan. – Czy mógłbym… ewentualnie… wycofać się z udziału w tym… eksperymencie?
– Ma pan prawo, oczywiście! Jednakże bardzo proszę, aby pan tego nie robił. Są pewne powody, dla których właśnie pan jest najodpowiedniejszym kandydatem do tej roli.
– Cóż mam zatem robić, jeśli porywacze zatrzymają mnie w jednej ze stacji?
– Nic. Proszę dać się zatrzymać, nie stawiając oporu.
– I utrzymywać, że jestem konserwatorem?
– O ile się to panu uda. To nie jest istotne. Myślę jednak, że rozszyfrują pana od razu. Polegamy na pańskiej inteligencji. Sprawdziliśmy pana akta i wiemy o kilku sytuacjach, w których wykazał pan pewne korzystne walory. Od chwili kiedy zatrzymają pana porywacze, może pan robić i mówić wszystko, co się panu podoba, nie narażając się im, oczywiście. Może pan opowiadać, że Kosmopol powołał pana do tej akcji, a nawet dać się pozornie zwerbować przeciwnikowi, jeśli wyniknie z sytuacji taka możliwość.
Jan ze zdumieniem patrzył na majora, który jednak mówił to zupełnie poważnie.
– O ile dobrze zrozumiałem, to… nic nie rozumiem! – powiedział Jan i dopiero po chwili spostrzegł, że niechcący strawestował sentencję przypisywaną Sokratesowi. – Czyżby moja misja polegała na tym, że mam dać się uwięzić?
– Powiedziałem, że wielu rzeczy domyśli się pan sam – i proszę! Jedną sprawę już na wstępie sam pan sobie wyjaśnił! – roześmiał się major. – O to mniej więcej chodzi. Musi pan znaleźć się we wnętrzu stacji.
– Coś w rodzaju „żywej torpedy" – mruknął Jan pod nosem.
– Co pan mówi?
– Nic, tak tylko, do siebie… Chciałbym zadać jeszcze kilka pytań. Po pierwsze, czy pan, majorze, orientuje się, o co właściwie chodzi porywaczom? Dlaczego uprowadzili tego właśnie człowieka? Czy to ktoś bardzo ważny? I w ogóle, czy pan wie, o co toczy się ta cala gra?
– Oczywiście, że wiem… – Twarz majora spoważniała, spochmurniała nawet. – Nie powiem panu tego, ale mogę zapewnić, że gra toczy się o największą stawkę, tak! A ten uprowadzony… Owszem, w pewnym sensie, to ktoś bardzo ważny, choć prawie nikomu nie znany. Trasa, którą wyznaczyliśmy dla pana, nie obejmuje wszystkich stacji w tym rejonie. Jeśli więc oni nawet będą przejmowali pańskie radiowe meldunki do bazy, to do ostatniej chwili nie będą pewni, czy nie ominie pan tej stacji, w której się ukryli. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że siedzą w jednej z pięciu lub sześciu stacji, które są najlepiej wyposażone. Zaznaczyłem je na mapie, proszę ich w żadnym wypadku nie pominąć.
– Dlaczego zatem nie zrobicie obławy i nie wyłuskacie ich stamtąd?
– Proszę wziąć pod uwagę, że oni mają u siebie tego Binxa. Na razie pokładają w nim wielkie nadzieje, ale w pewnej chwili może im przestać na nim zależeć i będą osłaniali się nim jak tarczą. Obecnie zależy im na spokoju i dobrym ukryciu. Nie możemy dopuścić, by ten spokój osiągnęli.
– Myślałem początkowo, że to ucieczka zwykłych kryminalistów…
– My też w pierwszej chwili myśleliśmy podobnie. Jednak Księżyc jest najmniej odpowiednim miejscem dla ukrywania się przestępców. Wbrew pozorom, na Ziemi czuliby się o wiele bezpieczniej. Biorąc to pod uwagę, sprawdziliśmy przede wszystkim, kto to jest Harry Binx. Okazało się, że jest on kluczem do całej zagadki, choć nie od razu udało się nam to stwierdzić. Porywacze, którzy wcześniej odkryli jego tożsamość z człowiekiem o innym nazwisku, starannie zacierali ślady, by nikt inny po nich tego nie dociekł. Możliwe, że są przekonani, iż nie wiemy tego do dziś, i na takim przeświadczeniu opierają poczucie względnego bezpieczeństwa. To znaczy, zdają sobie sprawę, że ich ścigamy jako porywaczy, lecz sądzą, że nie przywiązujemy do tej sprawy takiej wagi, na jaką ona zasługuje. Więcej, niestety, nie wolno mi powiedzieć, bo to mogłoby zakłócić przebieg naszej akcji.
Major rozłożył ręce i uśmiechnął się przepraszająco, po czym zawiązał tasiemki plastykowej teczki i podał ją Janowi.
– W porządku. Pan mnie w to pakuje – pan też będzie mnie z tego wyciągał – powiedział Jan, siląc się, aby wypadło to możliwie dowcipnie i beztrosko.
Kiedy jednak major znalazł się za progiem, Jan poczuł niedwuznaczne,,mrówki" na grzbiecie…
Księżycowy samochód poruszał się dość szybko po przetartym szlaku. Jan, rozparty na tylnym siedzeniu, widział przed sobą – pomiędzy masywnymi korpusami dwóch robotów – wycinek księżycowej panoramy. Nie znał tych okolic, kazał więc jednemu z robotów podawać głośno nazwy mijanych obiektów i widocznych większych kraterów. Robot-kierowca znał je wszystkie doskonale, widać wielokrotnie już przemierzał tę trasę. Drugi robot tkwił bez ruchu obok kierowcy; od czasu do czasu tylko, wymierzonymi, mechanicznymi ruchami, regulował coś na desce rozdzielczej pojazdu.
Jan, który w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin wędrował nieustannie od stacji do stacji, wykorzystywał na drzemkę każdy równiejszy odcinek trasy, gdy pojazd sunął kołysząc się z lekka na miękkich amortyzatorach.
Obudziło go delikatne potrząsanie za ramię. Otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą postać robota.
– Przepraszam, panie inżynierze. Jesteśmy przed stacją Arthemis – powiedział robot, otwierając drzwi pojazdu.
Jan sprawdził wskaźnik powietrza, dociągnął pas na swym ubiorze księżycowym i spojrzał pytająco na robota.
– To jedna z najpiękniej położonych baz księżycowych -powiedział robot, jakby cytując przewodnik turystyczny. -Założona w końcu ubiegłego wieku, wielokrotnie modernizowana, służyła jako baza centralna wielu wyprawom selenograficznym, badającym ten rejon powierzchni Srebrnego Globu. Obecnie od dwóch lat jest nie zamieszkana…
– Dobrze, dobrze… – przerwał mu Jan, wysiadając z pojazdu.
Z przyjemnością rozprostował nogi, przeszedł kilkadziesiąt metrów w kierunku stacji i znalazłszy niewielki odłam skalny, przysiadł na nim, by obejrzeć to reklamowane cudo.
Stacja Arthemis wyglądała rzeczywiście malowniczo. Położona na stoku sporego wzniesienia wtapiała się w kamienisty krajobraz. Znaczna część jej powierzchni użytkowej ukryta była w szerokiej, ukośnie biegnącej szczelinie, przecinającej stok. Do wrót stacji wiodła dość stroma, wąska droga, pokonująca w dwóch zakosach wysokość kilkudziesięciu metrów.
Jan wytężył wzrok, chcąc z daleka dostrzec jakiś ślad ludzkiej obecności – błysk światła w przejrzystej kopułce obserwacyjnej, jakiś ruch przy wejściu… Niczego takiego nie wypatrzył, choć przecierał kilkakrotnie hełm irchową
ściereczką i wytężał wzrok. Po kilku minutach zawrócił do pojazdu, wsiadł i kazał jechać. Już w kabinie samochodu spostrzegł, że ma odpiętą jedną z zewnętrznych kieszeni skafandra. Zanim ją zapiął, sprawdził odruchowo zawartość. Brakowało irchy do przecierania szybki w hełmie, ale ponieważ pojazd w pędzie minął właśnie miejsce, gdzie Jan ją zgubił, więc machnął ręką na ten drobiazg.
Dojeżdżali do wrót tunelu śluzowego. Niebieskoszary pył podłoża utrwalił tu dziesiątki śladów różnych pojazdów, odwiedzających stację od chwili jej powstania. Wszystkie ślady były zupełnie wyraźne, jakby pozostawione przed chwilą. Tylko w miejscach, gdzie jedne przecinały drugie, można było stwierdzić, który był późniejszy. Pojazd zatrzymał się przed stalową bramą. Robot-kierowca podszedł do dźwigni zamka i przesunął ją. Na wrotach zapłonęło zielone światło i po chwili odsunęły się one, wpuszczając pojazd do wnętrza.
W komorze śluzy zapłonęło światło. Jan patrzył przez chwilę na wskaźniki małej tablicy rozdzielczej. Ciśnienie i skład powietrza we wnętrzu stacji nie odbiegały od normy. Wskaźnik zapasu ciekłego powietrza wykazywał lekki ubytek poniżej maksymalnego stanu, ale to jeszcze nie świadczyło o obecności Judzi.
Roboty sprawnie wyładowywały swoje skrzynie z przyrządami pomiarowymi. Jan podszedł do obszernych drzwi, wiodących w głąb stacji. Śluza wypełniła się już powietrzem, więc nacisnął przycisk zamka.
Ruszył korytarzykiem w kierunku części mieszkalnej, roboty zaś skierowały się od razu do siłowni, mieszczącej się na niższej kondygnacji, pod poziomem gruntu. Jan znał z grubsza rozkład pomieszczeń stacji Arthemis. Była to jedna z tych, które major Netz zaznaczył na mapie czerwonymi kółkami. Tej mapy Jan oczywiście nie miał, nie miał także planu stacji, ale wbił je sobie w pamięć podczas pierwszej doby pobytu na Księżycu.
Jan odszukał pierwszy z brzegu pokój mieszkalny, wszedł do środka i z ulgą ściągnął skafander.
„Trzeba będzie obejść wszystkie kąty" – pomyślał i ziewnął. Miękki tapczan kusił jednak zbyt mocno. Wyciągnął się na nim z dłońmi pod głową i – „tylko na chwilę" – przymknął oczy.
Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą siedzącego na krześle mężczyznę o podłużnej, szczupłej twarzy i okrągłych, bardzo ciemnych oczach. Ta twarz, choć zmieniona upływem lat, była Janowi znana. Prawie natychmiast skojarzył ją z imieniem i nazwiskiem.
– Witam cię w stacji Arthemis – powiedział tamten, a Jan zauważył, że w spoczywającej na kolanie dłoni trzyma mały pistolet.
– Dzień dobry – powiedział Jan spokojnie. – O co chodzi?
– Czyżbyś naprawdę nie wiedział?
– O czym?
– Dobrze, dobrze… Już ja wiem, to wystarczy. Wynoś się stąd. Ten pokój nie ma dobrego zamknięcia, musisz się przenieść do innego pomieszczenia.
– Nie denerwuj się, Carlos… – wycedził Jan, obserwując twarz przeciwnika.
Lufa pistoletu drgnęła. Przybysz wstał z krzesła i z bliska przyjrzał się Janowi.
– A ty skąd mnie na tyle znasz, że zwracasz się do mnie po imieniu, którego już od lat nie używam?
– Zawsze byłeś krótkowidzem, Carlos. I nie chciałeś nosić okularów. Ale teraz już powinieneś, nie jesteśmy głupimi studentami, tylko poważnymi ludźmi, załatwiającymi poważne sprawy!
Człowiek nazwany Carlosem wciąż wpatrywał się w twarz Jana.
– No, przypomnij sobie, pierwszy rok studiów, Instytut Kosmiki!
– Jan? – wyszeptał Carlos na wpół do siebie.
– Tak, to ja. Bardzo dawno cię nie widziałem. Dziękuję, że złożyłeś mi tak nieoczekiwaną i miłą wizytę. Tylko… może opuścisz nieco niżej lufę tego, co trzymasz w ręce…
Carlos spojrzał na niego bystro.
– Zaraz, zaraz, przyjacielu – powiedział przeciągle. – Wydaje mi się, że studiowaliśmy razem biofizykę?
– Owszem, ale tylko przez jeden rok. Później zniknąłeś mi z oczu. Pewnie masz jeszcze gdzieś kilka pożyczonych ode mnie książek.
– Ty mnie tu, kochany, nie zagaduj – burknął Carlos zimno i z irytacją. – Od kiedy to biofizycy jeżdżą po Księżycu jako konserwatorzy stacji badawczych? Gadaj zaraz, kto cię tu przysłał, co tu robisz? Pomówmy szczerze…
– Świetnie, ty zaczynasz! – uśmiechnął się Jan.
– Jesteś bezczelny – Carlos z dezaprobatą pokręcił głową, ale Jan zauważył, że jego dawny kolega mimo woli daje się wciągnąć w rozmowę, której ton przypominał nieco beztroskie pogaduszki sprzed kilkunastu lat.
Tak, to był ponad wszelką wątpliwość ten sam Carlos Pedro Aldez, zawsze skłócony ze wszystkimi, ambitny pechowiec, podejrzliwy i nieufny, anarchista i znany na całym wydziale rozrabiacz, pewien swej nie docenianej przez ogół genialności, bezwzględny, jak wszyscy diabli, w swoim dążeniu do niezależności i panowania nad kolegami – co mu się zresztą na ogół nie udawało.
Jeden tylko Jan potrafił niekiedy dojść z nim do ładu. Czyżby Kosmopol dogrzebał się aż do tych starych spraw Jana-studenta? Jeśli tak, to doprawdy, oni muszą chyba wszystko wiedzieć. To by tłumaczyło, dlaczego wybór padł na Jana, ale… jeśli Carlos jest tym, który porwał statek księżycowy, to cóż mogą pomóc stare znajomości?
– Jesteś bezczelny i mylisz się, sądząc, że będę się z tobą cackał tylko z powodu jakichś tam dawnych kontaktów. Ale ponieważ jakoś nigdy nie miałem z tobą poważniejszych zatargów, więc niech tam, zagrani w otwarte karty. Tak, to właśnie ja i jeszcze paru porwaliśmy ten statek.
– Przeskrobaliście coś na Ziemi?
– Tak mówią? A, to dobrze. Ale Kosmopol szybko przekona się, że mamy zupełnie czyste konto. Poza tym porwaniem, oczywiście, lecz to po prostu drobiazg, preludium…
– Po co to wam było potrzebne? Kiedy zamierzacie odesłać Binxa?
– O, za dużo chcesz wiedzieć, Jan. Staremu Binxowi żyje się u nas doskonale. Więc przysłali cię tutaj, żebyś nas wytropił?
Jan ociągał się chwilę z odpowiedzią.
– Nno… – powiedział wreszcie – jeśli już mamy szczerze rozmawiać, to powiem. Tropić was nie musiałem, bo Kosmopol jest prawie pewien, że jesteście właśnie tutaj. To zresztą nie ma większego znaczenia, bo dopóki macie zakładnika, nie mogą przeprowadzić żadnej akcji przeciwko wam. Boją się o tego Binxa. To człowiek stary, niezupełnie zdrowy… Krótko mówiąc, przysłali mnie, abym was skłonił do wypuszczenia go stąd w zamian za mnie. Zgodziłem się zostać tu jako zakładnik tak długo, jak będziecie uważali za stosowne. Choć właściwie nie rozumiem, do czego zmierzacie…
Aldez zarechotał, wyraźnie ubawiony propozycją zamiany.
– A to dopiero! – śmiał się głośno i szczerze, siadając na skraju tapczana. – Wypuścić Binxa! Albo są tak naiwni i myślą, że ja nie wiem, kogo u siebie mam, albo… może sami nie wiedzą?… No, niech cię licho! To ci kawał! Oddać im Binxa!
Spoważniał nagle, zastanawiając się nad czymś i mierząc Jana spojrzeniem.
– Powinienem odesłać cię stąd do stu diabłów – powiedział. – Ale nie zrobię tego. Przyda mi się drugi zakładnik. A Binxa nie oddam, tak jak się nie oddaje wygranego losu loteryjnego. Chodźmy!
Lufa ubodła Jana pod lewą łopatką. Zrozumiał, że żarty
skończyły się zdecydowanie i trzeba potulnie dać się zamknąć. Aldez poprowadził Jana krętymi schodkami w dół, do pomieszczeń magazynowych. Odryglował jedne z ciężkich, stalowych drzwi i popchnął więźnia do wnętrza małego, ciemnego pomieszczenia.
Gdy zapalił światło, Jan dostrzegł w kącie, na kilku warstwach gąbczastego plastyku, skuloną pod kocem postać śpiącego człowieka. Obok, na podłodze, stało kilka puszek konserw, naczynie z wodą i elektryczny czajnik.
– Zostaniesz tutaj, Link, dopóki nie przygotujemy ci stosowniejszego apartamentu. Porozmawiaj sobie z tym staruszkiem. Może ty go potrafisz przekonać, że powinien być rozsądniejszy… Wytłumacz mu, że stąd nie można uciec.
Aldez wychylił głowę na korytarz.
– Heron, jesteś tam? – zawołał.
Zatupotały czyjeś kroki, a Jan pomyślał od razu, że ten ktoś musi mieć iście słoniowy chód, jeśli tak tupie nawet na Księżycu.
– Jestem, Pedro! – powiedział niski, chrapliwy bas. – Właśnie kazałem tym dwóm robotom, żeby poszły do magazynu głównego i wyłączyły się. Nie lubię, jak mi się automaty kręcą po stacji.
– Dobrze zrobiłeś. Tylko po diabła nosisz ten ołów? Zrzuć to wreszcie, bo patrzeć nie mogę, jak się męczysz. Przygotuj pokój dla nowego gościa. Może być szóstka, tylko nie zapomnij dobrze zaryglować tamtych drugich drzwi od strony magazynu.
Aldez odwrócił twarz w kierunku Jana, który niezdecydowanie stał na środku pomieszczenia.
– Biedny Heron! – powiedział Aldez drwiąco. – Przyzwyczaił się nosić na Ziemi swoje sto pięćdziesiąt kilogramów i teraz wciąż mu czegoś brakuje, więc zrobił sobie ołowiane podeszwy, pas i coś tam jeszcze. Biedak, pierwszy raz na Księżycu, wciąż ma kłopoty ze zmniejszonym ciężarem.
Zatrzasnął drzwi, zaryglował je od zewnątrz i pokrzykując coś jeszcze za Heronem, oddalił się.
„Wygląda na to, że wykonałem zadanie" – pomyślał Jan, sadowiąc się na skraju barłogu, obok leżącego Binxa. Ten, obudzony już widocznie wcześniej, odchylił teraz skraj koca i spojrzał na Jana.
Był człowiekiem starym, nawet bardzo starym. Miał twarz kościstą, o ciemnej cerze, zmęczone, podpuchnięte oczy i dość jeszcze gęste, zupełnie białe włosy. Przez chwilę mierzył Jana wzrokiem.
– Kto ty jesteś? – powiedział nagle napastliwie. – Czego chcesz? Niczego ci nie powiem, rozumiesz? Niczego!
– Dzień dobry, panie Binx – powiedział Jan łagodnie, a nie doczekawszy się odpowiedzi na powitanie, ciągnął dalej: – Przybyłem tu, by pomóc panu. Wysłał mnie Kosmopol…
– Stary chwyt! – przerwał mu Binx niecierpliwie.
– Niech pan posłucha, Binx – powiedział Jan ostrzej. -Nie wiem, co pan ma do ukrywania, ja w każdym razie niczego nie chcę z pana wydobyć. Wiem, że Aldez potrzebuje pana nie tylko w charakterze zakładnika. Wiem także, że nie jest pan naprawdę tym, za kogo się pan podaje. Proszę mi powiedzieć, kim pan jest naprawdę?
Staruszek spojrzał na niego bystro.
– Jak to? Jeśli pan jest z tej szajki, to nie powinien pan o to pytać!
Jan zauważył, że Binx przeszedł w rozmowie z „ty" na,,pan", i pomyślał, że staruszek zaczyna się zastanawiać nad prawdziwością jego oświadczenia.
– Czyżby zatem Kosmopol tak bardzo interesował się moim losem, nie wiedząc, kim jestem?
– Kosmopol wie, ale mnie nie poinformowano. Może to miało jakieś znaczenie, zanim się tu dostałem. Teraz jednak sądzę, że powinienem się o wszystkim dowiedzieć. Od pana właśnie…
Binx zastanawiał się jeszcze, lecz wreszcie doszedł do wniosku, że nie ryzykuje właściwie niczym, ujawniając w tej sytuacji swą tożsamość.
– Mówisz, że wiedzą… – powiedział w zadumie. – Wobec tego dziwi mnie, że dotychczas nie zbombardowali tej stacji i kilku sąsiednich, dla pewności. Czekałem na to jak na zbawienie. Oni jeszcze nie próbowali mnie torturować… nie widział pan pewnie tego olbrzyma, Herona… Na sam widok można się załamać. Ale ja i tak niczego nie powiem. Może pan to powtórzyć swoim szefom w Kosmopolu albo, jeśli pan jest człowiekiem Aldeza, to jemu… Mnie na życiu nie zależy, zresztą… to i tak na jedno by wyszło, życia nie ocalę. Ale nie powiem niczego. Nie pomogą im ani stare mapy Księżyca, ani nikt z żyjących… Kerman dawno nie żyje, a wiem, że pary z ust nie puścił przez całe życie. To był twardy człowiek! I uczciwy. A Dali zginął na Marsie dwadzieścia dwa lata temu. Więc i stary Molton też zabierze, jako ostatni, do grobu tę tajemnicę. Robota była wykonana jak należy. Dobra, czysta robota!
– Molton – to pan?
– Starszy sierżant Molton, młody człowieku… Drzwi otworzyły się. Ukazała się w nich postać prawie w całości wypełniająca wejście.
– No, chodź, bracie – powiedział ochrypły bas. – Mamy dla ciebie lepszy pokój. Jesteś, bądź co bądź, kolegą naszego szefa!
Jan przewracał się po raz setny,,na drugi bok", jednak sen nie nadchodził. Myśli krążyły wciąż wokół przedziwnej sytuacji, w jakiej znalazł się mimo chęci. Usiłował sobie perswadować – że przecież major, wysyłając go tutaj, musiał mieć jakiś plan uwolnienia ich obydwu, Jana i Binxa alias Moltona. Może Aldez nie był tak niebezpieczny, jak można by przypuszczać? A może… ryzyko wysłania Jana było niczym w porównaniu z konsekwencjami, jakie wyniknęłyby, gdyby go tu nie wysłano?
Kerman, Molton i Dali… Te trzy nazwiska, tak właśnie uszeregowane, nie dawały Janowi spokoju. Stapiały się w nierozłączną trójcę, jak nazwiska pierwszych zdobywców Księżyca, jak… Stare mapy… Starszy sierżant Molton… Sierżant? Zaraz, zaraz… Nagłe olśnienie zwaliło się na Jana, jakby strop spadł mu na głowę. Dreszcz panicznego strachu przeszył go od pięt po czubek głowy. W jednej chwili zupełnie oprzytomniał, resztki snu umknęły gdzieś, usiadł zupełnie przytomny na posłaniu.
Jan nie był nigdy entuzjastą historii nowożytnej, ale tych nazwisk nie powinno się zapominać! Przed pół wiekiem były symbolem czegoś wielkiego w historii ludzkości. Tak jak pierwsi zdobywcy Księżyca, choć nie sami byli autorami sukcesu – stali się symbolem zwycięstwa…
Ułożył się na wznak i zaczął w myślach porządkować swe skromne wiadomości historyczne.
Gdyby nie skojarzenia, wywołane zestawieniem trzech nazwisk, nigdy by nie powiązał swej sytuacji i sprawy, w którą był wmieszany, z tą mroczną tajemnicą sprzed pół wieku. Nie śmiałby po prostu przypuścić, że jemu przypaść może rola w rozgrywce tak dramatycznej i toczącej się o tak ostateczną stawkę… Dopiero teraz zrozumiał intencje majora, który chciał jak najdłużej oszczędzić mu ciężaru odpowiedzialności, jaki teraz oto spadł na barki Jana.
„Czy jednak naprawdę ta odpowiedzialność spoczywa wyłącznie na mnie? – zastanawiał się Jan. – Należałoby przypuszczać, że major liczył się z możliwością poznania przeze mnie prawdy tutaj, w jaskini zbójców. Poza tym, o ile dobrze pamiętam, powiedział on, że zadanie polega na dostaniu się tutaj. Zatem niewiedza moja o istocie sprawy potrzebna była do chwili, gdy znajdę się w stacji. Stąd wniosek, że teraz nie muszę już czuć się zobowiązany do czegokolwiek. Otrzymałem wyraźne zezwolenie na działanie w sposób zupełnie dowolny. Może nawet chodzi o to, bym robił i mówił cokolwiek, dla zmylenia, rozproszenia uwagi przeciwnika?"
Czując się pionkiem w rozgrywce, postanowił poprowadzić własną grę, w ramach tej głównej, rozgrywanej gdzieś ponad nim.
Nie zmrużywszy oka przez następnych kilka godzin, Jan układał scenariusz tej rozgrywki. Analizował i odrzucał liczne warianty kłamstwa i krętactwa, coraz to usilniej wierząc, że odkrył cel swojego pobytu w stacji: mącenie w głowie Aldezowi.
Szczęknął zamek. Drzwi otworzył Aldez. Poprowadził Jana w kierunku celi Moltona.
– No, staruszku! – powiedział, uchylając drzwi. – Mamy go już!
– Nic nie powiem – burknął Molton ze swego kąta -zostaw mnie w spokoju, łajdaku.
– Mamy twojego wnuka, słyszysz? – powiedział Aldez głośniej.
Starzec zerwał się z posłania, spojrzał szeroko otwartymi oczami w kierunku drzwi.
– Łżesz, nie znajdziecie go! Nie uda się wam! – krzyknął głosem pełnym nadziei i przerażenia równocześnie.
Spostrzegłszy, że osobą towarzyszącą Aldezowi nie jest jego wnuk, uspokoił się nieco i po chwili powiedział:
– Dopóki go nie zobaczę, nie uwierzę.
– Namyśl się. Możesz go zobaczyć lada chwila. Dostałem szyfr. Moi ludzie znaleźli go wreszcie.
– Kłamstwo! – Starzec rzucił się z pięściami w kierunku Aldeza, lecz ten powalił go jednym pchnięciem na posadzkę.
– Zostaw go, Carlos – wmieszał się Jan. – Gdyby to było na Ziemi, rozbiłby sobie głowę. Uszkodzisz swój skarb i diabli wezmą cały plan.
– A co ty wiesz o moich planach? – Aldez starannie zamknął drzwi i pchnął Jana w kierunku schodów.
– Domyślam się. Muszę ci powiedzieć, że zaczyna mi się to podobać. Tym bardziej że widzę twoją wyraźną przewagę nad Kosmopolem w tej rozgrywce. Myślę, że w tej sytuacji nie mam wyboru i powinienem zdecydować się na… współpracę z tobą.
Aldez popatrzył na Jana niezdecydowanie. Nic nie mówiąc, otworzył przed nim drzwi pokoju, który, jak się Jan po chwili zorientował, służył mu za stanowisko dowodzenia. Wszedłszy do środka, Jan poczuł się jak Ali Baba w jaskini rozbójników, których było wprawdzie oprócz Aldeza tylko czterech, ale i to wystarczyło, aby Jan odczuł raz jeszcze nieprzyjemny dreszczyk na plecach.
Pod ścianą, jak posąg Heraklesa, stał Heron, w swoich ołowianych buciorach, bawiąc się niedbale zginaniem i rozginaniem dość grubej metalowej rurki. Obok niego na krześle siedział wysoki blondyn, również nieźle zbudowany, choć przy Heronie wyglądał na cherlaka.
Po drugiej stronie pokoju, na tapczanie, siedzieli dwaj młodzi ludzie o twarzach łudząco do siebie podobnych. Wszyscy czterej patrzyli z ciekawością na Jana.
– To ten „glina"? – spytał półgłosem jeden z bliźniaków.
– To mój stary znajomy. Porządny chłop. On tylko przypadkiem i przejściowo popadł między gliny – powiedział Aldez, klepiąc trochę zbyt mocno Jana po plecach. -Właśnie zadeklarował przystąpienie do spółki. Co wy na to?
– Ostrożnie, Pedro – powiedział Heron, głaszcząc wielką jak bochenek dłonią swoją stalową rurkę. – Ja bym mu nie ufał.
– Ja też – roześmiał się Aldez. – Ale zobaczymy, co ma nam do sprzedania. Powtórz no jeszcze raz, Jan, po co cię tu przysłali.
– Miałem zaproponować wypuszczenie Binxa w zamian za mnie.
– Mogłoby to oznaczać, że Kosmopol nie wie, kim jest Binx. Ale ja nie wierzę w taką możliwość. Na pewno ten jego wnuk poinformował ich przynajmniej o tym. Ciekawe, czy on wie więcej. Czy to wszystko, co miałeś zrobić?
– Tak, to wszystko.
– Niemożliwe. Ukrywasz coś jeszcze. Heron, spróbuj mu dopomóc, może jeszcze coś sobie przypomni!
Olbrzym zbliżył się do Jana i wykręcił mu boleśnie rękę.
Jan wrzasnął głośniej, niż było konieczne, i raz jeszcze zapewnił, że nie wie niczego więcej.
– Gdzie jest młody Binx? – Aldez dał znak Heronowi, a Jan znowu wrzasnął.
– Nie znam młodego Binxa! – powiedział z wyrzutem, rozcierając przegub dłoni. – Mógłbyś dać mi spokój, przecież chyba zdajesz sobie sprawę, że nie wtajemniczyli mnie w cały swój plan! Pierwszy raz słyszę o wnuku Binxa, a poza tym, wydawało mi się, że już go znaleźliście!
– To był bluff… – powiedział Aldez. – Złapiemy go jednak. Ale i bez tego stary zacznie mówić. A ty zastanów się, czy chcesz mi pomóc, czy nie, bo potem będzie za późno. Nie masz wyboru. Jeśli Kosmopol wie, kim jest Binx, to wcześniej czy później ktoś wreszcie podejmie drastyczną decyzję: zaatakują nas. Zrozum, że tu nie chodzi już o życie kilku ludzi! Oni potrzebują jakiegoś moralnego uzasadnienia dla tej decyzji, rozumiesz? Gdybyśmy byli tylko zwykłymi porywaczami, można by ciągnąć sprawę dowolnie długo i nikt nie ośmieliłby się narazić życia zakładnika. Opinia publiczna nie jest poinformowana o prawdziwej sytuacji, dlatego Kosmopol na razie nie może rozprawić się z nami siłą. Mogliby przecież rozwalić tę stację razem z nami, ale wówczas nie mieliby żadnego dowodu, nie potrafiliby przekonać świata o naszych prawdziwych zamiarach, a zatem i o słuszności swych posunięć. To ich powstrzymuje i daje nam czas do działania. Ale, powtarzam, czas ten jest ograniczony. Zastanów się, Jan. Jedziemy na jednym wózku. Nie wyjdziesz stąd inaczej jak tylko razem z nami. Albo nas wszystkich rozwalą. Więc pomyśl dobrze, przypomnij sobie wszystko.
– Masz chyba rację… Teraz widzę, że dałem się wrobić w paskudną sprawę. Teraz rozumiem, co miał na myśli major z Kosmopolu, kiedy powiedział, że macie tylko jedną szansę uzyskania przewagi… 'Szansą miał być pewnie młody Binx. Major powiedział jeszcze, że tej szansy na pewno wam nie da. Widocznie ma tego człowieka u siebie, pod dobrą opieką. A zatem pozostaje im tylko użycie siły, o ile wy, oczywiście, nie zechcecie dobrowolnie wydać Binxa.
– To jest nasza ostatnia karta w grze. Możemy zrobić to w każdej chwili i odpowiadać jedynie za porwanie. Kodeks nie jest zbyt surowy, a nie udowodnią nam nic ponad to -powiedział Aldez, pochmurniejąc wyraźnie. – Ale dość tych rozważań. Heron, odprowadź go i zamknij dobrze.
Jan raz jeszcze przetrawiał wszystko, co zdołał sklecić z domysłów i strzępków informacji, jakie wyłowił z rozmów przeprowadzonych na stacji. Szajka Aldeza najwyraźniej traciła szansę. Ich plany, pomyślane jako błyskawiczna akcja, dawały perspektywy powodzenia. Niespodziewane przeciągnięcie się sprawy kładło ją zupełnie. Aldez przegrywał wyścig z czasem, ponieważ stary Molton okazał się człowiekiem twardym i zawziętym. Obecnie nawet próby torturowania Moltona przyniosłyby Aldezowi więcej szkody niż pożytku, stanowiłyby bowiem dodatkowe obciążenie przed sądem.
Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, Aldezowi musi zależeć, by nie zostawiać za sobą krwawych śladów. Myśl o tym pozwoliła Janowi odprężyć się nieco i przespać spokojnie. Kiedy się obudził, nowa myśl zepsuła mu dobry nastrój. Zastanawiając się nadal nad celem, w jakim wysłano go tutaj, uprzytomnił sobie, że być może major chciał w ten sposób zdobyć świadka zamiarów Aldeza, aby przed sądem oskarżyć go nie tylko o porwanie kosmolotu… Jako tego drugiego po Moltonie świadka, Aldez mógłby chcieć pozbyć się Jana. Ostatecznie, nie ma żadnego dowodu na to, że Jan dotarł do Arthemis… Całe śledztwo oparłoby się na zeznaniach Moltona, a to zbyt mało dla skrupulatnego sądu.
„Ale, wreszcie, major gwarantował mi w pewnym sensie bezpieczeństwo!" – pocieszył się Jan i zaczął rozmyślać, co by tu powiedzieć Aldezowi, by do reszty zmącić jego i tak już zachwianą wiarę w sukces planów.
Raz jeszcze wrócił do tej sprawy sprzed lat pięćdziesięciu. W miarę jak o tym rozmyślał, coraz to nowe strzępy informacji, napływając z jakichś zakamarków pamięci, uzupełniały obraz tamtych wydarzeń.
W kilka lat po podpisaniu układu o powszechnym i całkowitym rozbrojeniu, zniszczono, rozmontowano i unieszkodliwiono wszelkie środki masowego rażenia, głowice nuklearne, rakiety dalekiego zasięgu, wyrzutnie, miny atomowe… Jak wyrzut sumienia ludzkości pozostały jeszcze tylko te najgroźniejsze, najpotworniejsze w swych założeniach, środki zniszczenia: najnowsza, tajemnicza i straszliwa broń, zwana potocznie bronią,,D", od słowa „dezintegracja". Broń ta, której działanie opierało się na anihilacji materii, nie została nigdy nawet wypróbowana, jednak nikt nie miał wątpliwości co do jej koszmarnych skutków. Jak mówiono, sami twórcy tej broni przerazili się swojego dzieła.
Ze skąpych informacji, jakie przeciekały do publicznej wiadomości, wynikało, że bomby,,D" mogły pokonywać samodzielnie praktycznie dowolne odległości, korzystając z energii napędowej pochodzącej z anihilacji zawartego
w nich ładunku stabilizowanej antymaterii. Mogły służyć jako pociski transkontynentalne, jako bomby orbitalne… Ich siła rażenia przekraczała wielokrotnie to, co osiągnięto kiedykolwiek: mogły służyć do mszczenia całych krajów, być może nawet i kontynentów. Trzeba przyznać, że jedyną wprawdzie, ale za to decydującą korzyścią, wynikającą z tego szatańskiego wynalazku, było właśnie przyspieszenie pełnego rozbrojenia…
W ogłoszonym wówczas komunikacie Międzynarodowej Komisji Rozbrojenia odnotowano:
„Broń «D», w ilości 372 jednostek, ze względu na swe właściwości jest z natury rzeczy niezniszczalna i nie istnieje żaden sposób jej unieszkodliwienia lub wykorzystania w innych, niż niszczycielskie, celach. Z uwagi na to wymienione jednostki broni «D» zostaną zabezpieczone w sposób specjalny w terminie późniejszym. O dokonaniu tego społeczeństwo zostanie poinformowane osobnym komunikatem".
Komunikat ukazał się dopiero w kilka lat później. Brzmiał mniej więcej tak:
„Dokonano zabezpieczenia ostatnich 372 jednostek broni masowego rażenia. Broń została ukryta na powierzchni Księżyca. Operacja taka okazała się najkorzystniejsza z punktu widzenia bezpieczeństwa. Bez ingerencji człowieka broń nie zagraża w żadnym stopniu mieszkańcom Ziemi oraz osobom przebywającym na Księżycu.
Ze względu na bezpieczeństwo i zachowanie w tajemnicy miejsca ukrycia tej broni operację przeprowadzono przy użyciu zdalnie sterowanych maszyn roboczych, którymi kierowali trzej przedstawiciele różnych armii, wybrani spośród kadry oficerskiej i podoficerskiej. Ich nazwiska i podpisy figurują pod protokołem, wieńczącym chlubne dzieło powszechnego rozbrojenia. Są to: major Davis Kerman, starszy sierżant Jack Molton i kapral Wiktor Dali".
Po podpisaniu protokołu wymienione osoby zostały zaprzysiężone i zobowiązane do zachowania tajemnicy w sprawach związanych z przeprowadzoną operacją. Sporządzono formalnie akty zgonu trzech uczestników akcji, którzy następnie otrzymali dokumenty opiewające na inne nazwiska i dane personalne dla uniknięcia komplikacji w ich życiu prywatnym, wynikających z możliwości wywierania na nich jakichkolwiek nacisków, zmierzających do wydobycia tajemnicy.
W ten sposób zakończona została ostatecznie sprawa unieszkodliwienia broni,,D", która spoczywa teraz bezpiecznie pod powierzchnią księżycowego gruntu.
Jan nie pamiętał, oczywiście, dokładnej treści tych komunikatów, ale to, co zdołał sobie przypomnieć, wystarczyło dla wyprowadzenia dalszych wniosków: posiadłszy broń „D", banda Aldeza mogłaby trzymać w szachu cały glob ziemski. Aldez był bez wątpienia szaleńcem, planując tak potworne przedsięwzięcie.
Jak daleko jest zdolny posunąć się w swym szaleństwie?
Jan postanowił podtrzymać w umyśle Aldeza gasnącą nadzieję powodzenia, licząc, iż w ten sposób uśpi jego czujność. Przecież Kosmopol musi wreszcie zacząć działać! Sprawa na pozór utknęła na martwym punkcie, ale Jan usilnie wierzył, że coś się wreszcie stanie.
– Słuchaj – powiedział, gdy Aldez zajrzał do jego pokoju. – Myślę, że jesteś górą. Przemyślałem sobie wszystko. Jeśli cokolwiek powiem, to nie z sympatii dla ciebie ani też nie dlatego, aby poprzeć twoje zamierzenia. To wynik czystej kalkulacji. Musisz mi jednak zagwarantować bezpieczeństwo.
– Zgoda. Jakich chcesz gwarancji?
– Jeśli to, co powiem, będzie dla ciebie prawdopodobne i dające się sprawdzić, pozwolisz mi stąd odjechać. Masz Moltona, to ci wystarczy. Rozgrywaj sobie z Kosmopolem swoją grę nerwów. Ja wyłączę się z tej sprawy.
– Pomyślimy o takiej możliwości – powiedział Aldez wykrętnie.
– Więc dobrze. Ostatecznie nie mam nic do stracenia. Miałem jeszcze jedno zadanie: uprzedzić Moltona, by nie zdziwił się, gdy tutaj zjawi się jego wnuk.
Aldez wytrzeszczył oczy, patrząc na Jana z najwyższym zdumieniem.
– On… tutaj?
– Tak. Miało to być następnym etapem planu Kosmopolu. Młody Binx byłby tu bezpieczny przed waszymi poszukiwaniami. Major zdawał sobie sprawę z tego, że będziecie się starali szukać go po całym Księżycu. Z drugiej strony, obawiał się, czy Molton nie da wiary waszym pogróżkom i rzekomym dowodom na to, że jego wnuk jest w rękach twoich ludzi. Dopóki młody Binx byłby tu, u was, nie rozpoznany, stary miałby pewność, że wnuk jest względnie bezpieczny… A przy tym, w razie akcji ze strony Kosmopolu, moglibyśmy obaj ochraniać Moltona tu, w stacji. Chodziło jedynie o to, by stary nie rozpoznał wnuka zbyt ostentacyjnie, mimo charakteryzacji. Miał go poznać, lecz nie przyznawać się do tego…
– Przecież to c? /ste szaleństwo! – prychnął Aldez. -To nie może być prą/ da! W jaki sposób miody Binx mógłby się tu dostać?
– A ja w jaki sposób się tu dostałem? Miał wyruszyć, jak ja, z ekipą techniczną. Powinien tu być za kilkanaście godzin. W Kosmopolu wiedzą, że żaden z was nie zna młodego Binxa osobiście ani nawet z widzenia. Potraktowalibyście go tak samo jak mnie i dalej szukali po Księżycu. Kosmopol potrzebował tego czasu, tej zwłoki, dla podjęcia jakiejś radykalnej akcji, ale o niej już naprawdę nie potrafię ci niczego powiedzieć.
– Dlaczego zdecydowałeś się mi to zdradzić?
– Mówiłem już: chcę stąd wyjechać, zanim rozegra się finał całej sprawy. Boję się po prostu.
– To prawdopodobne… Gdzie zatem jest obecnie młody Binx?
– Myślę, że w stacji Thais, gdzie byłem poprzednio. Jutro tu będzie.
– Nie bardzo ci wierzę, ale sprawdzić można.
– Jeśli chcesz, przekonam cię zaraz, że to prawda. Aby młody Binx wiedział z całą pewnością, w której stacji nas zastanie, pozostawiałem przed każdą stacją, którą odwiedzałem, pewien znak. Znak ten usuwałem opuszczając stację. Przed Arthemis znak ten pozostał.
– Jak wygląda i gdzie go umieściłeś?
– Około kilometra stąd, na prawym skraju drogi. Kawałek irchowej szmatki.
– Zaraz to sprawdzimy. A poza tym, aby nie dać twojemu majorowi upragnionego czasu, przylapiemy młodego Binxa w Thais, o ile, oczywiście, mówisz prawdę. Moi chłopcy będą tam za kilka godzin.
Do pokoju wszedł Heron i szepnął coś do ucha Aldezowi. Ten w pierwszej chwili żachnął się i kazał mu się wynosić, ale po kilku sekundach dotarło widać do jego świadomości
to, co usłyszał.
– Co mówisz? – warknął. – Jakie szczury? Tu, na Księżycu, szczury?
– Naprawdę, szefie! O, proszę!
Heron wyszedł na chwilę i wrócił niosąc za ogon spasionego rudego gryzonia.
– Przed chwilą go zatłukłem w magazynie przy skrzyniach z żarciem. Jak tak dalej pójdzie, to…
– Dobrze, załatw to jakoś. Zobacz, czy nie ma ich więcej. I powiedz chłopcom, że za chwilę wyjeżdżamy. Niech przygotują oba pojazdy, nasz i ten, którym on przyjechał.
Heron popatrzył ze zdziwieniem na szefa, ale o nic nie pytając wyszedł ze swoim szczurem.
– To będzie gdzieś tutaj – powiedział Jan. – Zatrzymaj pojazd.
Aldez zahamował, drugi pojazd zatrzymał się w odległości kilku metrów za nimi. Wysiedli i przeszli kilkanaście metrów wzdłuż kolein drogi.
– Jest – powiedział Aldez schylając się. – Więc jednak… Zaczynam ci wierzyć.
Dał znak bliźniakom, siedzącym w drugim pojeździe. Ruszyli, wymijając pojazd Jana, i pomknęli w kierunku, skąd on tu przybył.
Wracając w kierunku stacji Aldez przejawiał coraz lepszy humor, roztrząsając z ponurym blondynem, który im towarzyszył, szczegóły dalszego postępowania z Moltonem. Był pełen nadziei, że kiedy tylko stary zobaczy wnuka w ich rękach, od razu załamie się i zdradzi tajemnicę. Gdy weszli
ze śluzy do wnętrza stacji, już bez skafandrów, które zostały w pojeździe, Aldez przypomniał sobie o czymś.
– Heron! – zawołał wychylając się za załom korytarza. -Gdzie się podziewasz? Szczury cię zjadły?
Poniew ż nie było odpowiedzi, podszedł kilka kroków w kieruff u wiodących w dół schodów. W następnej chwili Jan i Dag, ten wysoki, ponury blondyn, usłyszeli krótki krzyk. Pobiegli obaj w tamtą stronę. U szczytu kręconych schodów stał Aldez z dłonią przy oczach, wpatrzony w jeden punkt, gdzieś na dole.
– Mówiłem mu… Mówiłem, żeby nie nosił tego ołowiu… Wiedziałem, że będzie z tego jakieś nieszczęście… – powtarzał zduszonym szeptem.
Na dolnych stopniach schodów, głową w dół, leżało ciało Herona. Wokół głowy czerwieniała plama krwi.
– Spadł… Przez te cholerne buty. Pewnie gonił szczura – powiedział cicho Dag i zszedł na dół. Pochylił się nad leżącym, obrócił jego twarz ku górze. – Nie żyje. O, a tutaj leży jego rurka. Pewnie gonił szczura i potknął się na schodach.
– Zabierz go stąd, zrób z nim coś… – wymamrotał Aldez schodząc w dół. Jan zszedł za nimi. Aldez otworzył drzwi magazynu, zapalił światło. W magazynie panował nieopisany bałagan. Skrzynki po konserwach, puszki, paki, metalowe części różnych urządzeń – wszystko przemieszane, porozrzucane, zalegało podłogę. W kącie Jan dostrzegł leżące swoje dwa roboty. W głębi były drzwi, prowadzące, jak się Janowi wydawało, do pokoju, w którym go uwięziono. Zauważył, że były zaryglowane od strony.magazynu. Zbliżył się nieznacznie, ale nie znalazł stosownego momentu, by je spróbować otworzyć z zamka.
– Co za bałagan – burczał Aldez. – Jak można dopuścić do czegoś podobnego! Niczego nie będzie można tu znaleźć… Dag! Zrobisz tu natychmiast trochę porządku!
Był wyraźnie wytrącony z równowagi wypadkiem Herona. Nie zważając na protesty Daga, któremu nie uśmiechała się robota przy porządkowaniu magazynu, wręczył mu pistolet i polecił odprowadzić Jana do jego pokoju, a następnie zająć się magazynem. Dag z ociąganiem wziął broń i gdy Aldez wyszedł, oświadczając, że idzie odpocząć, splunął ze złością i pchnął Jana lufą.
– Nerwowy się zrobił – mruknął, gdy znaleźli się w pokoju. Wyraźnie nie mając ochoty na sprzątanie, przysiadł naprzeciw Jana na krześle. – Wpakował nas w kabałę, a teraz sam nie wie, co z tego wyjdzie. Tak ładnie się mówiło: wycelujemy parę pocisków w ten zgniły arbuz -i cały świat zatańczy, jak mu zagramy… A teraz liczy się, ile to lat można dostać za uprowadzenie rakiety…
– Za samo uprowadzenie niewiele… – powiedział Jan.
– Na szczęście. Aldez ma jeszcze ważną licencję pilota kosmicznego. Wyleli go z tej pracy, ale licencji nie zabrali, nie było podstaw. Dzięki temu nie będzie można nas oskarżyć o narażenie pasażerów na niebezpieczeństwo. Wszystkie manewry zostały wykonane fachowo. Tylko ten cholerny staruch zaciął się i ani rusz… Ja bym z nim porozmawiał! Ale Pedro nie da go ruszyć, boi się, że można by go uszkodzić i wtedy już nic się nie da zrobić!
Dag westchnął z rezygnacją i ruszył do magazynu, zamykając starannie drzwi za sobą. Po chwili przez te drugie drzwi dało się słyszeć, jak wojuje ze skrzyniami i puszkami konserw.
,,Smutny koniec zdobywców" – pomyślał Jan i uśmiechnął się do siebie.
Z półsnu wytrącił go jakiś gwałtowny krzyk. Zorientował się, że to z magazynu.Szarpnął jedne i drugie drzwi, ale byty zamknięte. Po upływie kilkudziesięciu sekund otworzyły się gwałtownie drzwi od strony korytarza.
– Kto krzyczał? – Aldez patrzył na Jana rozszerzonymi oczami. Zupełnie już nie panował pad sobą.
– Chyba Dag, jest tam – Jan wskazał w stronę sąsiedniego pomieszczenia.
Aldez pobiegł dalej korytarzem, nie zamykając pokoju Jana. Korzystając z tego, Jan poszedł za nim.
Gdy stanął w drzwiach magazynu Aldez klęczał na podłodze pod ścianą. Obok leżał Dag. Na jego piersiach spoczywała niewielka skrzynka. Jan poznał ją od razu. Wewnątrz musiał znajdować się uranowy pojemnik do przewozu źródeł radioaktywnych. Skrzynka, mimo małych wymiarów, zawierała dwieście kilogramów metalu, a więc ważyła tu więcej niż masa trzydziestu kilogramów na Ziemi. Twarz Daga zalana była krwią.
– To uran – powiedział Jan. – Dag przeliczył się z siłami. Chciał to widocznie zdjąć z regału i…
– Co ty mi tu głupstwa opowiadasz! – warknął Aldez wściekle. – To musiałoby spadać sześć razy wolniej niż na Ziemi! Zdążyłby uskoczyć! Do diabla! Kto tu jest oprócz nas?!
– Tylko my i Molton.
– Molton! – Aldez obmacał kieszenie Daga, wydobył pistolet i nie oglądając się wybiegł. Jan usłyszał, jak biegnie po schodach, otwiera drzwi śluzy, potem zamyka je z trzaskiem. Znów przeniknął obok otwartych drzwi magazynu w stronę celi Moltona.
Jan ruszył w tym kierunku. W otwartych drzwiach stał Aldez, patrząc na zwiniętą pod pledem postać. Po chwili, uspokojony jakby, podszedł do leżącego, pochylił się nad nim i nagle, odrzucony silnym kopnięciem, znalazł się znów przy drzwiach. Chwycił równowagę, wycelował z pistoletu we wstającego z barłogu wysokiego młodego mężczyznę, który szedł z wyciągniętą do przodu lufą miotacza gazu usypiającego. Pistolet Aldeza nie wypalił. Jan cofnął się odruchowo. Usłyszał syk strumienia gazu.
Tknięty nagłym olśnieniem pobiegł w stronę otwartego magazynu. Rozrzucając stare opakowania w kącie dogrzebał się jednego ze swych robotów. Drugiego nie było. A właściwie – była tylko zewnętrzna powłoka, jakby maskaradowy kostium, oraz plecak, w którym roboty noszą swe baterie zasilające. Zamiast baterii plecak zawierał butle z powietrzem.
– Witam cię! – powiedział ktoś od progu. Jan odwrócił się.
– Binx?
– Zgadłeś. Twój robot naprawczy, do usług! – roześmiał się tamten. -Pomóż mi zabrać tego… nieboszczyka. Trzeba zamknąć go z Aldezem, bo jeszcze nam ucieknie.
– Jak to? Więc…
– Żyje, żyje. To farba, nie krew.
– A Heron?
– Niestety… Widocznie był chory na serce. Kiedy mnie zobaczył, spadł biedak ze schodów. Musiałem mu potem rozbić głowę, żeby upozorować wypadek, ale on już i tak nie żył. To było dość przykre, ale musiałem.
Jan wszystko już prawie rozumiał, ale wciąż wydawało mu się, że coś tu jeszcze pozostało do wyjaśnienia. Wreszcie przypomniał sobie.
– Słuchaj, Binx! A ten szczur? Skąd tu wziął się ten szczur?
– To rzeczywiście byłoby dziwne i zagadkowe, gdyby nie fakt, że… to ja miałem go ze sobą i wypuściłem z pudełka. Widzisz, świadomość obecności szczurów usypia czujność, znieczula ucho na podejrzane szelesty. A poza tym musiałem przecież coś jeść. Ubytki żywności w magazynie też najłatwiej zwalić na szczury…
Major był w świetnym nastroju i jakby odmłodniał przez tych kilka dni.
– Owszem, mogę teraz odpowiedzieć na pana pytania – powiedział. – Przede wszystkim jednak składam serdeczne podziękowanie w imieniu… no, w ogóle, w imieniu wszystkich! Zrobił pan to, czego spodziewaliśmy się po panu, a ponadto jeszcze wykazał pan znakomite wyczucie sytuacji. Jak pan zdołał zorientować się, Aldez za wszelką cenę unikał rozlewu krwi. Grał o wysoką stawkę, ale przez cały czas, realizując swoje plany, liczył się z możliwością przegranej i zabezpieczał sobie odwrót. Gdybyśmy nie byli w stanie udowodnić mu prawdziwych zamiarów, on i jego towarzysze otrzymaliby bardzo niskie wyroki. Nie można by im wykazać nawet, że spowodowali zagrożenie życia pasażerów uprowadzonego statku – Aldez był niezłym pilotem i miał formalnie ważną licencję. W ogóle, jak wynikało z analizy jego osobowości przeprowadzonej przez komputer na podstawie danych z akt Kosmopolu, Aldez jest człowiekiem bardzo ostrożnym i skrupulatnym. Poza tym nie znosi fizycznie widoku krwi…
– Owszem, zauważyłem to w chwili, gdy odkrył śmierć Herona – wtrącił Jan.
– A zatem – kontynuował major – mieliśmy dość spokojne sumienie, wysyłając tam pana.
– Wciąż jednak nie wiem, czemu zawdzięczam ten wybór mojej osoby…
– To proste – uśmiechnął się major – komputer na pana wskazał.
– Komputer?
– Tak. Wybrał pana na podstawie danych osobowych. Dlatego nawet trudno mi powiedzieć, co zadecydowało o wyborze. Nie pytaliśmy komputera o uzasadnienie. Pan rozumie, czas naglił. Podobnie zresztą cały plan akcji był weryfikowany przez maszynę. Teraz już mogę panu zdradzić, że miał pan dziewięćdziesiąt cztery procent szans wyjścia cało z tej akcji. Natomiast, gdybyśmy zaatakowali porywaczy bezpośrednio, szansę starego Binxa byłyby bliskie zera. Szansę porywaczy oczywiście także.
– A jaką szansę zdobycia potrzebnych mu informacji miał Aldez?
– Około dwudziestu procent, ale tylko w przypadku, gdyby zdołali porwać młodego Binxa i torturowali go na oczach starego. Torturowanie starca nie wchodziło w rachubę. Prędzej by im skonał, niż zdołaliby cokolwiek z niego wydobyć. Wiedzieli o tym.
– Ciekawe, co zrobilibyście, gdyby Binx jednak zdradził tajemnicę?
Major przez chwilę nie odpowiadał, potem popatrzył Janowi w oczy.
– A pan co by wówczas zrobił na naszym miejscu? Gdyby Aldezowi udało się odnaleźć choćby jeden pocisk typu „D", wycelowałby go w kierunku Ziemi i wtedy już nie moglibyśmy zrobić niczego wbrew jego rozkazom. Ryzykowalibyśmy życie milionów ludzi.
– Tak, rozumiem… – powiedział Jan.
– Binx bardzo kocha swego jedynego wnuka. Aldez oparł na tym cały swój plan, którego drugą równoległą częścią było porwanie młodego, pracującego na Księżycu. Ta część planu nie powiodła się. Ale wiadomo stąd, że na Księżycu istnieje druga grupa ludzi Aldeza. Możliwe, że na podstawie materiałów zdobytych przez was w Arthemis uda się ich ująć.
– Zastanawiam się wciąż, jak to się stało, że nie wiedząc nic o planach Kosmopolu, zmyśliłem coś tak bliskiego prawdy… – powiedział Jan w zamyśleniu.
– To jeszcze jeden dowód, że komputer, który pana wybrał, nie omylił się – powiedział major wstając. – Optymalny wariant planu był tylko jeden!
– Ale ja nie jestem przecież komputerem! – stwierdził Jan skromnie.
Siedząc w mieszkaniu, Jan przeglądał atlas Księżyca. Rejon, w którym przed pół wiekiem ukryto broń „D", można było w przybliżeniu zlokalizować na podstawie miejsca lądowania rakiet z groźnym ładunkiem.
Prześlizgiwał się wzrokiem po nazwach obiektów seleno-graficznych w tej części Księżyca.
Jak to powiedział stary Binx, gdy wracali wtedy z Arthemis? Jan przypomniał sobie słowa: „Kerman uważał się zawsze za znakomitego psychologa. To on wybrał miejsce ukrycia pocisków. Ja byłem specjalistą od maskowania, a Dali kierował maszynami. Kerman powiedział, że nikomu nie przyjdzie do głowy szukać właśnie tam – bo to byłoby zbyt proste, jak mówił. Ja wierzę tylko w dobre maskowanie, nie w jakieś tam kabalistyczne własności nazw…"
Potem Jan przypomniał sobie żartem wypowiedziane słowa majora Netza:,,A może Binx coś nieopatrznie panu powiedział, niech pan się przyzna!"
… potem wzrok Jana padł na łacińską nazwę jednego z „jezior" na księżycowej mapie. Przeczytał ją i pomyślał: „Niemożliwe, to byłoby zbyt proste…"
… potem przypomniał sobie, że to samo miał powiedzieć kiedyś major Davis Kerman…
Zatrzasnął atlas Księżyca i odstawił na najwyższą półkę biblioteki.
Zamykając książkę Kamil mimowolnie zastanowił się szukając w pamięci odpowiedniej nazwy z atlasu Księżyca. Nie mógł oprzeć się chęci odgadnięcia, jakie to miejsce na powierzchni Księżyca miał na myśli autor noweli.
„Ależ tak! Oczywiście: Lacus Mortis, Jezioro Śmierci! Sympatyczna całkiem nazwa, a przy tym – jakże efektowna w tego rodzaju opowieściach! – domyślił się Kamil. – Co to za bzdury".
Po chwili jednak przypomniał sobie, że bzdury te przeczytał jednym tchem, a nawet z całą powagą zastanawiał się w czasie czytania nad niektórymi sytuacjami, w jakich znalazł się bohater noweli.
,,Do licha! – pomyślał Kamil. – Wolałbym już takie zadanie niż to tutaj… Ten Jan miał przynajmniej konkretnych przeciwników: bandę oprychów, działających w zupełnie określonym celu. Ale są i podobieństwa samych sytuacji. Zarówno tam, jak i tu chodziło o sprawę najwyższej wagi: o panowanie nad światem. Z tym, że ten świat, który wymyka się spod mojej władzy, to astrolot… Poza tym sytuacja Jana była znacznie korzystniejsza. Wprawdzie, podobnie jak ja, nie wiedział właściwie, o co chodzi, ale mógł przynajmniej liczyć na czyjąś pomoc z zewnątrz. A ja – nie mam nawet tutaj, na statku, pewnego sprzymierzeńca".
Kamil po prostu zazdrościł bohaterowi przeczytanej noweli. Zazdrościł mu prawdziwego, konkretnego przeciwnika, którego można podstępem unieszkodliwić… Albo po prostu dać mu w łeb! A tu? Do diabła z takim „kryminałem"! Tu chodzi o bezpieczeństwo dwustu przeszło osób i o powodzenie wyprawy.