4

Poza drobnymi kłopotami, jakie mimo na j staranniejszych przygotowań zawsze muszą towarzyszyć skomplikowanym przedsięwzięciom technicznym, awaria w sekcji napędu była jedynym wydarzeniem wartym odnotowania podczas pierwszych dwudziestu lat podróży astrolotu.

Brzmi to może nieco humorystycznie – dwadzieścia lat drobnych utarczek z techniką… W zestawieniu z wyobrażeniami o romantyzmie zawodu astronauty rzeczywistość jest jednak nieubłaganie prozaiczna. Podobnie zresztą wyglądało to w epoce wielkich podróży transoceanicznych, odbywanych na żaglowcach. Zajęcia załogi – między jednym a drugim zawinięciem do przystani – ograniczały się do codziennych, powtarzających się czynności z szorowaniem pokładu na czele. Nie wykluczało to jednak romantycznych przygód – walki z żywiołem, z piratami, ze zbuntowanymi marynarzami…

Wraz ze wzrostem prędkości statków kosmicznych rosły ludzkie apetyty na odwiedzenie coraz dalszych ciał niebieskich. Najtrudniejszą do pokonania barierą na drodze do gwiazd stał się czas.

Można było wprawdzie poświęcić całe życie na dotarcie do gwiazdy odległej o kilkadziesiąt lat świetlnych, ale nie mogło to być wyjście z sytuacji.

Załoga lecąca do gwiazdy Hares nie była pierwszą, która w prosty a skuteczny sposób oszukiwała czas. Metoda rotacji załogi została wypróbowana już wielokrotnie, a jej zalety były oczywiste. Dla bieżącej kontroli lotu wystarczała w normalnych warunkach zmiana złożona z czterech osób. Pełny skład załogi stanowiło więc kilkunastu astronautów, pełniących kolejne wachty. Aby jednak członkowie wyprawy nie musieli strawić na nią całego swego życia, musiało ich być znacznie więcej. Sto kilkadziesiąt lat podróży w obie strony „podzielono" między liczną załogę w ten sposób, aby każdy tylko częściowo obarczony był brzemieniem upływającego czasu… Pozwalało to każdemu znieść jakoś okresy monotonnej pracy – w rozsądnie odmierzonych porcjach, poprzedzielanych odprężającymi okresami anabiotycznego snu, graniczącego z niebytem i zapewniającego prawie całkowite zatrzymanie biologicznego czasu, a więc starzenia się organizmu.

Kappa jest jedną z dwu planet Tamiry. Nie wyróżnia jej nic tak szczególnego, by stała się samoistnym celem załogowej wyprawy kosmicznej. Okazała się jednak przydatna jako,,stacja pośrednia" dla wyprawy zdążającej w kierunku znacznie odleglejszego i bardziej interesującego obiektu. Była nim gwiazda Hares, tajemnicza,,Zimna Gwiazda", jak nazywano ją powszechnie, albo „Samotna Planeta" – jak określali ją ludzie sentymentalni i poeci.

Hares – to nietypowe zjawisko wśród rodziny gwiazd: obecność jej zdradza tylko słabe promieniowanie podczerwone, świadczące o niezbyt wysokiej temperaturze powierzchni, którą szacowano na kilkaset stopni w skali bezwzględnej.

Może nie bardzo zasługiwała na miano „Zimnej Gwiazdy", trzeba jednak pamiętać, że dla astrofizyków „zimne" jest wszystko, co nie posiada temperatury przynajmniej setek tysięcy stopni…

Natomiast określenie „Samotna Planeta" było trafne o tyle, o ile można wyobrazić sobie planetę bez „własnego" słońca, planetę ogrzewaną od wewnątrz, bytującą samotnie w próżni…

Kappa w układzie Tamiry stanowiła przystanek na dalekiej drodze do Zimnej Gwiazdy. Znana była jedynie z pobieżnych badań, prowadzonych za pośrednictwem bezzałogowych rakiet-sond.

Wyprawa na Hares stała się okazją bliższego poznania także tej planety.

Przed wejściem na orbitę okołoplanetarną w astrolocie zrobiło się ciasno. Oprócz normalnej załogi obsługi lotu pojawiło się mnóstwo dawno nie widzianych twarzy i Kamil musiał przypominać sobie na nowo, kto jest kim. Jako odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich uczestników wyprawy, asystował podczas ich witalizacji, kontrolował przekazywane przez automaty dane dotyczące stanu fizycznego i poddawał ich testom psychologicznym. Wszyscy wykazali pełną sprawność, co było dla Kamila niezmiernie ważne. Dwadzieścia lat trwający stan przetrwalnikowy nie wywarł ujemnego wpływu na ludzkie organizmy. Pozwalało to mieć nadzieję, że stan taki, kontynuowany przez dalszą, dłuższą znacznie część podróży, również nie zaszkodzi nikomu. Załogi podróżne, zmieniane w cyklu kwartalnym, doprowadziły astrolot do „stacji pośredniej", planety Kappa w układzie Tamiry. Teraz przygotowywano się do krótkich odwiedzin na planecie. Oprócz tak prozaicznych czynności, jak pozbycie się odpadów i przedmiotów zbędnych, uszkodzonych lub zużytych (których pozostawianie w próżni było zabronione) i odświeżenie zapasu wody, program pobytu przewidywał przeprowadzenie wycinkowych wprawdzie, ale dość wszechstronnych badań planety.

Wśród witalizowanych spotkać było można wybitnych naukowców -badaczy różnorodnych specjalności. O niezwykle wysokich kwalifikacjach tych uczonych -jak złośliwie zauważył Kamil – świadczyło choćby to, że mówili wszyscy naraz nie słuchając i nie rozumiejąc się wzajemnie.

Członkowie załogi obsługi lotu byli astronautami z doświadczeniem i praktyką zdobytymi jeszcze przed odlotem z Układu Słonecznego. Dlatego też powierzono właśnie im opiekę nad grupami badaczy, lądującymi na Kappie.

Pilot Steve opiekował się grupą złożoną z sześciu geologów. Do pomocy otrzymał sześciu członków załogi obsługowej. Z astrolotu, okrążającego planetę po wysokiej orbicie parkingowej, wyruszyli rakietą planetarną, by wylądować na powierzchni Kappy u podnóża jednego z niewysokich pasm górskich, rozciągających się blisko równika.

Trudny, falisty teren i dość gęsta atmosfera dały Steve'owi możliwość wykazania pełnego kunsztu podczas lądowania. Nie zostało to jednak dostatecznie ocenione przez pasażerów, a szczególnie przez geologów, którzy o mało co nie wyskoczyli ze skóry w oczekiwaniu pełni naukowych przeżyć. Widząc ich zapał, Steve raz jeszcze zaapelował o umiar i ostrożność. Odpowiadał przed dowództwem za całą grupę i aby choć część tej odpowiedzialności rozłożyć na barki pozostałych, przydzielił każdemu z sześciu członków załogi po jednym geologu, z surowym poleceniem poruszania się w terenie wyłącznie parami.

W atmosferze Kappy było dość tlenu, by ludzie mogli przebywać na niej bez ciężkich butli i ubiorów izolacyjnych. Wystarczał lekki skafander, wykonany z cienkiej i elastycznej, lecz niezwykle trwałej błony silikonowej, przepuszczającej tlen do wnętrza powłoki i dwutlenek węgla na zewnątrz. Atmosfera planety nie zawierała trujących gazów, a ciśnienie, nieco wyższe od ziemskiego, zapewniało swobodę oddychania.

Mufi Alnor, Trzeci Nawigator, wraz z geologiem, Enrico Pollinim, wyruszyli małym łazikiem terenowym w kierunku skalnego grzebienia, rysującego się na tle ciemnoniebieskiego nieba, mniej więcej pośrodku łańcucha gór. Inne łaziki rozpełzły się w różne strony i po chwili nie było ich już widać. Teren był pagórkowaty.

Powierzchnia gruntu, dość twarda, pozwalała swobodnie poruszać się kołowemu pojazdowi, prowadzonemu przez Mufiego.

Enrico rozglądał się uważnie, dając co pewien czas znak, by się zatrzymać. Wysiadał z pojazdu, oglądał grunt, zbierał drobne odłamki skał.

W miarę zbliżania się łazika do górskiego grzbietu teren stawał się coraz bardziej pochyły i trudny do poruszania, wreszcie drogę przegrodziła im stroma ściana skalna. Mufi skręcił w lewo. Jadąc wzdłuż skał, szukał jakiejś szczeliny czy żlebu, którym można by ruszyć w górę. Mijali wąskie, pionowe pęknięcia, zbyt jednak ciasne, by łazik mógł prześliznąć się przez nie w górę stoku. Po przejechaniu kilku kilometrów Enrico zrezygnował z dalszej jazdy. Pozostawili pojazd u wylotu wąziutkiego żlebu; ruszyli związani liną asekuracyjną po osypujących się kamieniach, między dwoma masywami skały. O sto metrów wyżej teren stawał się znów łatwiejszy do marszu. Stromizna była tu niewielka, zrezygnowali więc z łączącej ich liny. Enrico zbierał swoje próbki, nawiercał skałę w różnych miejscach, szkicował coś i notował pilnie, a Mufi z zainteresowaniem oglądał krajobrazy.

Doświadczony geolog, mały i ruchliwy Enrico, znikał raz po raz za załamaniami skał, pojawiając się po chwili znowu. Mufi – jego przeciwieństwo, duży, trochę niedźwiedzic waty młody człowiek, nie nadążając za nim, zrezygnował wreszcie z tej krzątaniny ślad w ślad za geologiem. Usiadłszy na kamieniu, przyglądał się rozpostartej w dole pagórkowatej okolicy. Z dala widać było strzelistą sylwetkę rakiety, a na horyzoncie, w rzadkiej mgiełce, majaczyła druga, której załoga miała za zadanie odnaleźć źródła nadającej się do użytku wody. Krajobraz, choć niezbyt urozmaicony i pozbawiony roślinności, na tyle jednak kojarzył się z ziemskim – być może dzięki podobnemu zabarwieniu nieba – że Mufi dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, gdzie się w rzeczywistości znajduje. Rozejrzał się dokoła, lecz nigdzie nie spostrzegł Enrica. Odczekał chwilę w nadziei, że wyłoni się zza któregoś głazu, ale geologa wciąż nie było widać.

Mufi sięgnął do wyłącznika radiotelefonu i wywołał Enrica. Nikt nie odpowiadał. Poprzez błonę skafandra pomacał mikrosłuchawkę umieszczoną w prawym uchu, potem poprawił położenie laryngofonu na grdyce i znów zawołał. Słuchawka milczała, więc Mufi w lekkim popłochu, potykając się o kamienie, popędził w górę, w kierunku miejsca, gdzie ostatnio widział buszującego geologa.

Po kwadransie zaprzestał bezowocnych poszukiwań. Wydobył z plecaka aparat lokacyjny i wziąwszy namiar na obie stojące na równinie rakiety, wyznaczył swoje położenie. Uruchomił radiotelefon i na kanale ogólnego wywołania nadał sygnał alarmu.

Enrico nie zwracał uwagi na swojego opiekuna. Pochłonięty całkowicie wyszukiwaniem interesujących go minerałów, kluczył pomiędzy blokami skał o różnych wielkościach, tworzącymi na pochyłości stoku labirynt szczelin i przesmyków. Obwieszony torebkami i przyrządami, przykucał co chwila lub wspinał się po ścianach skalnych odłamów, wprawiając w ruch mały świder ręczny i zbierając odłupane okruchy.

Gdy chował do torby kolejną próbkę, wzrok jego padł przypadkowo na wskaźnik radiometru. Zainteresował się wskazaniami. Moc dawki promieniowania jonizującego była wprawdzie niewielka i nie stanowiła niebezpieczeństwa, Enrica zaintrygował jednak pokaźny jego wzrost w porównaniu z wielkością zmierzoną poprzednio na równinie.

Niektóre rodzaje skał, zawierających naturalne domieszki promieniotwórcze, powodują dość często wyraźny wzrost naturalnego tła promieniowania. Na Ziemi, na przykład, właściwość tę przejawiają granity i monacyty. Geolog przyjrzał się dokładnie przyrządowi, sprawdził zakres pomiaru – jednak pomyłka była niemożliwa. Przyrząd działał prawidłowo. Skały, tworzące trzon pasma górskiego, gdzie się znajdowali, nie mogły być tego powodem. Czyżby gdzieś w głębszych warstwach zalegały złoża uranu lub toru? Jeśli tak, to musiałyby to być złoża o pokaźnej zawartości tych pierwiastków. Ale przypuszczenie takie nie znajdowało potwierdzenia ani w rodzaju skał, ani w budowie geologicznej terenu. Enrico medytował chwilę nad radiometrem, potem obejrzał przyrząd jeszcze raz i wtedy dopiero spostrzegł, że pokrętło rodzaju mierzonego promieniowania ustawione jest w pozycji,,n".

„Neutrony! – Enrico aż podskoczył. – Jeśli tu występuje promieniowanie neutronowe, to…"

Nawet w myślach nie śmiał sformułować sobie tego przypuszczenia. To byłoby odkrycie! Sensacja stulecia!

Enrico, zapominając o ostrzeżeniach i upomnieniach swego dowódcy wyprawy, z radiometrem w garści ruszył żlebem prowadzącym w górę stoku. Wzrost promieniowania był wyraźny, ale tylko na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Dalej słabło ono równie wyraźnie. Enrico zawrócił i odnalazłszy miejsce, gdzie wskazania przyrządu były największe, rozpoczął poszukiwania wokół tego punktu.

„Czynny, naturalny reaktor jądrowy!" – to było jedyne wytłumaczenie obecności promieniowania neutronowego na tej planecie. Jednak możliwość przypadkowego powstania takiego układu była niewielka; dotychczas nie znaleziono na Ziemi i znanych planetach takiego „reaktora" w stanie czynnym, a tylko w dwóch czy trzech miejscach odkryto ślady istnienia czegoś podobnego w dalekiej przeszłości. Tu jednakże-wszystko wskazywało na istnienie takiego fenomenu. Promieniowanie neutronowe powstawać może tylko w wyniku reakcji jądrowej, w szczególności -reakcji rozszczepienia jądra atomu.

Zjawisko musiało mieć charakter lokalny, bo zmiany natężenia promieniowania były znaczne na krótkich stosunkowo odcinkach przebywanych przez Enrica.

Pollini, geolog z powołania, przejęty bliskością tak znakomitego obiektu badań, zupełnie zapomniał o ocze-

kującym go towarzyszu. Kierując się wskazaniami radiometru, przebył w ciągu kilkunastu minut odległość prawie tysiąca metrów, zapominając choćby przez radiotelefon uprzedzić o tym Mufiego.

Posuwając się łukiem wokół zagradzającego mu drogę skalnego nawisu, dostrzegł w pewnej chwili dziwnie regularny, prawie prostokątny otwór w powierzchni gładkiej ściany. Podbiegł w tym kierunku i z ciekawością zajrzał w głąb.

Wydobył z plecaka latarkę i oświetlając drogę zagłębił się w skalnym korytarzu. Chodnik nieznacznie zakręcał w lewo. Enrico spostrzegł przed sobą odblask światła i pomyślał, że to drugi wylot groty. Przyspieszył kroku i po chwili znalazł się w obszernej niszy. W jasnym świetle, padającym z góry, dostrzegł, że ściany niszy są gładkie i połyskują metalicznie. Geolog zrobił kilka kroków w głąb pomieszczenia.

Pod przeciwległą jego ścianą zobaczył rząd sześciennych, połyskujących pudeł, za nimi widniały niewielkie drzwi do następnego, oświetlonego pomieszczenia. Enrico spojrzał w górę. Wysoko pod stropem sali świeciła mlecznobiała kula. W drzwiach drugiego pomieszczenia pojawiła się postać – jak wydawało się Enricowi, przypominająca człowieka – lecz natychmiast zniknęła. Po sekundzie zgasło światło. Ostatnim wrażeniem Enrica był czyjś silny chwyt za gardło.

Pierwszy zjawił się Steve. Nadleciał wirolotem od strony rakiety i zatrzymał się w powietrzu o kilkanaście metrów nad głową Mufiego.

– W którym kierunku mógł pójść?! – spytał Steve przez radiotelefon.

Mufi niezdecydowanie wskazał ręką przypuszczalny kierunek. Steve, prowadząc wirolot na małej wysokości, przepatrywał skalisty stok.

– Nigdzie go nie widzę – powtarzał co chwila. Potem dostrzegł kilka osób, podążających z różnych stron na wezwanie Mufiego. Kierując z góry ich ruchami, zorganizował tyralierę, która idąc trawersem przeczesywała stok na szerokości kilkuset metrów.

Anna pierwsza dostrzegła zaginionego. Leżał nieco poniżej miejsca, w którym oczekiwał go Mufi. Steve nie mógł widzieć go z góry, gdyż skała w tym miejscu była silnie przewieszona i zasłaniała cześć stoku.

Nie wyglądał na potłuczonego, skafander miał nie uszkodzony, ale był nieprzytomny. Steve wylądował w pobliżu, na niezbyt stromej pochyłości. Piotr i Mufi wnieśli Enrica do wnętrza kabiny wirolotu.

– Żyje – stwierdził Steve. – Oddycha miarowo, tętno normalne. Zabieram go do rakiety.

Grupa geologiczna powróciła do swej pracy, a Mufi zszedł w dół do pozostawionego łazika. Nim zdążył uruchomić silnik, w uchu zabrzęczała mu słuchawka radiotelefonu. Na fali ogólnego wywołania Piotr zawiadamiał o zniknięciu swego podopiecznego.

Kamil był wściekły. Na zwołanej następnego dnia odprawie załogi najpierw zwymyślał winnych, a potem wszczął śledztwo.

– Dwie osoby uległy identycznym wypadkom, polegającym na trwałej utracie przytomności. Wyklucza się chemiczne zatrucie organizmu. Brak także śladów obrażeń zewnętrznych i zauważalnych zmian w organach wewnętrznych – poinformował zebranych Bunn.

– Tym niemniej żadnej z ofiar nie udało się przywrócić przytomności. Wydaje się, że życiu ich nic nie zagraża, ale wyczerpaliśmy wszystkie dostępne środki, by obudzić ich świadomość. Bardzo ważną sprawą jest ustalenie okoliczności obu wypadków. To może dopomóc w wyjaśnieniu istoty i przyczyny ich stanu.

Na polecenie Kamila Mufi przedstawił jeszcze raz dokładnie przebieg wydarzeń. Potem mówił Piotr:

– Na wezwanie Mufiego pospieszyliśmy obaj z Tedem we wskazanym przez niego kierunku. Po kilku minutach dostrzegliśmy wirolot i usłyszeliśmy polecenie Steve'a, by przeszukiwać teren po drodze. Szliśmy przez pewien czas z Tedem równolegle, dzieląc się uwagami przez radiotelefon. Kiedy Anna znalazła Enrica, tyraliera rozwinęła się i wszyscy podążyliśmy najkrótszą drogą na miejsce wypadku. Później przenoszono Enrica do wirolotu, a po jego odlocie, gdy wszyscy zaczęli się rozchodzić, stwierdziłem, że Teda nie ma. Zawołałem go kilkakrotnie przez radiotelefon, a potem wezwałem pomoc. Znaleźliśmy go w najmniej spodziewanym miejscu, o dwieście metrów w dół stoku, w kierunku mojego łazika. Widocznie wracał po coś do pojazdu.

Poszczególni uczestnicy niefortunnej wyprawy geologicznej dyskutowali dość długo, każdy z nich miał własną koncepcję, ale żadna nie wyjaśniała tego, co się zdarzyło.

– Jedno jest oczywiste – podsumował Kamil. – Oba wypadki utraty przytomności zdarzyły się w chwili, gdy ich ofiary były same. Poleciłem wyraźnie: poruszać się w terenie parami. Zwracam uwagę na konieczność ścisłego wykonywania rozkazów. Doktorze, czy brałeś pod uwagę możliwość zakażenia wirusowego?

– Owszem, ale nie wykryłem dotąd żadnych nieznanych wirusów w organizmach poszkodowanych. W atmosferze i glebie planety także nie znaleźliśmy żadnych żywych organizmów – wyjaśnił Bunn.

– Jakie czynniki poza tymi mogłyby wchodzić w rachubę?

Bunn rozłożył ręce.

– Nie wiem. Zwitalizowałem kilku specjalistów, badali Teda i Enrica. Też niczego nie ustalili. Zadecydowaliśmy, że umieści się ich w przetrwalniku, to na pewno im nie zaszkodzi. Może uda się coś zrobić później, a w najgorszym razie – po powrocie na Ziemię.

– Trudno przyjąć taką metodę – zauważył Kamil z niezadowoleniem. – Jeśli przypadki tej dziwnej śpiączki będą powtarzać się częściej, dolecimy do celu bez załogi.

Padło tutaj po raz pierwszy słowo „śpiączka", które później zostało przyjęte jako umowne określenie stanu, w jakim znaleźli się dwaj uczestnicy ekspedycji ku Zimnej Gwieździe.

Dla ostrożności Kamil zarządził, by podczas prac na planecie używać próżniowych skafandrów, całkowicie izolujących organizm od otoczenia.

Górska wędrówka była dla Roastrona IV niezwykle wyczerpującym przedsięwzięciem. Nie był przygotowany do tego rodzaju wypraw, wymagających natężenia uwagi i koordynacji ruchów. Poza astrolotem czuł się zupełnie źle.

Na domiar złego, towarzyszący mu geolog narzucał tak ostre tempo marszu, że Roastron IV z trudem nadążał, potykając się co chwila na stromiźnie usianej okruchami skał. Czuł, że w jego prawej nodze dzieje się coś niedobrego, ale nie miał nawet chwili czasu, by sprawdzić, co się stało. Wreszcie, korzystając z krótkiego postoju, gdy geolog zainteresował się kolejnym znaleziskiem, Roastron IV wśliznął się w przesmyk między dwoma ogromnymi głazami. Kluczył w skalnym labiryncie tak długo, aż upewnił się, że geolog nie znajdzie

go przypadkowo, i dopiero tutaj mógł zająć się swoją nogą. Niewiele jednak zdziałał, brakowało mu bowiem pewnych informacji, których uzyskanie wymagało sięgnięcia do pamięci komputera.

Po kilku minutach, naglony przez geologa radiowymi wezwaniami, musiał w pośpiechu wciągać but i utykając lekko na prawą nogę wlec się dalej, w górę. Przez całą drogę próbował wymyślić cokolwiek, co pozwoliłoby mu zaniechać dalszej wędrówki, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Musiał grać swoją rolę tak, jak mu przykazano. Nie mógł w żaden sposób zdradzić się ze swą nieporadnością. Wiedział, że w każdej sytuacji musi być samowystarczalny, nie mógł liczyć na nikogo i na nic. W czasie kilku godzin wędrówki wielokrotnie jeszcze odczuwał niesprawność prawej nogi, ale starał się tego nie okazywać. Nie wolno mu było dopuścić do interwencji lekarza, a tym bardziej – do rentgenowskiego prześwietlenia uszkodzonej nogi. Zdjęcie rentgenowskie zdradziłoby go od razu, Roastron IV wiedział, kiedy i przed kim jedynie wolno mu ujawnić swą tożsamość. Utykał więc w sposób jak najmniej widoczny i robił dobrą minę, gdy towarzysz patrzył na niego. Zdawał sobie sprawę, że wspinaczka nie potrwa długo, i ocenił, że starczy mu energii, by wytrwać do końca…

Teraz, gdy znalazł się na powrót w astrolocie, postanowił potajemnie dokonać tu kilku usprawnień, które w przyszłości pozwoliłyby mu łatwiej wykonywać powierzone zadania. Wybrał ze schowka narzędzia, schował do torby zwój cienkiego przewodu i ruszył w kierunku sektora mieszczącego urządzenia łączności zewnętrznej.

Dość dokładne badania środowiska planety Kappa przeprowadzone po wypadkach geologów nie wykazały obecności żadnych czynników podejrzanych o spowodowanie tajemniczej „śpiączki". Trudno powiedzieć, czy było to skutkiem zarządzonych przez Kamila środków ostrożności, jednak nikomu już nie przytrafiła się na planecie żadna niebezpieczna przygoda. Orbitę Kappy opuścił astrolot z pełnym kompletem pasażerów, choć dwóch spośród nich żyło – jak wyraził się lekarz Bunn – tylko teoretycznie. Ofiary śpiączki odłożono do przetrwalników z nadzieją przywrócenia ich wkrótce do normalnego stanu; choć nikt nie potrafił na razie zaproponować jakiegokolwiek na to sposobu.

Osoby, których świadoma obecność w czasie lotu była zbędna, także powróciły do przetrwalników. Pełniąca służbę załoga podróżna miała przed sobą jeszcze niecałe trzy miesiące pracy, po których nastąpi wymiana obsady. Przed startem w dalszą drogę Kamil zarządził dokładny przegląd zewnętrzny astrolotu, kazał przetestować wszystkie urządzenia nawigacyjne i układy zabezpieczeń i dopiero po odebraniu szczegółowych meldunków od specjalistów wydał rozkaz startu.

Wyruszając z układu Tamiry, astrolot wkraczał w zupełnie dziewiczy obszar Kosmosu: wiedza o przestrzeni rozciągającej się dalej, w kierunku celu podróży, była znikoma i pochodziła głównie z obserwacji radioastro-nomicznych. Poza Tamirę nie dotarły praktycznie żadne próbniki z Ziemi. Te dwa, które wysłano przed startem wyprawy do Hares, nie przekazały informacji i nie powróciły do Układu Słonecznego.

Dlatego właśnie, ze względu na brak danych o właściwościach próżni rozciągającej się przed astrolotem, Kamil polecił tak starannie i dokładnie przygotować statek do dalszej drogi. Wypadki geologów uświadomiły mu po raz pierwszy bezsilność człowieka wobec nieznanych niebezpieczeństw, choć dotychczas zapatrywał się dość sceptycznie na możliwość niezwykłych wydarzeń na martwych planetach, a tym bardziej w próżni.

Zamknął dziennik pokładowy, w którym lakonicznie odnotował przebieg ostatnich wydarzeń na Kappie, i wydobył z kieszeni bluzy swój prywatny notatnik. Posługiwał się nim dla notowania spostrzeżeń i własnych przemyśleń, dotyczących codziennych, drobnych zdarzeń, tego wszystkiego, co nie musiało znaleźć się w oficjalnych dokumentach wyprawy, a mogło przydać się osobiście Kamilowi w związku z funkcjami, jakie pełnił w astrolocie.

Były więc tam próby oceny poszczególnych członków załogi, ich cechy charakteru, szkice powiązań osobistych, upodobania i antypatie wzajemne. Były też zupełnie prywatne sądy i spostrzeżenia Kamila, nie zawsze trafne. Uważał on jednak, że z ołówkiem w ręce lepiej mu się wnioskuje, i zawsze wolał notować swoje myśli niż nagrywać w formie dźwięku.

Teraz właśnie, otworzywszy notatnik na nowej stronie, usiłował uporządkować i zarejestrować wszystko, co wiadomo było w sprawie okoliczności towarzyszących przypadkom tajemniczej „śpiączki". Wobec załogi Kamil starał się – o ile to było możliwe w takiej sytuacji – nieco bagatelizować tę sprawę. Postępował zresztą zgodnie z zasadami, jakie wpojono mu w czasie szkolenia. Wiedział, jak łatwo o zbiorową psychozę lęku przed nieznanym niebezpieczeństwem, prowadzącą nieuchronnie do rozprzężenia tak koniecznej dyscypliny i obniżenia skuteczności działania załogi. Sam jednakże bynajmniej nie lekceważył problemu. Od chwili wypadku z geologami poświęcił tej sprawie mnóstwo czasu. Zasięgał opinii specjalistów i wertował zasobniki informacji komputera, sprawdzał każdy szczegół. Kazał dokładnie zbadać nawet znalezione przy poszkodowanych próbki skał, by wykluczyć możliwość szkodliwego ich działania na organizm ludzki.

Badając indywidualne dawkomierze, rejestrujące dawki promieniowania jonizującego używane przez uczestników wyprawy geologicznej, odkrył niewielkie napromienienie neutronami dawkomierza należącego do Enrica. Znacznie mniejsze śladowe napromienienie tego samego rodzaju wykazał dawkomierz Mufiego. U innych Kamil nie stwierdził niczego podobnego, a zatem dla badanej sprawy nie miało to znaczenia, jednak fakt wystąpienia takiego promieniowania na planecie Kappa był sam w sobie interesującym fenomenem i dlatego Kamil odnotował to również.

Загрузка...