Po umieszczeniu w przetrwalniku kolejnej ofiary,,śpiączki" Kamil raz jeszcze zastanowił się nad słusznością swoich wniosków. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że popełnia wciąż jakiś błąd w rozumowaniu. Czy słusznie wiąże „śpiączkę" ze sprawą fałszywego kursu astrolotu? Na czym opiera swe przekonanie, że „śpiączka" była wynikiem celowego działania kogoś z załogi? Czy w ogóle człowiek może posiadać tego rodzaju umiejętności hipnotyczne, aby wprowadzić drugiego człowieka w stan głębokiej utraty świadomości – przy równoczesnym prawidłowym funkcjonowaniu całego organizmu? Gdyby przyjąć, że jest to możliwe, wszystkie dotychczasowe tajemnicze wydarzenia można by przypisać działalności maniaka.
Jedno w tym wszystkim było dla Kamila pocieszające: udowodnił sobie, że Idą nie miała nic wspólnego ze „śpiączką". Historia z proszkami nasennymi, po wyjaśnieniach Idy i w zestawieniu z ostatnimi wydarzeniami, była teraz bez znaczenia. Używanie środków farmakologicznych nie leżało najwyraźniej w zwyczajach hipotetycznego maniaka. Nie były mu one widać potrzebne dla osiągnięcia celu.
O ile rzeczywiście istniał ktoś taki, opętany chęcią uprowadzenia astrolotu, licho wie dokąd…
„Śpiączka" nie mogła być rozprzestrzeniającą się wśród załogi chorobą przeniesioną z planety Kappa. Kamil odrzucił zdecydowanie tę myśl, choć początkowo brał ją pod uwagę. Zbyt wyraźne było powiązanie jej z wykryciem niezgodności kursu statku. „Śpiączce" ulegli właśnie ci, którzy pierwsi dowiedzieli się o błędnych namiarach kierunku lotu. Gdy sprawa stała się wiadoma innym osobom, domniemany szaleniec zaprzestał na pewien czas swej działalności. Kamil przeczuwał jednak, że musi nastąpić dalszy ciąg, jakieś nowe wydarzenia.
Przypadek Luisa, Drugiego Inżyniera Napędu, wyglądał na początek realizacji nowego planu. Należało spodziewać się dalszych kłopotów – może właśnie w Sekcji Napędu, przy silnikach głównych… Czyżby Luis dowiedział się o czymś lub coś podejrzewał?
Kamil czuł, że wkracza na wydeptany przez samego siebie szlak myślowej rutyny, szukając analogii i prawidłowości w działaniach nieznanego przeciwnika. Przyłapując się na tym, zaniechał dalszych dociekań i przewidywań. Postanowił zaczekać na nowe fakty. Na razie bowiem nic nie zakłócało zwykłego porządku. Program lotu nie był naruszony, a zdwojona dokładność kontroli jego przebiegu gwarantowała, że każde zakłócenie -celowe lub przypadkowe – zostanie natychmiast wykryte.
Wykluczenie Luisa z załogi nie pociągnęło za sobą praktycznie żadnych skutków – jeśli pominąć uwolnienie Idy z aresztu domowego, ale to było dla Kamila raczej ulgą niż kłopotem. Zgodnie ze swoim planem nie zwitalizował dublera na miejsce Luisa, organizując pracę w sekcji napędu w dwuosobowym składzie, na dwie zmiany. Pragnął w ten sposób ograniczyć do minimum liczebność załogi czuwającej, aby tym łatwiej mieć wszystko i wszystkich pod dyskretną obserwacją.
Bardzo szybko przekonał się, że jego obawy dotyczące dobrych stosunków między nim i Idą były bezpodstawne. Dziewczyna rzeczywiście odniosła się z pełnym zrozumieniem do postępowania Kamila. Wyglądało na to, że podziela jego poglądy na sprawę „śpiączki" i innych nieprzewidzianych wydarzeń. Kamil wprawdzie nie dzielił się z nią swymi spostrzeżeniami – po
prostu dla zasady, bo założył sobie, że nie będzie nikogo wtajemniczał bardziej, niż to konieczne. Jednakże Idą sama zdawała się trafiać w tok jego myśli i wygłaszała poglądy, z którymi w duchu musiał się zgadzać.
Podczas dyżurów Idy w Sekcji Komputerów Kamil zaglądał tam często i na długo. Przestał już nawet walczyć z sobą i ze swą chęcią przebywania w pobliżu tej dziewczyny. Lubił ją coraz bardziej, a może nawet bardziej, niż lubił… Choć zawsze ostrożny i trzeźwy, w tym przypadku chwilami zatracał ten swój sceptycyzm i każde jej dłuższe spojrzenie tłumaczył sobie jako objaw wzajemnej sympatii.
Wstrząsem dla Kamila stało się odkrycie, że jest o nią zazdrosny. Początkowo była to zazdrość bezosobowa, dotycząca absolutnie wszystkich, dla których Idą, zgodnie ze swą naturą, była uprzejma i miła. Później dopiero – zupełnie bez udziału świadomości – skoncentrował swą zazdrość na osobie Piotra. Wydawało mu się, że tych dwoje łączy jakaś szczególna więź, choć właściwie nie potrafiłby wskazać żadnej podstawy do takich przypuszczeń. Drażniły go ich przelotne spotkania, krótkie wymiany słów na zupełnie obojętne lub zgoła służbowe tematy, czy wreszcie nawet wzmianki Idy na temat Piotra.
Kamil zwalczał w sobie, jak potrafił, głupie uczucie bezpodstawnej zazdrości, ale szło to niezbyt łatwo. Czuł, że brak mu odporności psychicznej w tej właśnie dziedzinie. Dotychczas – w okresie poprzedzającym start ekspedycji, a także w czasie jej trwania – dziewczyny były dla Kamila obiektami należącymi do drugiego planu w jego polu widzenia. Widział nie Idę, Krystynę czy Annę – a przede wszystkim – cybernetyka, elektronika, mechanika…
Kolegami jego w czasie studiów i przygotowań byli wyłącznie mężczyźni. Wymagał tego szczególny charakter funkcji szefa zabezpieczenia załogi w astrolocie, a tym bardziej charakter owej drugiej specjalności, o której nie mówiło się głośno: specjalisty do spraw Kontaktu.
Gdy Kamil poznał Idę, tuż przed startem wyprawy w kierunku Hares, był od niej młodszy o dwa lata. Wydała mu się od razu wyjątkową dziewczyną, lecz w euforii pierwszych dni podróży nie miał nawet czasu poznać jej bliżej. Później widywali się w czasie trzymiesięcznych okresów pełnienia przez nią służby, poprzedzielanych całymi latami anabiozy. W chwili startu z układu Tamiry Kamil był już o kilka lat starszy od Idy, lecz mimo to wciąż widok dziewczyny onieśmielał go nieco. Teraz, po uwolnieniu jej z kilkudniowego „aresztu domowego" i oczyszczeniu z podejrzeń, Kamil starał się, jak mógł, zatuszować ewentualne złe wrażenie. Każdą wolną chwilę spędzał, o ile to było możliwe, w pobliżu jej stanowiska, szukając niekiedy pretekstu do dłuższych rozmów.
– Wydaje mi się – powiedział Kamil wchodząc do Sekcji Komputerów – że nareszcie wszystko wróciło do normy. Chciałbym teraz zająć się sprawą uśpionych kolegów. Może wreszcie uda się nam znaleźć sposób na przywrócenie im świadomości. Będę musiał zwitalizować kilku naukowców, może zdołają coś zdziałać. Czasu mamy sporo.
– Jesteś optymistą, Kamilu! – Idą powiedziała to z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. Siedziała przed pulpitem komputera, długie włosy spływały po błękitnej tkaninie kombinezonu. Wyglądała wyjątkowo ładnie i Kamil od razu stracił wątek, zapominając, z czym przyszedł.
– Optymistą? A pewnie że tak! – powiedział, nie odrywając od niej oczu. – Pesymiści nie powinni wyruszać w dalekie podróże. Ja osobiście wierzę, że uda się nam ta wyprawa. Czy bez takiego przekonania mógłbym w niej uczestniczyć?
– Kosmos zupełnie nie zwraca uwagi na to, w co wierzymy lub nie wierzymy – powiedziała Idą cicho. -Wszystko, co nas w nim czeka, to nie są żadne niespodzianki i pułapki, zastawiane na nas. Po prostu Kosmos
jest taki, jaki jest, pełno w nim rzeczy i zjawisk, których istnienia człowiek nie potrafi wykryć, dopóki nie spotka ich na swej drodze.
– Na to nie ma rady. Tylko literacka fantazja może pozwolić sobie na przewidywanie tego, co odległe o dziesiątki lat świetlnych.
– Jeśli chcesz, opowiem ci, jak wygląda Zimna Gwiazda – powiedziała Idą nagle.
Kamil spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem.
– Ach, prawda – uśmiechnął się. – Mówiłaś mi, że lubisz bajki. Na temat Zimnej Gwiazdy powstało wiele opowiadań fantastycznonaukowych albo wprost fantastycznobajkowych.
– Tego na pewno nie znasz.
– Opowiedz. Może nie znam – powiedział, siadając obok niej. Było mu obojętne, o czym opowie Idą – byle mógł słyszeć jej głos i patrzeć na nią z bliska.
– Wydarzyło się to w siedemnastym okresie dziewiątego cyklu, w cztery rotacje po powrocie Wielkiej Wyprawy…
– A cóż to za dziwne miary czasu? – roześmiał się Kamil. – Kiedy to właściwie było?
– Od razu widać, że nie interesowała cię zbytnio fantastyka naukowa. – Idą pokiwała głową z politowaniem. – Tak się właśnie pisze, żeby nie było wiadomo, kiedy. Słuchaj dalej.
„Potężny grawistat ostro hamował, zataczając szeroką pętlę wokół zimnej gwiazdy klasy „Ro-a", którą ze względu na niewielkie wymiary i niską temperaturę powierzchni należałoby raczej zaliczyć do planet, gdyby nie „drobny" szczegół: obiekt ten był samotnym ciałem, nie krążącym wokół żadnej „prawdziwej" gwiazdy.
Był jednak gwiazdą, mimo że w skali temperatur zajmował skrajną pozycję w klasie,,Ro-a". Na jego powierzchni istniała nawet woda w stanie ciekłym i lotnym. Ta właśnie woda, tworząc mglisty, gęsty woal wokół gwiazdy, nie pozwalała dojrzeć jej powierzchni.
Załoga grawistatu, obserwując w podczerwieni zwały mgły, starała się sprowadzić swój pojazd na niską orbitę – nie na tyle niską jednakże, by zawadzała ona o rozrzedzone górne warstwy atmosfery.
Nie wystrzelono sond automatycznych. Można było z góry przewidzieć, że nie zdołają powrócić, podobnie jak kilkanaście poprzednich, wysłanych jeszcze w czasie lotu.
Strumień promieniowania cieplnego, bijący od gwiazdy, świadczył o tym, że w jej wnętrzu dopala się – a może rozpala dopiero – egzotermiczna reakcja, której natura nie była jeszcze znana uczonym przybyłym w komorach witalnych grawistatu.
Teraz, gdy pojazd krążył wokół zimnej gwiazdy, lokatory falowe obmacywały jej powierzchnię poprzez warstwę nieprzejrzystej atmosfery. Wyniki tych badań, analizowane przez komputery wespół z umysłami najtęższych specjalistów, były niezbyt jasne i niekompletne. Rodziły się z nich przeciwstawne teorie i poglądy.
Powierzchnia gwiazdy wydawała się być w stanie stałym, miała strukturę ziarnistą na podłożu litej skały. Jednakże na tej powierzchni nieustannie działo się coś bliżej nieokreślonego, co zmieniało z chwili na chwilę obrazy falogramów.
Widmo emisji światła zimnej gwiazdy kończyło się na podczerwieni. Na krótszych falach nie było już nic widać. Gwiazda stanowiła podczerwoną plamę na tle czerni otaczającej ją przestrzeni. Dla zbliżającego się do niej pojazdu była czarnym krążkiem, którym zalepiono fragment gwiaździstego nieba. Ożywała dopiero obserwowana w podczerwieni, odcinając się wyraźnie od tła. – Będziemy próbowali zejść małym ładownikiem poniżej chmur, a w razie, gdyby sięgały do samej powierzchni – wylądować – zadecydował dowódca grawistatu. – Dwóch z was musi przenieść się do komór ładownika. Akcja jest ryzykowna, choć ładownik zostanie dodatkowo opancerzony i wyposażony w reflektory oświetlające. Nie wyznaczam załogi, proszę o zgłoszenie się dwóch ochotników.
Chętnych było kilku. Dowódca wybrał O'erla i U-mii, którzy natychmiast przenieśli się do ładownika.
Grawistat zszedł po linii spiralnej tak nisko, że zewnętrzne detektory materii zawarczały ostrzegawczo, sygnalizując obecność rozrzedzonego gazu. Temperatura powłoki pojazdu wzrosła gwałtownie.
Ładownik oderwał się powoli od korpusu grawistatu i nabierając prędkości, ukośnym ślizgiem wniknął w gęsty obłok atmosfery. Grawistat powrócił na pierwotną orbitę, nakierowując anteny odbiorcze i lokalizatory w stronę, gdzie na powierzchni planety powinien osiąść ładownik. Łączność z jego załogą, w pierwszych chwilach zupełnie dobra, zaczęła słabnąć bardzo szybko, w miarę jak maleńka rakieta zagłębiała się w obłoki pary wodnej w strefie nasycenia.
– Tłumienie fal radiowych typowe – zameldował radiooperator. – Jeśli wszystko będzie przebiegało tak, jak w przypadku sond automatycznych, to łączność przerwie się, zanim osiągną powierzchnię.
– Nie ma na to rady – powiedział dowódca. – W razie niebezpieczeństwa pozostaje im tylko możliwość wystrzelenia boi z nadajnikiem alarmowym. Czy drugi ładownik jest gotowy?
– Leży w komorze startowej – zameldował pilot. – Jaki będzie skład drugiej załogi, gdyby trzeba było udzielić im pomocy?
– Ht-f i ja – powiedział dowódca.
Ładownik przebijał się przez gęste zwały pary skraplającej się na jego pancerzu. W miarę zbliżania się do powierzchni, chmury rzedły, zamieniając się w mglisty opar.
– Lądujemy – powiedział O'erl i włączył hamowanie.
Echosonda wykazywała, że w dole rozpościera się znaczny obszar gładkiej i dość twardej powierzchni. Rakieta osuwała się łagodnie, zawisła na chwilę tuż nad powierzchnią i powoli przysiadła na amortyzujących podporach.
– Oświetlenie zewnętrzne nie przyda się na nic -zauważył U-mii. – Kamery widzą tylko mgłę. Przechodzę na mikrofale.
O'erl uruchomił pobieracz prób. Cienki świder wysunął się z dolnej części rakiety i zagłębił w grunt, przenosząc pobrane próbki.
– Zgodnie z przewidywaniami: gruba warstwa drobnoziarnistego, wilgotnego piasku.
U-mii śledził ekran radiolokatora, którego antena zataczała powoli krąg wokół rakiety.
W pobliżu miejsca lądowania powierzchnia była gładka i równa. Dalej, w różnych odległościach, można było zauważyć rozrzucone z rzadka wzgórki czy kępy, zbyt jednak odległe, by dokładniej określić ich kształty. Nagle ekran wypełnił się czymś bliskim, zajmującym całą jego powierzchnię. U-mii wstrzymał obrót radiolokatora i zwrócił uwagę O'erla na wykryty obiekt.
– Wygląda jak drzewo – zauważył O'erl. – Jak wielkie rozgałęzione drzewo o grubych, splątanych konarach.
– Raczej jak kępa drzew. – U-mii wzmógł powiększenie na ekranie. Z jednego punktu wyrastał pęk co najmniej kilkunastu odrębnych, grubych pni, pozwijanych i poskręcanych jak łodygi pnączy.
– Więc jednak coś rośnie na tym jałowym piasku. O'erl uważnie obserwował obraz na ekranie.
– Czy zauważyłeś jakieś ruchy atmosfery?
– Nie. – U-mii sprawdził wskaźnik wiatru; nie zarejestrował nawet najlżejszego podmuchu. – Zupełny spokój. Nasłuch zewnętrzny wykazuje tylko słaby szum w zakresie infradźwięków.
– A jednak jestem pewien, że konary tego drzewo-krzewu poruszają się, falują ledwo dostrzegalnie. Czy można powiększyć obraz?
– Nie, już jest maksymalny.
– Poszukajmy bliższego obiektu.
Antena lokalizatora obróciła się powoli, natrafiając znów na bliskie dość „drzewo". Było jednak nieco mniejsze niż poprzednie. Jego konary, pozwijane w ciasne spirale i zwoje, wisiały w formie ogromnego kłębu nisko nad powierzchnią gruntu, wsparte na pęku
grubych pni.
O'erlowi widok ten skojarzył się z powiększonym stokrotnie obrazem mózgu pewnego gatunku istot rozumnych, zamieszkujących trzecią planetę układu niewielkiej gwiazdy leżącej w pobliskim sektorze Galaktyki.
Obaj zwiadowcy widzieli teraz dokładnie, jak wężowate konary pulsują i falują, nieustannie, choć powoli zmieniając kształty.
U-mii przełączył lokalizator na panoramę. Teraz widać było obydwa bliskie „drzewa", a dalej, w zasięgu lokalizatora, można było dostrzec inne, rzadko rosnące, o podobnej budowie.
– Jednak są tu żywe formy roślinne – powiedział U-mii. – Profesor A"-x będzie bardzo zadowolony z potwierdzenia swych teorii.
Splątane korony ogromnych „drzew" ożywiły się. Mackowate konary prostowały się i zwijały na powrót stercząc w różnych kierunkach i kołysząc się leniwie. Teraz dopiero widać było, jak są długie i rozgałęzione. Te, które wyciągały się w kierunku rakiety, mogłyby bez trudu jej dotknąć.
– Natężenie infradźwięków wzrosło – zauważył O'erl, regulując odbiornik akustyczny. – Sprawdzę, skąd dochodzą. Tak, to one je wydają. Ciekawe! Emitują je na przemian! Raz z lewej, potem z prawej. Wymiana dźwięków staje się coraz gwałtowniejsza. Zupełnie, jakby usiłowały się przekrzyczeć!
Mniejsze z „drzew", poruszając coraz gwałtowniej konarami, wyprostowało je na całą długość. Dwa z nich, wijąc się tuż nad powierzchnią gruntu, wężowymi ruchami przybliżyły swe palczaste, rozgałęzione zakończenia do leżącej na piasku rakiety O'erla i U-mii. Dotknęły jej ostrożnie, a potem, jakby ośmielone, zaczęły owijać się wokół niej. Zwiadowcy poczuli, że rakieta drgnęła.
– Nieprawdopodobna siła! – powiedział U-mii z podziwem.
– Czy nie warto by uwolnić się z tego uścisku? – zastanawiał się O'erl, gdy macki powoli wlokły rakietę po piasku zbliżając ją w kierunku „drzewa".
– Zaczekajmy. To może być interesujące. Nie sądzę, by groziło nam cokolwiek w tym pancerzu.
– Natężenie infradźwięków wciąż rośnie. Tamto drugie „drzewo" wysyła je bardzo gwałtownie. Zaczyna też sięgać mackami w naszą stronę.
Macki drugiego „drzewa" nie dotknęły jednak rakiety, lecz oplotły trzymające ją konary pierwszego i jednym szarpnięciem oderwały od powierzchni.
Teraz splotły się w potężnym uścisku macki obu „drzew". Szarpiąc nawzajem, sięgając ku sobie coraz to nowymi gałęziami, dwie potężne rośliny zwarły się w groteskowym pojedynku przy akompaniamencie rozdzierających, infradźwiękowych pokrzykiwań. Żadna z nich nie sięgała konarami do głównych pni przeciwnika, lecz wyciągając ku sobie wszystkie gałęzie, zwierały się nimi w kłębiący węzeł. Zewnętrzny mikrofon rejestrował teraz oprócz infradźwiękowych pojękiwań i okrzyków odgłosy rwanych tkanek i trzaski konarów. Nagle jedna z macek mniejszego „drzewa", szarpnięta grubym konarem większego, pękła z łoskotem w środku swej długości. Rozdzierający jęk zagłuszyły tryumfalne porykiwania silniejszego przeciwnika. Zwycięska macka zwinęła się błyskawicznie, wlokąc oderwaną gałąź przeciwnika. W czasie gdy inne macki usiłowały zebrać w jeden pęk rozwichrzone, słabe, lecz bardziej giętkie i zwinne gałęzie rywala, ta jedna przyciągnęła drgający jeszcze szczątek do stóp swej wielopiennej podstawy i szarpiąc na drobne kawałki przy pomocy krótkich, młodych pędów, nie biorących udziału w walce, zagrzebała w piasku. Tymczasem pozostałe macki większego z „drzew" ujarzmiły całkowicie wijące się w żelaznym uścisku konary przeciwnika. Widać było, jak zgarnięte w jeden pęk gałęzie mniejszego „drzewa" prężą się i napinają, usiłując wyśliznąć się z oplatających więzów. Na próżno jednak. Większe „drzewo" tryumfowało. Trzask dartych konarów przeplatał się z infrarykiem bólu. Nagle, osłabione widać, konary mniejszego „drzewa" rozluźniły się, tracąc prężność, jak metalowy pręt, który przekroczył granicę plastyczności. Zwycięzca stęknął krótko i szarpnął. Z fontanną wilgotnego piasku wyskoczyły w górę pokrętne, grube korzenie, mocujące w gruncie mniejsze „drzewo". Zwiadowcy zauważyli, że tuż pod powierzchnią gruntu wszystkie pnie i korzenie łączyły się w kulistą ogromną bulwę. Teraz całe to kłębowisko, bezładne, wleczone przez macki większego „drzewa", sunęło ku niemu w tysięcznych drgawkach, w ostatnich infrajękach agonii.
– Wspaniałe… – powiedział O'erl, obserwując bacznie końcową fazę zmagań dwóch gigantycznych roślin. – Wspaniałe i koszmarne zarazem. Co za siła! Rozumiem teraz, dlaczego nie wracały stąd nasze automatyczne sondy.
– Jeśli my chcemy wrócić, musimy zrobić to natychmiast. Zarejestrowałem cały przebieg walki. To chyba wystarczający materiał jak na pierwszy raz.
Było już za późno. Potężny, wspaniały Grrrh, panujący niepodzielnie nad całym obszarem w zasięgu swej najdłuższej gałęzi, nie zapomniał o tym, co było przyczyną zwady ze znienawidzonym sąsiadem Mrrrf, który ośmielił się sięgnąć po zdobycz, należną Grrrh na mocy ustanowionych przez niego praw. Swoją drogą, dobrze się stało, że pozbył się bezczelnego sąsiada, zanim dorósł on do tego, by stawić skutecznie czoła Grrrh. Teraz leży u jego stóp i wkrótce użyźni jałowy piasek i umożliwi Grrrh dalszy wzrost i opanowanie coraz większych terenów, z których zbierać można wszystko, co spada z nieba na tę ubogą w składniki mineralne planetę.
Grrrh równoczesnym błyskawicznym wyrzutem czterech macek chwycił w ostatniej chwili podłużną, metalową bryłę, gdy miała właśnie oderwać się od powierzchni gruntu i ulecieć w przestrzeń, skąd przybyła.
„Dziwne – pomyślał Grrrh. – Ostatnio pojawiają się takie coraz częściej. Dawniej tego nie było. Co spadło, to leżało".
Bez trudu przywlókł rakietę w pobliże pnia i próbował rozgnieść ją na kawałki, podobnie jak robił to wielokrotnie z różnymi meteorytami. Nie szło mu jednak. Pomyślał, że to skutek zmęczenia walką, więc, wygrzebawszy sporą jamę w piasku, ukrył w niej zdobycz, przysypał i przyklepał mocno, by nie zdołała mu uciec.
O'erl w ostatniej chwili zdążył uruchomić wyrzutnię boi awaryjnej. Maleńka rakieta z nadajnikiem wystrzeliła pionowo w górę i przenikając atmosferę wyszła na stabilną orbitę. Radiooperator na grawistacie natychmiast odebrał jej sygnały. Po chwili drugi ładownik szybował już w tumanie mgieł otaczających zimną gwiazdę.
Ht"-f przeliczył parametry lotu boi awaryjnej i skierował ładownik dokładnie w miejsce, skąd została wystrzelona.
– To tutaj, dowódco.
Ładownik wisiał nad polem walki. Radiolokator ukazywał je, widziane z góry. Zwycięski Grrrh zajęty był właśnie łamaniem na kawałki konarów pokonanego przeciwnika, gdy usłyszał głośny łoskot nad sobą. Natężył receptory infradźwięków i znieruchomiał.
„Mam świetną passę!" – pomyślał Grrrh z ukontentowaniem i sprężył gałęzie. Jego zachłanność była nienasycona •
– Świetne opowiadanie. Rzeczywiście, nie znałem go – powiedział Kamil ze śmiechem. – Co za oryginalny pomysł: walczące rośliny! Myślę jednak, że na Hares nie czekają nas wielkie atrakcje. Rzeczywistość jest mniej fantastyczna!
– Rzeczywistość Kosmosu lubi płatać figle zbyt pewnym siebie odkrywcom… – Idą powiedziała to bardzo cicho.
Kamilowi znów wydało się, że spojrzenie dziewczyny przenika na wskroś jego i ściany statku.