27

Prowincja Andata, Diess IV
22:08 czasu uniwersalnego Greenwich, 18 maja 2002

— Puk, puk, mogę do was dołączyć? — porucznik O’Neal użył lokalnej sieci.

Wiedział, że w sąsiednim pokoju byli żołnierze kompanii Charlie, ale nie wiedział, którzy. Przekaźnik mógł mu powiedzieć, ale był zbyt zajęty, żeby go o to spytać. Poza tym osobiście znał bardzo niewielu żołnierzy tej kompanii.

Zważywszy na to, jak bardzo byli zdenerwowani, lepiej było uprzedzić ich, że wchodzi do środka, zamiast wtargnąć bez pytania.

— Proszę bardzo — powiedział sierżant John Reese, kiedy spojrzał przez ramię.

Przez podwójne drzwi przeszła krępa postać, ciągnąc sanie grawitacyjne wyładowane bronią i amunicją. Wśród sprzętu znalazło się jeszcze jedno M-300 i wyrzutnia rakiet hiperszybkich. Reese rozpoznał w przybyszu porucznika O’Neala; budowa ciała była bardzo charakterystyczna. Porucznik najwyraźniej uważał się za przygotowanego.

— Mogę w czymś pomóc, sir? — Reese skinął na odpowiedzialnego za amunicję szeregowego Pata McPhersona, żeby pomógł przy rozładunku.

— Dzięki. Chciałbym przyłączyć się do zespołu, jeśli to nie kłopot.

Pancerz Mike’a wyświetlił mu przed oczami nazwiska i stopnie także ubranych w pancerze postaci w pomieszczeniu. Była to sekcja ciężkiej broni z dowódcą drużyny. Ich własne ciężkie działo grawitacyjne M-300 stało w pozycji do strzału, a amunicja w pojemnikach tylko czekała na użycie. Wszyscy trzej członkowie zespołu kucali pod zewnętrzną ścianą, a ich ekrany siłowe zabezpieczały prawdopodobną trasę nadejścia wroga. Poświata chylącej się ku zachodowi gwiazdy F-1 przybrała dziwną fioletową barwę i pancerze pokryły się lekkim odcieniem purpury.

— Tam do czorta, żaden kłopot, sir. Przyda się nawet najmniejsza pomoc — powiedział asystent, specjalista czwartego stopnia Sal Bennett.

— Czyżby trzymały się was kiepskie żarty, specjalisto? — zapytał Mike z udawaną srogością.

— Och, do czorta, sir. Nie to miałem na myśli!

— Wiem, wiem, to tylko mały brak powagi, co? Mały brak powagi, rozumiecie?

Drużyna zaśmiała się, a Mike zaczął rzucać trzydziestokilogramowe pojemniki z amunicją pod ścianę.

— Michelle, pokaż trójkolorowy schemat rozmieszczenia Indowy, Posleenów i Ziemian w sektorze dziewięcioblokowym.

Przekaźnik wyświetlił trójwymiarowy schemat dziewięciu megawieżowców i zaczął rysować grupki Posleenów, Ziemian i Indowy na czerwono, zielono i niebiesko. Zieleń tworzyła zwarty stożek w narożnikach Qualtren i Qualtrev i kilka mniejszych punktów z tyłu. Schemat przedstawiał duże skupiska Indowy w Saltren i Saltrev, które przesypywały się jak niebieski piasek w klepsydrze w dół kondygnacji Qualtren i Qualtrev. Na Bulwarze Sisalav widniał zwarty strumień koloru niebieskiego, ale tuż poza zasięgiem wzroku, wokół występu Daltren/Daltrev strumień szybko robił się czerwony.

— Zaraz ich zobaczymy — powiedział Mike, wypił łyk wody, kucając za lichą osłoną ściany, i nastawił wyrzutnię rakiet hiperszybkich na automatyczny ostrzał.

— Musimy czekać na rozkazy, zanim otworzymy ogień. Na co tak patrzysz?

— Michelle, przełącz hologram do pancerzy drużyny — powiedział Mike, kiedy skończył nastawiać wyrzutnię, żeby strzelała dziesięć metrów od obiektów, które on brał na cel.

Następnie zaczął montować M-300 po przeciwnej stronie pozycji drużyny i nastawił działo w ten sam sposób.

Mike mógł teraz kontrolować strumień ognia nie tylko swojego karabinu laserowego, ale też dwu innych sztuk ciężkiej broni. Nie było trudno przystosować się do takiej techniki ani ustawić sprzęt w odpowiedni sposób. Ale batalion oczywiście nie był przygotowany.

— Ha — powiedział po chwili sierżant Reese — nie wiedziałem, że tak można.

— Wy nie możecie. Tylko pancerze dowódcze mają dodatkowe możliwości przetwarzania i gromadzenia danych.

Przez chwilę panowała cisza, a potem Mike odezwał się obojętnym tonem.

— Idą tu.

Słowa zaskoczyły sierżanta Reese’a i żołnierz odwrócił wzrok od hologramu, i spojrzał w głąb ciemniejącego kanionu.

— Przekaźnik — powiedział. — Powiększenie sześć, podkręć obraz i stabilizuj.

Kąt widzenia zmniejszył się, a obraz pojaśniał.

Sposób działania sytemu stabilizacji, zjawiska świata odmienne od rzeczywistych zawsze przyprawiały go o mdłości. Obraz na ekranie wizyjnym sprawiał, że Reese po prostu nie czuł się najlepiej. Dostał gęsiej skórki i oblał go zimny pot. Nagle bardzo zachciało mu się sikać i zaschło mu w gardle. Kiedy Pat zaczął wymiotować, Reese musiał się do niego przyłączyć.

Posleeni odzyskali kontrolę nad przednimi szeregami i bezlitosna rzeź zaczęła się na nowo. Po obu stronach drogi z megawieżowców wybiegali spóźnieni Indowy i próbowali umknąć nadciągającej hordzie. Przyjazne, płochliwe istotki, które mordowali Posleeni, stały się żołnierzom niemal bliskie, a widok ich rzezi był wstrząsający.

Indowy zawsze mówili, że w strachu nie ma nic złego, ale z pewnością nie mieli na myśli tak wielkiej zgrozy, tak ogromnej trwogi. Mimo że pancerze dawały ochronę przed wieloma rodzajami broni, rozwidlone miecze Posleenów miały niesamowicie cienkie ostrza i mogły pokroić pancerz wspomagany na kawałki z łatwością, z jaką pani domu rozcina kurczaka. Kiedy Posleeni bezlitośnie nacierali na uciekających Indowy, Reese mógł myśleć tylko o tym, że noże są skierowane w jego stronę i cały świat zdaje się tonąć w blasku stali.

Nie potrafił tego zrozumieć. Był jednym z dzielnych, nieustraszonych żołnierzy wojsk powietrznodesantowych.

W ciągu pięciu lat służby ponad pięćdziesiąt razy skakał ze spadochronem, odnosząc czasem przypadkowe zranienia, i nigdy nie dostawał z tego powodu mdłości. Uwielbiał sytuacje, które u innych wywoływały dreszcz przerażenia. Śmiał się w duchu z kolegów, którzy bledli, trzęśli się i z zamkniętymi oczami szli za dźwiękiem huczącego za drzwiami samolotu wiatru. Kochał widok spadochronów otwieranych w powietrzu, widok ziemi, samolotu i nieba, chaotycznie wirujących jak w kalejdoskopie w ciągu pierwszych krótkich momentów po wyskoczeniu z maszyny. Otwarcie spadochronu przynosiło niemal rozczarowanie, a lądowanie było źródłem rozgoryczenia. Ale nie odczuwał nigdy strachu. Teraz się bał.

Reese nie mógł znieść widoku bezbronnych Indowy, mordowanych z zimną krwią. Ich drobne postacie i umiłowanie jaskrawych kolorów sprawiały, że wydawali mu się niemal dziećmi. W miarę zbliżania się Posleenów Reese coraz mocniej przyciskał M-232 do ramienia i pocierał zamek karabinu.

— No, dalej, chodźcie.

Kiedy przesunął wzrok na wyświetlacz poziomu amunicji, nie czuł łez płynących mu po policzkach ani odoru przeciążonego systemu podtrzymywania życia. Jego strach z wolna przechodził w gniew, ślepą, dziką furię, kiedy zbliżały się do nich te złe żółte potwory.

— Chodźcie, łotry.

Mike znowu wyciągnął magazynek i tym razem przyjrzał mu się uważnie. Tak, ostre kule w środku. Włożył magazynek z powrotem i nacisnął przycisk ładowania. Z niemal niesłyszalnym zgrzytem pierwszy pocisk ze zubożonego uranu w kształcie kropli wsunął się na miejsce. Mike miał wrażenie, jak gdyby patrzył na świat przez grubą wodną osłonę. Rozpoznał to uczucie jako strach i zignorował je. Jego umysł pracował szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Miał gotowy plan działania na każdą ewentualność. Przygotowywał się do tej chwili tak ciężko, że teraz odnosił wrażenie, jakby już ją kiedyś przeżył: śmiertelne déjŕ vu.

— „I zdaje się, jak gdybym raz już był na scenie tej” — zanucił cicho, a przekaźnik, który poprawnie zidentyfikował to jako prywatną wypowiedź, nie przesłał piosenki przez sieć. — „I kiedyś przez noc ten sam przy mnie szalał tłum…” — Kompania Charlie, czekajcie.

Mike przycisnął kolbę do ramienia. Powiedz o dużej liczbie celów.

— „I arlekiny w tańcu tym też ze mną ujrzeć chciej…” — Ognia!

Ponad trzysta karabinów i broni maszynowej, połączony ogień kompanii Charlie i Alfa oraz cztery terawatowe lasery zalały hordę Posleenów wiązkami skupionego światła i metalicznych błyskawic. Cała falanga wrogów doznała szoku, a jedna trzecia jej przednich szeregów zniknęła wśród srebrnych błysków eksplozji pocisków relatywistycznych.

Kurwa, na piątkę! ucieszył się Mike w duchu. Kurwa, działa! Skopią nam dupę, bo jest ich cholernie dużo, ale ten pieprzony sprzęt działa!

Wyrzutnia zaczęła wypluwać hiperszybkie rakiety kinetyczne, które śmignęły na teren oznaczony jako wrogi, a po chwili przyłączył się M-300.

Tysiące pozostałych przy życiu Posleenów podniosło broń w kierunku źródła ostrzału.

— „Bo to, co dostaniemy w zamian…” — szepnął Mike i wycelował w tylne szeregi wroga.

W przedniej falandze pozostało osiem tysięcy wojowników i dwudziestu Wszechwładców. Pancerze wspomagane były odporne na większość rodzajów broni, ale przeciw nim było jeszcze piętnaście ciężkich laserów i pięć wielokrotnych wyrzutni rakiet hiperszybkich z automatycznym systemem naprowadzania, dziewięćset sztuk broni rozpryskowej kaliber 3 milimetry i czterysta pięćdziesiąt ręcznych wyrzutni rakiet. Kiedy huragan ognia uderzył w pozycje batalionu, bitwa przerodziła się w orgię wzajemnego niszczenia. W ciągu dwóch minut po pierwszej salwie zabito jeszcze sześć tysięcy Posleenów, ale zginęło też ponad sześćdziesięciu spadochroniarzy, a dwudziestu zostało rannych. I tu bitwę przegrano; spadochroniarzy było niewielu, a martwych Posleenów zastąpił kolejny zwarty strumień oddziałów wroga. Kiedy zmniejszyła się siła ognia batalionu, Posleeni ruszyli naprzód, sunąc jak żółta lawina w stronę źródła ostrzału.

Ciężki laser przesunął się w stronę kompanii Charlie i skosił snopem światła budynek skrywający Mike’a i drużynę. Czwarty specjalista Bennet na zawsze pożegnał się z rodzinnym Trenton w New Jersey. Laser ciął po skosie, załamując ściany do środka, i na chwilę oślepił drużynę wznieconą przez gruz chmurą pyłu. Skupiona wiązka minęła o włos sierżanta Resse’a, zamazując hologramowe projekcje w jego hełmie, i rozpłatała specjalistę Bennetta od lewego ramienia po prawą pierś, pomimo pola siłowego i wysoce ogniotrwałego pancerza.

Laser smagnął przód pancerza, którego masa nie pozwoliła na jego całkowite rozcięcie. Straszliwy żar skupionej wiązki światła zamienił tors żołnierza w parę i chmury lotnego wapnia. Pancerz nie rozpadł się pomimo wypalonej w nim wyrwy szerokości trzech centymetrów, a szczątki Bennetta trysnęły z otworu jak woda sodowa ze wstrząśniętej butelki.

Laser wskazywał brygadzie wojowników Wszechwładcy kierunek ognia. Karabiny i ręczne wyrzutnie rzygnęły na nieszczęsnych członków zespołu szerokim strumieniem rakiet i pocisków rozpryskowych. Rakiety na szczęście trafiały w cel z dużą niedokładnością. Żołnierz trafiony jednym z pocisków miałby chyba największego na świecie pecha, ale Bogini Losu nie ma swoich ulubieńców.

Porucznik O’Neal i sierżant Reese zostali gwałtownie odrzuceni w tył gradem metalu. Przez chwilę O’Neal odpowiadał na ogień, kierując strumienie kul tak, jak to ćwiczył, a jego prototypowy pancerz chronił przed burzą ognia. Szeregowy McPherson nie miał tyle szczęścia. Dwie trzymilimetrowe kule przeszyły jego magazyn amunicji na brzuchu, zdetonowały ukryte wewnątrz granaty, topiąc panele wydmuchowe w morzu aktynicznego ognia, i przeszły przez zewnętrzną warstwę pancerza. Pancerz McPhersona zaczął podskakiwać nierówno w powietrzu i machać kończynami, kiedy dwa pociski hiperszybkie oddawały energię kinetyczną. Po dwóch sekundach, kiedy wszystko wreszcie się skończyło, dowodem całego zdarzenia były tylko dwie małe dziury, jedna nad lewym biodrem, a druga prawie dokładnie w miejscu pępka. Ulewa bezpośredniego ognia przeszła w małą mżawkę, a sierżant Reese ruszył w kierunku szeregowca.

— Zostaw — powiedział O’Neal, skanując teren w poszukiwaniu celu.

— Miał konwulsje! — powiedział Reese, zaskoczony i zły, że porucznik przeszkadza w udzieleniu pierwszej pomocy.

— Nie żyje. Sprawdź telemetrię. Konwulsje nie… — powiedział i odwrócił się, żeby zatrzymać żołnierza, ale było już za późno.

Sierżant Reese zwolnił blokadę hełmu i ze środka wypłynęła czerwona masa, nieprzyjemnie kojarząca się z sosem do spaghetti. Reese dostał torsji, kiedy głowa McPhersona wytoczyła się z hełmu i ugrzęzła w masie, która została z ciała szeregowca. Z wnętrza pancerza wyciekł zabarwiony na czerwono ochronny żel.

— … sprawiają, że wykonuje się pełny obrót i pół śruby w powietrzu. Chodźmy, sierżancie, czas wiać.

O’Neal wyjął z sań grawitacyjnych kasetę nabojową, załadował karabin, wziął dwa pudełka i ruszył do drzwi.

— Chodź. Oni nie żyją, my tak. I niech tak zostanie.

Przez następne pół godziny sierżant Reese był jak w transie. Zapomniał swój stopień wojskowy, nazwę jednostki, nawet nazwisko. Potrafił tylko iść za porucznikiem O’Nealem i strzelać, kiedy mu kazano. Pamiętał mgliście, jak przez sen, widoki z różnych okien i szybkie strzały, zanim przechodzili do następnej pozycji. Pamiętał rozkaz porucznika Browninga, drugiego oficera, który łamiącym się z przerażenia głosem nakazał odwrót do Saltren.

Pamiętał niezrozumiałe polecenia porucznika O’Neala, żeby skruszyć ładunkami wybuchowymi belki i łuki architektoniczne. Pamiętał także niskie stropy jasno oświetlonych korytarzy, którymi kroczył z poruszającym się z kocią gracją niskim porucznikiem. Sierżant wrócił do okrutnej rzeczywistości dopiero przy pierwszym bliskim spotkaniu z Posleenami.

Znajdowali się w suterenie i przemieszczali w nieznanym kierunku wzdłuż ściany olbrzymiego magazynu. Półki były zastawione rzędami zielonych kauczukowych beczułek z olejem. Kiedy porucznik minął jeden z rzędów, obydwa przekaźniki wykrzyknęły spóźnione ostrzeżenie. Grupa około pięćdziesięciu Posleenów w towarzystwie jednego Wszechwładcy otworzyła w kierunku porucznika O’Neala ogień ze wszystkich dostępnych rodzajów broni.

Na grzbiecie pancerza znajdowały się wydajne kompensatory bezwładności. Umieszczono je tam, żeby nie dopuścić do uszkodzenia najważniejszych części ciała użytkownika przez siły bezwładności. Porucznik O’Neal wybił się w powietrze i odskoczył od źródła zagrożenia — zadziałał instynkt wyrobiony podczas setek godzin ćwiczeń — a przekaźnik nastawił kompensatory na maksymalną wydajność. Miało to zmniejszyć ryzyko, że kule przebiją pancerz Mike’a, tak jak stało się to z szeregowcem; z odległości, w jakiej znajdowali się Posleeni, możliwości penetracyjne kul były nieporównywalnie większe.

Brak bezwładności pozwalał przesunąć pancerz w bok albo odepchnąć go do tyłu, jak gdyby ważył nie więcej niż koliber. W połączeniu z grubością pancerza pozwoliło to na skuteczne odbicie pierwszego strumienia pocisków, ale pancerz stał się wywrotny jak piłeczka pingpongowa podczas huraganu. Kule wybiły Mike’a w górę, obróciły kilka razy w powietrzu, uderzyły nim o ścianę i rzuciły na bok.

Sierżant Reese krzyknął i strzelił zgodnie z wektorem celu na wyświetlaczu hełmu. Posleeni stali za osłoną beczułek, ale okazało się, że moc karabinu grawitacyjnego pozwalała na ich przebicie i wzięcie nieprzyjaciół pod bezpośredni ostrzał.

Właściwie Posleenów nie trzeba już było trafiać. Beczułki w całym magazynie wypełniał olej uzyskany z glonów. Indowy używali go do gotowania. Był tak samo powszechny jak olej kukurydziany, a pięć milionów Indowy z Qualtren potrzebowało go tak dużo, że zbudowano magazyn o powierzchni pół kilometra kwadratowego.

Tak samo jak olej kukurydziany miał dość wysoką temperaturę zapłonu, ale w pewnych warunkach łatwo się palił, a nawet wybuchał.

Uranowy śrut wystrzelony z karabinu grawitacyjnego leciał z prędkością bliską ułamka prędkości światła.

Projektanci dokładnie wyliczyli parametry, tak żeby uzyskać jak największy efekt kinetyczny przy jak najmniejszej jonizacji i związanym z nią promieniowaniu. W rezultacie powstał pocisk w kształcie kropli łzy, który śmigał nieopisanie szybko. Przy nim każda kiedykolwiek wyprodukowana kula wydawała się nieruchomo zawieszona w powietrzu. Uranowy śrut był o wiele szybszy od meteorytu i jeśli nie natrafił na przeszkodę, opuszczał orbitę planety i czynił nawigację kosmiczną bardzo ryzykownym zajęciem. Przeszywał atmosferę z takim wigorem, że wybijał elektrony z atomów i cząsteczki gazu stawały się jonami. Energia uwolniona podczas jego przelotu była tak duża, że tworzyła elektromagnetyczną falę uderzeniową. Po przejściu pocisku atomy z powrotem się łączyły.

Uwalniały się fotony i ciepło, powstawały rodniki, ozon i kule Bucky’ego. Głównym produktem ubocznym były strumienie naenergetyzowanych jonów, łudząco podobne do błyskawic. Tak samo gorące i tak samo naenergetyzowane. Naturalna świeca zapłonowa.

W ciągu dwóch sekund tysiąc tych niszczycielskich kul przebiło pięćdziesiąt beczułek oleju. Jedna kula wystarczyłaby, żeby rozprowadzić zawartość beczułki w dwóch do trzech tysiącach metrów sześciennych powietrza.

Następne kule natrafiały już tylko na opary i zgodnie z niezmiennymi prawami fizyki leciały dalej, przebijając kolejne beczułki. Olej z tysięcy beczułek zamienił się nagle w gaz i osiągnął gęstość zapłonu jak w tłoku w silniku Diesla. W rezultacie powstała bomba oparowa, najlepszy po bombie atomowej wynalazek wojskowej technologii Ziemian, a suterenowy magazyn stał się cylindrem Diesla. Dla sierżanta Reesa cały świat stanął nagle w płomieniach.

Magazyn znajdował się dwa poziomy pod ziemią. Niżej było jeszcze sześć pięter, Bulwar Sisalav przebiegał w odległości trzystu pięćdziesięciu metrów, a Aleja Qual ciągnęła się w odległości stu pięćdziesięciu metrów.

Wybuch oparów oleju wygryzł krater o średnicy dwustu metrów, głęboki aż do fundamentów, rozbebeszył budynek na kilometr w górę i wysadził wszystkie ładunki podłożone zgodnie z planem Jerycho. Fala uderzeniowa wymiotła wszystkie sprzęty z budynku aż na Sisalav i Qual, i wypluła na zewnątrz pozostających na parterze żołnierzy.

Zginęły wszystkie nie opancerzone stworzenia w budynku: trzysta dwadzieścia sześć tysięcy Indowy i osiem tysięcy Posleenów. Ładunki wybuchowe zadziałały planowo i skruszyły sto dwadzieścia głównych belek konstrukcyjnych.

Z zaskakującą gracją wysoki na milę budynek przechylił się na północny zachód i powoli, jak gdyby klękając na znak czci, upadł na Daltrev i zablokował Sisalav i Qual, miażdżąc przy tym południowo-wschodni kwadrant Daltrev.

Zgniótł jeszcze więcej Posleenów i całkowicie powstrzymał natarcie wroga z masywu na Qualtrev.

Zgodnie z przygotowanym wcześniej planem, kiedy po pięciu minutach zmechanizowane niedobitki kompanii Alfa i Bravo opuściły Qualtrev, wybuchły też ładunki w tym budynku. Budowla spoczęła w poprzek Alei Anosimo, oparła się o resztę Daltrev i uniemożliwiła Posleenom marsz przez sektor batalionu i wzdłuż głównej osi ataku na sektor siódmego regimentu kawalerii. Teraz niedobitki batalionu mogły bez przeszkód wesprzeć oddziały kawalerii.

O ile było jeszcze co wspierać.


* * *

Mike jęknął i otworzył oczy. Tak mu się przynajmniej zdawało, ale świat był tak samo czarny jak przedtem, a jemu kręciło się w głowie. Albo coś było nie w porządku z jego wewnętrznym uchem, albo leżał na plecach z nogami powyżej głowy.

— Poruczniku O’Neal — powiedział przekaźnik najmilszym głosem — nie oślepł pan, po prostu nie ma światła.

— Reflektory pancerza — wymamrotał oszołomiony Mike.

— Najpierw powiem panu, gdzie pan jest. Co pan pamięta?

— Ból głowy.

Przekaźnik poprawnie zinterpretował wypowiedź jako medyczną prośbę i wybrał trzy leki z apteczki.

— No — powiedział Mike po jakichś dwóch minutach walki z ciemnością — tak lepiej. A teraz powiedz, gdzie jestem? I włącz te cholerne światła.

— Co pan pamięta? — przypomniał pytanie przekaźnik.

— Wszedłem do magazynu w suterenie Qualtren.

— Pamięta pan, co się stało w suterenie?

— Nie.

— Pamięta pan sierżanta Reese’a?

— Tak. Żyje?

— Ledwo. Natknęliście się na Posleenów. Podczas ostrzału sierżant Reese przebił kinetycznym śrutem kilka beczułek oleju. Spowodowało to zapłon oparów, który z kolei doprowadził do wysadzenia ładunków Jerycho…

— Jestem pod Qualtren — Mike wyciągnął nagle przerażający wniosek.

— Tak, sir. Znajduje się pan pod około studwudziestosześciometrową warstwą gruzu.

Загрузка...