9

Nowy Jork, Sol III
14:30, 20 listopada 2001

— Nazywam się Worth, byłem umówiony.

Biuro mieściło się na trzydziestym piątym piętrze pięćdziesięciokondygnacyjnego budynku na Manhattanie i nie było w nim nic nadzwyczajnego oprócz przebywających tam osób. Wywieszka na drzwiach głosiła po prostu „Terra. Przedsiębiorstwo Handlowe”. Biuro zajmowało całe piętro i był to oficjalny konsulat handlowy Federacji Galaksjańskiej.

Oszałamiająco piękna recepcjonistka bez słowa wskazała na sofę i krzesła pod ścianą dużej, przestronnej poczekalni, i wróciła do prób opanowania obsługi nowego komputera.

Pan Worth, zamiast usiąść, spacerował po recepcji i podziwiał dzieła sztuki na ścianach. Uważał się za konesera sztuk pięknych i szybko rozpoznał kilka dzieł jako oryginały albo przynajmniej nadzwyczajnej jakości kopie. Były dwa obrazy Rubensa, jeden Rembrandta i, o ile się nie mylił, oryginał „Gwiezdnej, gwiezdnej nocy”, który ostatnio widziano pod opieką Korporacji Matsushita.

Chodząc wśród eksponatów odniósł wrażenie, że również meble mogą być autentycznymi dziełami sztuki z epoki Ludwika XIV. Zwróciło to myśli pana Wortha z powrotem ku recepcjonistce. Skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa wszystko w pokoju było autentyczne, prawdziwy kolekcjoner również po recepcjonistce spodziewałby się jakiejś nadzwyczajnej oryginalności. To był prosty wniosek. Zerknął na nią ostrożnie i, szczerze powiedziawszy, nie mógł oderwać wzroku. Kiedy na konsoli rozległ się dźwięk dzwonka, podniosła wzrok i zauważyła ukradkowe spojrzenie; rzecz jasna obeszło ją to tyle, co zeszłoroczny śnieg.

— Ghin czeka na pana, panie Worth.

Wszedł przez wolno otwierające się drzwi do ciemnego pokoju. W poprzek obszernego pomieszczenia ustawiono biurko wielkości małego samochodu. Za biurkiem rysował się kształt, który w nikłym świetle padającym zza zasłoniętych okien można było wziąć za ludzką postać.

— Proszę wejść, panie Worth. Niech pan usiądzie — powiedział Darhel charakterystycznym syczącym głosem i ospale wskazał krzesło naprzeciw siebie.

Pan Worth wolno przemierzył biuro, starając się dostrzec więcej szczegółów rysującej się w cieniu postaci. Od czasu pierwszego kontaktu Darhelowie byli wszędzie. Zjawiali się osobiście lub wysyłali reprezentantów na wszystkie ważne rządowe rozmowy i posiedzenia. Zdawali się rozumieć, że najwięcej spraw jest załatwianych za kulisami wszystkich posiedzeń świata, dlatego pojawiali się na nich, zazwyczaj owinięci w płaszcze dla ochrony przed silnym ziemskim słońcem, albo reprezentowali ich opłacani konsultanci. Pan Worth zdawał sobie sprawę, że był jednym z nielicznych, którzy mieli okazję spotkać się z Darhelem twarzą w twarz.

Nadal dostrzegając tylko ciemne kontury głowy, pan Worth usiadł na wskazanym krześle.

— Pewnie, jak wy to mówicie, zastanawia się pan, czemu dziś tu pana wezwałem.

Głos brzmiał tak czarodziejsko, że Worth czuł się jak pod działaniem jakiegoś uroku. Potrząsnął głową.

— Właściwie to zastanawiam się, skąd pan w ogóle miał mój numer. Niewiele osób go zna i, o ile wiem, nigdzie go nie zapisywano.

— Umieszczono go w przynajmniej trzech bazach danych, w tym w dwóch, do których mamy dostęp.

Postać lekko zatrzęsła się w odruchu, który mógł być odpowiednikiem śmiechu człowieka. Rozniósł się słaby, drażniący zapach; mógł to być oddech albo darhelska wersja wody kolońskiej.

— Aha. Byłby pan łaskaw mnie oświecić?

— Pański numer oraz ogólny, powiedzmy, opis wykonywanej pracy jest zawarty w aktach CIA, Interpolu i bazie danych rodziny Corleone.

— Głęboko nad tym ubolewam.

Zapamiętał sobie, że musi przedyskutować kwestię bezpieczeństwa danych z Tonym Corleone.

— Właściwie powinienem powiedzieć, że dane były umieszczane w tych bazach. Teraz jest w nich nieco nieścisłości. — Urwał na chwilę. — Ma pan coś do dodania?

— Nie.

Worth nauczył się w swoim czasie, że w niektórych sytuacjach lepiej trzymać gębę na kłódkę. Nagle zdecydował, że była to jedna z takich sytuacji.

— Darhelowie przywiązują dużą wagę do interesów, panie Worth. W interesach są sprawy rozwiązywalne i nierozwiązywalne. Istnieją też sprawy, które wymagają dosyć subtelnego podejścia.

Ghin urwał, jak gdyby starał się starannie dobrać słowa.

— A wy bylibyście zainteresowani moimi usługami w celu… załatwienia tych subtelności?

— Bylibyśmy zainteresowani usługami — powiedział Darhel bardzo ostrożnie.

— Moimi usługami?

— Gdyby sporządzał pan dla nas faktury z wyszczególnieniem wydatków…

Postać zadrżała i umilkła. Zdawało się, że Darhel wziął głęboki oddech, zanim znowu zaczął mówić.

— Gdyby ktoś sporządzał dla nas faktury z wyszczególnieniem wydatków związanych z interesami Darhelów, które mogłyby wyjść na jaw w czasie przypadkowej rozmowy z Darhelami albo na skutek działań waszego wywiadu… — Na moment znowu zapanowało milczenie, ale po chwili Darhel odezwał się piskliwym głosem. W jego wypowiedzi czuć było teraz napięcie. — Otrzymałby godziwe wynagrodzenie.

Zdanie zakończyło się wysokim, zdławionym dźwiękiem. Darhel odwrócił głowę na bok, potrząsnął nią silnie i wydał z siebie drżący oddech.

Pan Worth zdał sobie sprawę, że jego nowy pracodawca? klient? zwierzchnik? nie tyle nie chciał, co po prostu nie mógł mówić bardziej precyzyjnie.

— A jak byłyby dostarczane te faktury? I jak przekazywano by zapłatę? Ostrożność to jedna sprawa, ale interesy to interesy.

— Szczegółami zajmą się inni — odpowiedział Darhel z drżącym oddechem. — Rozumiem, że się pan zgadza? — dodał z nutą złości w głosie.

— Na co? — zapytał Worth. — Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek rozmawiał z jakimś Darhelem. Prawda?

— Ach, słusznie.

Postać pochyliła się do przodu, a w ciemności błysnęły nagle zęby. Worth zadrżał z powodu ich podobieństwa do szczęk rekina.

— Nie robi się z panem miło interesów, panie Worth.

Źrenice Wortha rozszerzyły się, kiedy zobaczył postać w całej okazałości.


* * *

Szef zaopatrzenia armii Chińskiej Republiki Ludowej w prowincji Shantung stukał piórem w plik dokumentów i przedstawiał swojemu zwierzchnikowi, dowódcy sił zbrojnych w prowincji Shantung, fakty, które właśnie wyszły na jaw. Jeden z jego młodszych oficerów podczas wstępnych rozmów na temat produkcji i zaopatrzenia napotkał na niespodziewaną przeszkodę. Przekonany, że inteligentny przekaźnik popełnia błąd w tłumaczeniu — takie rzeczy zdarzały się już wcześniej — major bardzo dokładnie wypytał o wszystko swojego darhelskiego odpowiednika. Elfiej postury Darhel miał niespotykaną zdolność unikania w rozmowie problemowych zagadnień, ale w końcu, po poruszeniu kwestii techników Indowy i naukowców Tchpth, młodszy oficer zerwał negocjacje i sporządził długi raport. Raport ten, uzupełniony przez zwierzchnika majora, leżał teraz na kolanach marszałka.

— Może coś jest nie w porządku z moją zdolnością pojmowania. Jak to możliwe, że nie znają produkcji przemysłowej? Przecież widziałem ich statki. I skąd się biorą te ich przekaźniki?

— To kwestia tłumaczenia słowa „przemysł”. Produkują fenomenalne urządzenia, cudowne statki kosmiczne i wspaniałe maszyny doradcze, ale wszystko jest robione ręcznie; nie znają koncepcji produkcji taśmowej. Nie należy myśleć o taśmach produkcyjnych w kategoriach technologii; są one filozoficznym wyborem, a nie konsekwencją rozwoju. Masowa produkcja stwarza potrzebę planowania krótkiego okresu przydatności produktów, bo w przeciwnym razie dzięki wydajności taśm produkcyjnych całkowicie zaspokojono by popyt i trzeba by zamknąć fabryki. Tak więc na Ziemi niejako celowo wytwarza się produkty z tańszych materiałów, które szybciej się zużywają. Jednak wyższość przemysłu, czyli taśm produkcyjnych, polega na tym, że pozwalają one na szybką produkcję przy stosunkowo niskich kosztach. Dlatego wszyscy są zmuszeni do ich stosowania.

Urwał i zastanowił się nad doborem dalszych słów.

— Jest także druga sprawa. Jesteśmy pewni, że Federacja jest silnie zestrukturalizowana. Mogę pana odesłać do odpowiednich dokumentów…

— Czytałem je — powiedział marszałek, podnosząc pióro i przerzucając je między palcami.

Spojrzał przez okno na wznoszące się ku niebu drapacze chmur czwartego pod względem wielkości miasta w Chinach i zastanawiał się, jak je obronią, jeśli Galaksjanie nie zdołają na czas zbudować floty.

Szef zaopatrzenia skinął głową.

— Ta galaksjańska kolonia mrówek jest w dużym stopniu wyspecjalizowana.

Znowu urwał i zastanowił się, jak wyrazić następną myśl.

— Naszym zadaniem jest, wydaje się, być mrówczymi żołnierzami. Indowy, te zielonkawe, karłowate dwunożne stworzenia to mrówki robotnice. Niemal automatycznie produkują skomplikowane urządzenia wysokiej klasy.

Wahania precyzji wykonania są tak niewielkie, że produkty wyglądają, jak gdyby wykonano je w fabryce. Każdy wyrób wytwarzany jest z myślą o tym, żeby działał bardzo długo. A skoro wszystkie urządzenia produkuje się ręcznie i mają one działać przez dwieście do trzystu lat, każde z nich jest niewiarygodnie drogie. Pojedynczemu Indowy wyprodukowanie galaksjańskiego odpowiednika telewizora może zająć nawet rok. Koszty są porównywalne z rocznym dochodem elektronika albo inżyniera elektryka. Jedynym wyjątkiem wydają się inteligentne przekaźniki, które produkowane są masowo przez Darhelów. Najwyraźniej z tego samego powodu znacznie wzrasta też zapotrzebowanie na urządzenia odmładzające.

— A czy ktoś u nich handluje? — zapytał dowódca.

— Darhelowie — odparł sucho oficer zaopatrzeniowy. — Istnieje pojęcie, które kojarzone jest z ceną, a przekaźniki właśnie w ten sposób to tłumaczą. Bardziej odpowiednim określeniem byłaby „wierzytelność” albo „dług”. Jeśli nie jest się wystarczająco bogatym, żeby cokolwiek kupić, trzeba zaciągnąć pożyczkę u Darhelów.

Uśmiechnął się lekko. Każdy oficer zaopatrzeniowy uwielbiał dobre szwindle.

— W całej Federacji? — zapytał dowódca, zastanawiając nad efektem takich działań; wynik był oszałamiający.

— Tak. Pożyczkę należy spłacić w ciągu stu pięćdziesięciu lat. Z odsetkami. — Oficer zaopatrzeniowy wzruszył ramionami. — Z drugiej strony produkty nie psują się i mają gwarancję do czasu spłacenia pożyczki.

— A statki? — zapytał dowódca, wracając do najważniejszej kwestii.

— Właśnie dzięki temu wszystko zrozumiałem. Indowy muszą mieć hierarchię bardziej złożoną niż w Sądzie Mandaryńskim. Każdy Indowy wybiera specjalizację względnie zostaje mu ona przydzielona w młodym wieku, odpowiadającym wiekowi jakichś czterech, pięciu lat u człowieka. Najbardziej złożona hierarchia i najlepiej opłacane stanowiska to konstruktorzy statków. Każda część statku, od płyt kadłubowych po elementy ze stali molibdenowej, wykonywana jest przez odpowiedni zespół budowniczy, zazwyczaj rodzinny. Wchodzą surowce, wychodzi gotowy statek. Każda część jest znakowana i zatwierdzana przez głównego podsystemowego albo głównego budowniczego. Każda część. Tak więc statki Indowy działają przez tysiące lat i praktycznie nie potrzebują serwisu. Nie są potrzebne żadne części zamienne. Jeśli cokolwiek się zepsuje, nowy komponent wyrabiany jest ręcznie. To tak jakby każdy statek był jednym z tych drapaczy chmur — machnął ręką w kierunku budynków za oknem — a każda część produkowana była na miejscu. W ten sam sposób powstają wszystkie ich urządzenia, sprzęt, broń i tym podobne. Uczeń zaczyna jako wytwórca sworzni albo armatury, potem awansuje na producenta podsystemów — hydrauliki, sprzętu elektrycznego, konstrukcji — i uczy się wyrobu każdego komponentu systemu.

Przy odrobinie szczęścia po kilku stuleciach może zostać mistrzem nadzorującym budowę całego statku. Z powodu tego długiego procesu i braku mistrzów w całej Federacji rzadko kiedy produkuje się więcej niż pięć statków rocznie.

— Ale… nam potrzebne są setki, tysiące statków w ciągu kilku lat, nie wieków — powiedział ostro dowódca i rzucił piórem o biurko. — A planujemy wyprodukować miliony kosmicznych myśliwców.

— Tak. I właśnie dlatego wszystkie statki Federacji to przerobione frachtowce. Najwyraźniej produkowali kiedyś prawdziwe statki wojenne, ale było ich bardzo niewiele i wszystkie zostały zniszczone w walce z Posleenami.

W całej Federacji brakuje teraz statków, bo Galaksjanie tracą te przerobione frachtowce znacznie szybciej niż mogą zbudować nowe.

— Nie przyszedłby pan z tym do mnie, gdyby nie można było temu jakoś zaradzić — powiedział dowódca.

Szef zaopatrzenia bywał często bardzo drobiazgowy, ale jego propozycje były zazwyczaj warte uwagi.

— Federacja ma tylko około dwustu mistrzów stoczniowych…

Liczba zaskoczyła dowódcę.

— Na ilu Indowy? — zapytał.

— Około czternastu bilionów — szef zaopatrzenia uśmiechnął się lekko, kiedy wypowiadał tę liczbę.

— Czternastu bilionów? — wykrztusił dowódca.

— Tak. Ciekawa sprawa, nie uważa pan? — oficer zaopatrzenia uśmiechnął się sztywno.

— Mogłem się spodziewać! Wysokość wynagrodzenia dla naszych oddziałów oparto na wysokości pensji rzemieślników Indowy. Potencjalnych ludzkich żołnierzy jest co najwyżej miliard — wrzasnął dowódca. — Porównywanie ich z Indowy wydaje się teraz śmieszne.

— Tak, nasz personel jest stosunkowo ograniczony liczebnie. Najwyraźniej, jak ujęliby to Amerykanie, Darhelowie nas „wykiwali”. Indowy stanowią osiemdziesiąt procent federacyjnej populacji, ale ich władza jest niewielka. Darhelowie umiejętnie kontrolują ich komunikację międzyplanetarną i w zasadzie mają kontrolę nad ich funduszami. A skoro kontrolują fundusze, kontrolują też pożyczki. Każdy Indowy musi zakupić narzędzia do pracy.

Jeśli któryś próbuje wyłamać się spod kontroli, Darhelowie żądają od niego zwrotu długu, zostaje pozbawiony dochodu i staje się wyrzutkiem. Nie ma opieki społecznej; tacy Indowy albo popełniają samobójstwo, albo umierają z głodu. Nawet ich rodziny im nie pomogą z powodu wstydu, coś w rodzaju Giri albo Gimu u Japończyków, i ze strachu przed karą. Indowy są poza tym służącymi Galaksjan i wykonują wszystkie niewolnicze i upodlające prace.

Mimo że teoretycznie jest to planeta Tchpth, osiemdziesiąt procent populacji stanowią Indowy.

— Rozwiązanie?

Dowódca podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Stanął z rękami założonymi na plecach i pomyślał o swoim starym przyjacielu Chu Fengu, który zginął z powodu błędnych informacji otrzymanych od wywiadu tych darhelskich łajdaków. A teraz jeszcze to.

— Szczególnie w kwestii płac powinniśmy zadbać o interesy naszego narodu, ale trzeba będzie także stworzyć wspólny front z innymi krajami. Trzeba przekazać tę informację pozostałym stronom porozumienia, a potem zastosować strategię Darhelów przeciwko nim samym. Powinniśmy piętrzyć problemy z przygotowaniem wojsk ekspedycyjnych; należy jeszcze raz przedyskutować główne problemy i renegocjować niektóre umowy. Żołnierze powinni dostać płace w wysokości zgodnej z zapotrzebowaniem na ich usługi; szeregowiec powinien na przykład zarabiać tyle, co każdy tiriański negocjator. A Darhelowie muszą użyć swoich wpływów, żeby wprowadzić zmiany w społeczeństwie Indowy.

Sprawdził notatki i uderzył piórem w dokumenty.

— Mimo że jest bardzo niewielu mistrzów stoczniowych, nie brakuje wytwórców komponentów, którzy mogą pracować według czyichś wskazówek. Trzeba zatrudnić Indowy do produkcji części zamiennych dla warsztatów, które należy zbudować w wielu miejscach. Będą się sprzeciwiać — to jest dla nich sprzeczne z czymś, co można by określić mianem religii — ale trzeba ich przekonać albo zmusić. Warsztaty mogłyby powstać w układzie słonecznym…

— Nie wiemy, czy uda nam się utrzymać Ziemię — zauważył dowódca.

W oddali przez jasnobłękitne niebo przefrunęła gromada gołębi. Dowódca zastanowił się, czy takie stworzenia jak te przetrwają zagładę ludzkości, czy też na Ziemi pozostaną tylko szczury i karaluchy.

— Nie na Ziemi — poprawił go młodszy oficer. — Na orbicie innych planet, na przykład Marsa, albo w pasie planetoid. Według naszych aktualnych informacji, Posleeni nie przeszukują ani nie eksploatują przestrzeni międzyplanetarnej w układach, które atakują, pomimo istniejących tam zasobów. Podobnie z jakiegoś powodu nie robią tego Galaksjanie. Dlatego umiejscowienie zakładów produkcyjnych w naszym systemie wiąże się z niewielkim ryzykiem. Posleeni na pewno ich nie zauważą; ominęli już wiele kosmicznych instalacji w innych układach planetarnych w Galaktyce. Ponadto rzemieślnicy Indowy są w stanie wyprodukować potrzebne elementy statków w ilości niezbędnej dla celów wojennych, ale nie mamy czasu na montaż. Musimy więc stworzyć statki, które można będzie montować tak jak amerykańskie statki „Liberty” podczas drugiej wojny światowej. Jeżeli uda nam się uzyskać zgodę na kilka projektów, części mogłyby być produkowane w całej Federacji, a potem przesyłane do nas.

Tymczasem budowalibyśmy bazy montażowe w różnych ukrytych miejscach układu słonecznego. Nawet jeśli stracimy kontrolę nad planetą, zachowamy możliwość dalszej produkcji wojennej i znaczne zasoby genowe. Może nawet wystarczy nam to, żeby odzyskać Ziemię.

— Fundusze?

Kwestia odzyskania Ziemi nie była warta dyskusji, bo oznaczała utratę Chin jako samodzielnego kraju. Państwo Środka liczyło sobie pięć tysięcy lat historii. Posleeni na pewno zniszczyliby je całkowicie.

— Nie powinno z tym być problemu. Po pierwsze, tworzenie budowli orbitalnych finansowano by z funduszów marynarki, a potem wynajmowano te pomieszczenia ziemskim przedsiębiorstwom. Już na samym początku wojny Indowy uzyskali specjalne prawa do zakupu nowych narzędzi i materiałów do produkcji uzbrojenia. My, mam na myśli Ziemian, powinniśmy stwarzać problemy techniczne z dostarczeniem oddziałów zbrojnych, dopóki nie otrzymamy zgody na budowle orbitalne. Użyjemy galaksjańskich systemów treningowych, żeby wyszkolić Indowy i ludzi do pracy nad budową warsztatów i w samych warsztatach. Galaksjanie dysponują wielozmysłowym systemem uczącym, dzięki któremu obsługa może szybko zdobyć duże umiejętności. Aż do pierwszej fali najazdu będziemy budować warsztaty z wykonanych wcześniej części. Warsztaty te wyprodukują broń, systemy i statki potrzebne do obrony Ziemi. Sprzedamy to wszystko Darhelom, żeby wyposażyć nasze oddziały i otrzymać sprzęt do obrony planetarnej. My dostaniemy broń, Indowy pracę, a Darhelowie za to wszystko zapłacą. Poza tym skoro warsztaty będą w naszym systemie i pod naszą kontrolą, na dłuższą metę to my będziemy czerpać z tego zyski.

— A dlaczego Darhelowie mieliby się na to zgodzić?

Dowódca odwrócił się do oficera zaopatrzeniowego i przeszył go spojrzeniem.

— Kwestia produkcji wydobyła na światło dzienne wiele spraw Galaksjan. Zdaniem naszego antropologa, „ojczyzna” Darhelów to owe dwieście do trzystu planet w głębi Galaktyki. Wszystkie z pięciu planet, które już zdobyto lub są teraz atakowane, należały właśnie do Darhelów. Inne, które stracono w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat, te „ponad siedemdziesiąt planet”, o stracie których Darhelowie stale mówią, były koloniami Indowy, galaksjańskimi ośrodkami wyzysku. Z wyjątkiem Diess uważano je za biedne i mało znaczące. Teraz Posleeni uderzyli na główne planety Federacji. Nie dajmy się znowu oszukać Darhelom; są zdesperowani i zgodzą się zapłacić każdą cenę, byleby tylko zatrzymać Posleenów. I jest jeszcze jedna kwestia, którą trzeba przemyśleć.

— Tak?

— W przypadku istot podobnych do Darhelów rzadko mamy do czynienia z pojedynczym oszustwem. O wiele częściej jest to cała sieć kłamstw.


* * *

— Brad, co o tym sądzisz?

Prezydent stał odwrócony plecami do swojego doradcy i wyglądał przez zielonkawe zbrojone szyby w oknach najsłynniejszego na świecie pokoju.

— Cóż, panie prezydencie, uważam, że możemy wdrożyć większość punktów chińskiego planu, ale w przypadku negocjacji powinniśmy zachować się nieco bardziej powściągliwie. — Sekretarz stanu zerknął do notatek. — Chińczycy chcą, żeby Darhelowie sfinansowali całą obronę planetarną, a mnie się nie wydaje, żeby się na to zgodzili. Nawet jeśli tak zrobią, negocjacje bardzo się przeciągną, a w czasie ich trwania niczego byśmy nie produkowali. Myślę, że dość łatwo uzyskamy podwyżki wynagrodzenia i pozwolenie na budowle orbitalne, ale nie przeciągajmy struny. Nakładając podatek progresywny na oddziały opłacane przez Federację, wojska ekspedycyjne i przedsiębiorstwa orbitalne, i tak będziemy w o wiele lepszej sytuacji finansowej.

— Finanse to działka Ralpha, Brad, ty zajmujesz się międzynarodowymi negocjacjami — rzucił prezydent, niezadowolony z decyzji, które sekretarz stanu ostatnio podejmował. — I wolałbym, żebyś nie zapominał, że pracujesz dla Stanów Zjednoczonych, a nie dla Darhelów. To naszemu krajowi grozi zagłada, Brad, naszej planecie, naszym dzieciom.

— Tak, panie prezydencie, ale jeśli będziemy zbyt długo negocjować, to wszystko stracimy. Zacznijmy od żądań całkowitego pokrycia kosztów, ale ostatecznie poprzestańmy na zezwoleniu na orbitalną produkcję sprzętu i ewentualnie pełnym sfinansowaniu wyposażenia do obrony planetarnej. Zdaje się, że zaproponowano nam bardzo niekorzystne warunki jego wypożyczenia. To by nam bardzo pomogło.

— Dobra, Brad, ale jeśli się nie zgodzą, żadnego wsparcia zbrojnego ani technicznego dla ich floty. Będziemy walczyć nawet gołymi pięściami, zanim zrobią z nas niewolników.

— Tak, panie prezydencie.


* * *

— Udało mi się go przekonać, żeby poprzestał na zezwoleniach na orbitalne zakłady produkcyjne i sfinansowaniu sprzętu dla wysyłanych wam oddziałów.

Sekretarz stanu starał się nie patrzeć, jak Darhel próbuje zjeść coś bardzo podobnego do marchewki. Kawałki pokarmu spadały na blat stołu i ubranie Darhela, kiedy jego ostre jak brzytwa zęby rozdrabniały warzywo na plasterki.

— Dobrze. To są rozsądne wydatki. Nie będziemy oszczędzać na waszych wynagrodzeniach.

Duże kocie źrenice rozszerzyły się od niezrozumiałej dla człowieka emocji, a sześciopalczaste dłonie zebrały kawałki pokarmu z grzebienia na gardle istoty.

— Ale pełne finansowanie lokalnej obrony… to o wiele za duża hojność.

— Nie bądź pazerny — powiedział sekretarz i wziął się za swój stek.

Z jakiegoś nieznanego powodu zawsze tracił apetyt podczas posiłków z Darhelem.

— Ludzie potrafią być uparci aż do przesady. Jeśli wystawicie sobie świadectwo skąpców, nikt nie będzie dla was walczył. A przynajmniej nikt, kto jest w tym choć trochę dobry.

— Jesteśmy tego świadomi.

Źrenice znowu się rozszerzyły, a długie lisie uszy zadrgały. Sekretarz pomyślał, że zapłaciłby każdą cenę za podręcznik mowy ciała Darhelów.

— Od samego początku mówiłem, że warunki są nierozsądne, ale przegłosowano mnie. Nieważne, rozwiążemy wszystko w swoim czasie. Moje uznanie.

— Ufam, że wynagrodzenie będzie odpowiednie.

Sekretarz wiedział, że jego szef staje się coraz bardziej podejrzliwy w kwestii jego kontaktów z Darhelami.

— Z całą pewnością. Twoja wnuczka jest bardzo zdolna. Może za jakieś cztery lata otrzyma zaproszenie na studia na jakimś pozaplanetarnym uniwersytecie?

— Czytasz w moich myślach.


A tych, co klęczą z nami

Przy ogniu cudzych bóstw

I w mrokach błądzą sami,

Zgań słowem z boskich ust.

Lecz jeśli przez nas muszą

Z honorem przy nas trwać,

W Twej Łasce niechaj ruszą,

A nam każ Gniew Twój znać.

— Kipling

Загрузка...