ROZDZIAŁ VII

Sąsiedzi Olavy i Agnes z ulicy Fortecznej siedzieli w kuchni przy kawie. Na stole stało modne ostatnimi czasy ciasto o tropikalnym aromacie. Byli to starsi ludzie, którzy, choć twierdzili, że nie pchają nosa w cudze sprawy, to bardzo lubili wiedzieć, czym zajmują się inni.

– Okropnie głośno dziś stukają u sióstr Johansen – stwierdził mąż, siorbiąc gorącą kawę.

– Słyszałam to już wczoraj – powiedziała żona między jednym a drugim łykiem. – Ciekawe, co robią. Nie widziałam żadnych robotników.

– Kogo?

Kobieta przełknęła.

– Robotników. Psa też nie widziałam.

– Racja. Może go zastrzelili.

– To dobrze, nie będzie sikał na naszą ścianę.

– No właśnie.

Zapadła cisza, co prawda względna, bo oboje głośno siorbali i mlaskali.

– Ustało.

– Nareszcie – odetchnęła kobieta. – Brzmiało jakby z głębi domu. Może z łazienki.

– One przecież nie mają łazienki – parsknął mąż. – Myją się nad kuchennym zlewem, a ubikację mają na podwórzu.

– No tak, ty to świetnie wiesz.

– Wcale się nie gapię na ich kuchnię, jeśli ci o to chodzi.

– Nie? A dlaczego tyle siedzisz w wychodku? Stamtąd można zajrzeć do ich kuchni, przez szpary w ścianie i dalej przez podwórze.

– Nie pleć bzdur, babo!

Ten „przyjemny” dialog przerwało im ponowne stukanie, tym razem słabe i nieregularne.

– Jakby ktoś walił w rurę.

– Mnie tam wszystko jedno – stwierdził mąż, zły z powodu krytyki, jaka go spotkała. – Nie obchodzi mnie to.

Wyszedł w poczuciu urażonej godności. Co ta kobieta sobie właściwie myśli?

Jego oburzenie wywołał oczywiście fakt, że został złapany prawie dosłownie na gorącym uczynku. Koniec z tym długim przesiadywaniem w podwórzowym wychodku, koniec z przyjemnościami, gdy w tajemnicy przez szpary między deskami podglądał Olavę. Na Agnes nie było co patrzeć, poza tym zawsze przed myciem zaciągała zasłony. Ale za to Olava! Przypuszczał, że ona o nim wie, bo podczas wieczornej toalety od czasu do czasu zerkała w jego stronę. Stawała pod kuchenną lampą w samej tylko jasnoczerwonej halce, która nie sięgała jej zbyt nisko, i tak rozpustnie myła się myjką tam na dole, jakby to tarła ją męska ręka. Była tak pociągająca, taka pulchna! Jego żona nazywała ją tłustą krową, ale tak przyjemnie było na nią patrzeć. Pragnął uszczypnąć te rozłożyste uda, ścisnąć wielkie piersi. No i on wcale jeszcze nie miał takiej sklerozy, potrafił stojąc tak i patrząc, dogodzić sobie. Bo żona już więcej nie chciała tego robić. To nie dla nas, staruszków, mawiała, kiedy wyciągał do niej rękę. Twierdziła, że to bezbożne, sama więc sobie winna.

Ale od jakiegoś czasu nie widział już „tłustej Olavy”. W domu świeciło się światło, najwyraźniej więc ktoś tam był. Trudno, od tej pory przestanie ją podglądać. Szkoda, ale nie może dać żonie powodów do gadania.

Pospiesznie wrócił do domu. Nic go nie obchodzi, co znów wymyśliły sąsiadki.

Agnes pokonując zawieję wyszła na spacer z Doffenem. Ślady stóp i małych łapek na śniegu świadczyły o częstych wyprawach.

Znała już wysepkę jak własną kieszeń, zimowe plaże, opustoszałe letnie domki. Puste, bez życia…

– Musimy znaleźć drewno, Doffen – mówiła Agnes głosem, w którym coraz wyraźniej dźwięczał strach. – W domku niedługo już się skończy. Że też Olava o tym nie pomyślała!

Zatrzymała się, spoglądając na stalowoszare morze.

– Dlaczego oni nie przyjeżdżają, Doffen? Kiedy wreszcie tu będą? Jedzenie przygotowałam już wiele dni temu. Ciasteczka całkiem sczerstwiały, a ja nie mam z czego piec.

Bezradnie popatrzyła na Singlefjord.

– Wkrótce i dla nas nie będzie jedzenia, ani jedzenia, ani drewna. Na co komu wtedy pięknie wysprzątany dom?

Drżała z zimna w przenikliwym wietrze od morza. Najbardziej niepokoiły ją przypominające grypę objawy, które odczuła dziś rano, choroba to najgorsze, co mogłoby się jej teraz przytrafić. Myślała o Doffenie, jak piesek da sobie wtedy radę?

– Dlaczego Olava nie przyjeżdża z Brandtami? – użaliła się raz jeszcze. – Chodź, Doffen, poszukamy opału.

Pies z ożywieniem skakał wokół jej nóg. Wspaniale było biegać bez smyczy. Na razie nie miał żadnych trosk.

Agnes schyliła się i pogłaskała małego teriera. Płomiennie czerwony kapelusz spadł jej z głowy, nasadziła go z powrotem, wzdychając z niechęcią. Nie cierpiała go, wiedziała, że jest śmieszny, w dodatku nawet nie grzał.

– Dzięki Bogu, że mam ciebie, Doffen – powiedziała z czułością. – Inaczej chyba bym oszalała w te ciemne noce. Spróbujemy jakoś sobie poradzić, ty i ja, dopóki nie przyjadą. A przyjadą na pewno, przekonasz się!

Sama jednak powoli zaczynała w to wątpić.

Miasto trwało w okowach strachu. Policja nie zdołała jeszcze odnaleźć starszej damy w szarym kapeluszu i szarym płaszczu.

Masowe szczepienia ruszyły pełną parą. Zdarzało się, że brakowało szczepionki, ponieważ także inne miasta i miejscowości południowej Norwegii musiały ją na żądanie mieszkańców sprowadzać z centralnego magazynu. W Halden wybuchła wtedy histeria, niektórzy uciekali z miasta do krewnych i znajomych mieszkających gdzieś dalej, by u nich schronić się przed epidemią. Gazety podtrzymując napięcie nie poprawiały ogólnego nastroju. Poszukiwania zaginionej kobiety traktowały jak historię kryminalną i do szaleństwa straszyły ludzi, pisząc: „Ona jest wśród nas, może to właśnie kobieta, która idzie obok ciebie ulicą. Miej oczy otwarte!” Lekarze i policja przyjęli dziesiątki zgłoszeń: doniesienia na sąsiadów, którzy przestali wychodzić z domu, a więc na pewno mają ospę, informacje o dzieciach z dziwną wysypką na twarzy (okazującą się zwykłą dziecięcą alergią).

Wszyscy widzieli tajemniczą kobietę, lecz wszelkie tropy okazywały się fałszywe.

Halden zostało odcięte od świata. Nikt tu nie przyjeżdżał. Grand Hotel się wyludnił, odwołano seminaria i zawody, nie urządzano przyjęć, sklepikarze mieli coraz większe straty.

Okropny czas. Ludzie siadywali w oknach, wyglądając na opustoszałe ulice i nasłuchując sygnałów płynących z głębi własnego ciała. Czy ja przypadkiem nie mam gorączki? A to swędzenie na karku? Te zaognione plamki przy kołnierzyku, czy to naprawdę zwyczajne pryszcze? I ból głowy? Od długiego czytania wieczorem przy marnym świetle? A może od czegoś innego? Silne bóle krzyża to jeden z głównych objawów ospy, a mnie chyba boli krzyż. Tak, boli, naprawdę!

Tak oto paniczny lęk dopadał ludzi. Kontakty rodzinne tymczasowo zostały przerwane, bo przecież nigdy nic nie wiadomo!

Babcia? Ona jest drobna, ubiera się na szaro. Może zadzwonić i spytać, czy nie wychodziła w szarym ubraniu?

O, tam, koło latarni przechodzi właśnie nieduża kobieta. Nie widać jej zbyt wyraźnie, ale jasne jest, że ma na sobie piętno moru! To Śmierć we własnej osobie przechadza się po mieście.

I odsuwano się od okna, by Śmierć przypadkiem nie podniosła wzroku i przez szybę nie rzuciła przekleństwa.

Tylko najodważniejsi, a może trzeba by powiedzieć: najgłupsi, ośmielali się wychodzić na miasto. Syreny fabryczne już nie wyły, wiele zakładów zamknęło bramy, bo większość robotników i tak nie przychodziła do pracy. Nic nie pomagało, że lekarze pisali w gazetach o przesadnej panice. O tym, że ospa nie rozprzestrzenia się tak szybko, a szczepienia gwarantują ochronę.

Nikt im nie wierzył. W Sarpsborg krewni Sommerów i Ingrid Karlsen stali się niemile widziani, zwolniono ich nawet z pracy tylko dlatego, że byli spokrewnieni z osobami odizolowanymi i być może nosili w sobie zarazki.

Groza rosła z każdym upływającym dniem, zbliżał się czas, kiedy ujawnić się mogły pierwsze oznaki choroby. Wszyscy bez wyjątku ludzie w Halden i Sarpsborg zdjęci byli lękiem. Sprawdzano nadgarstki, czoło, piersi albo też nie oglądano nic ze strachu i unikano patrzenia na swe odbicie w lustrze, odpędzano myśli o gorączce, bólu głowy i krzyża. Tak jak wiele kobiet chowa głowę w piasek, nie dopuszczając do siebie myśli o raku narządów kobiecych czy piersi, tak samo zachowywała się niewielka część mieszkańców obu miast. Oni na pewno nie zachorują na ospę, o, nie, nie oni. Wmawianie sobie fałszywego poczucia bezpieczeństwa jest również formą strachu.

Z Halden zniknęło życie. Jakby ludzie całkiem je opuścili.

Strach rządził małym miastem u stóp twierdzy Fredriksten. W Sarpsborg było podobnie. Strach, rozchodząc się od tych dwu miejscowości jak kręgi po wodzie, docierał też do okolicznych wiosek, dalej w stronę Szwecji, do rzadko zaludnionych wiosek Dalslandu.

Jedyna osoba, która mogła uwolnić miasto od paraliżującego lęku, zniknęła bez śladu. Ta, która nosiła w sobie śmiercionośną zarazę.

Dama w szarym stroju.

Kamma bardzo prędko sprzykrzyła się wszystkim na oddziale izolacyjnym haldeńskiego szpitala. Dyrygowała pielęgniarkami, bez ustanku wydając im polecenia, zażądała własnego pokoju – otrzymała go natychmiast jak wszyscy inni pacjenci. Trudno było z nią wytrzymać.

Ze swej separatki dwadzieścia razy dziennie dzwoniła po siostry, jej wysoki, świdrujący głos słychać było na całym oddziale.

„To prześcieradło ma wystrzępione brzegi. Tak, tak, ma, proszę tylko przyjrzeć się uważniej! Nie nawykłam do slumsów, siostro!”

Któregoś razu stanęła z triumfalnie podniesionym w górę palcem. Biedna pielęgniarka zrozumiała w końcu, że powinna chyba bliżej się mu przyjrzeć, oględziny nie przyniosły jednak żadnego rezultatu.

„Kurz!” – zawołała Kamma z gniewną radością. – „Kurz na ściennej listwie”.

„W każdym razie jest go bardzo niewiele” – odparła siostra. – „Sprzątamy często i regularnie”.

„Znalazłam kurz tutaj! Tu w kącie. A na suficie są pajęczyny!”

„Sufit jest tak wysoko, że trzeba by przynieść drabinę, a wtedy zakłóca się spokój pacjentom.”

„Wykręty, wszystko to tylko wykręty! To niedopuszczalne niedbalstwo!”

Innym znów razem: „Proszę zabrać to jedzenie i przynieść coś przyzwoitego, co nadaje się do przełknięcia!” Pielęgniarka w tym momencie rozgniewała się już nie na żarty i oświadczyła, że nie widzi nic nieprzyzwoitego w porcji puddingu rybnego, a Kamma usłyszawszy to natychmiast zażądała rozmowy z dyrektorem szpitala, by oskarżyć pielęgniarkę o bezczelność. „W moim domu pokojówki musiały nauczyć się stosownego zachowania!” – wołała Kamma dramatycznym tonem. Prawdą jednak było, że właściwie nigdy nie miała pokojówki, żadna bowiem nie wytrzymywała u niej dłużej niż tydzień.

Vinnie, gdy ciotka najbardziej dawała się personelowi szpitala we znaki, mądrze trzymała się z daleka.

Zastraszona dziewczyna natomiast powoli poznawała się z innymi. Niepewnie i nieporadnie uśmiechała się do przyjaźnie nastawionej Ingrid, która starała się wciągnąć ją do szpitalnej społeczności. Co prawda stosunki panujące na oddziale trudno by nazwać serdecznymi; wszyscy odnosili się do siebie z dystansem. Rodzina Sommerów izolowała się od pozostałych, ale w końcu żona Herberta nie mogła już dłużej znosić jego kwaśnej miny i starając się nie spoufalać, zaczęła szukać towarzystwa dwóch pozostałych kobiet, Vinnie i Ingrid. Kierowca Kalle także trzymał z nimi, choć jego dawna wesołość zanikała w miarę jak narastał strach.

Kto na świecie się nami przejmuje? myślała Vinnie siedząc przy oknie i wyglądając na ulicę. Wszyscy tylko się cieszą, że się nas pozbyli.

I chyba było to słuszne rozumowanie. Ludzie czuli się bezpieczni, dopóki zagrożenie było odizolowane w szpitalnym pawilonie.

Nie zastanawiali się ani chwili, że ci przebywający w zamknięciu doświadczają nieopisanego strachu. O siedmiorgu odbywających kwarantannę nie myśleli nawet jak o ludziach.

Gdyby nie kobieta, której w żaden sposób nie dawało się odnaleźć, może naprawdę odetchnęliby z ulgą.

W Oslo dyrektor Brandt zapytał żonę:

– Jak myślisz, czy powinniśmy zrezygnować z tej zagrody na Hvaler?

– Siostry Johansen nie odpowiadają na telefony – stwierdziła żona. – To znaczy, że nie są szczególnie zainteresowane sprzedażą, a my nie wiemy nawet, na której z wysp leży zagroda. Będziemy musieli wybrać spośród innych propozycji. Gdzie masz listę letnich domów?

Rikard miał wrażenie, że przez cały czas drepcze w miejscu. Wszystkie możliwości odnalezienia szarej damy wydawały się już sprawdzone.

Gnany desperacją znów poszedł do szpita1a, by porozmawiać z Vinnie Dahlen. Ona jako jedyna widziała tę kobietę z bliska. Panna Dahlen była jednak tak małomówna, że niemal siłą musiał wyciągać z niej odpowiedzi, zwłaszcza że nic nowego nic miała do dodania.

Musiał poddać się tradycyjnym zabiegom dezynfekcyjnym, założyć specjalnie ubranie, by móc wejść na oddział izolacyjny, i wolno mu było rozmawiać z Vinnie tylko z drugiego końca pokoju. Nie sprzyjało to przełamywaniu lodów.

Zanim jednak dotarł do niej, obskoczyli go inni. Był człowiekiem z zewnątrz, a przebywający w szpitalu mieli już serdecznie dość widoku dobrze znanych twarzy. No i policjant mógł przynieść nowiny.

Tym razem nic nowego nie miał do przekazania, ale nie umiał opędzić się od ich pytań.

Ingrid i Kalle, onieśmieleni, pytania mieli tylko w oczach. Rikard widział, jak miotają się między nadzieją a strachem przed druzgocącą prawdą. Wszyscy pragnęli opuścić szpital, to rzecz oczywista, musieli jednak zostać tu jeszcze przez jakiś czas. Strach nie opuszczał ich ani na moment, symptomy choroby mogły pojawić się w każdej chwili. To musi być dla nich straszne, pomyślał Rikard.

Herbert Sommer nie był powściągliwy

– Jeśli nie wyjdę stąd jutro, to mój kontrakt artysty z agentem zostanie zerwany i stracę masę pieniędzy. Pociągnę pana do odpowiedzialności za każdy grosz, który mi przepadnie z powodu tych fanaberii. Przecież ja nie mam z tym nic wspólnego. Ja siedziałem z przodu, nie dotknąłem nawet tego człowieka, wszystko, co się tutaj dzieje, jest całkiem niepotrzebne. To bezczelność!

– Dopóki stanowi pan choćby najmniejsze zagrożenie dla innych, musi pan zostać tutaj i dobrze pan o tym wie, panie Sommer!

– Ale przecież już tak nie jest! Zostałem dokładnie wyszorowany, opłukany, wypudrowany, zdezynfekowany, Bóg jeszcze wie co! Jestem czyściejszy od aniołów w niebie!

– A gdyby pojawiły się u pana symptomy ospy?

– Powiedziałem przecież, że go nie dotykałem!

– Owszem, ale zarazki mogły znajdować się w samochodzie, Matteus mógł na pana kaszlnąć…

– Nie sposób się z panem dogadać – prychnął Herbert i poszedł sobie.

Gun Sommer obejmowała córkę ramieniem, jedynie im dwóm pozwolono na bliższe kontakty.

– Córeczka jest taka rozdrażniona, panie konstablu. Czy nie może wyjść na trochę na dwór?. Powiedziano nam, że ona jest najbardziej odporna z nas wszystkich.

– Bo tak z pewnością jest. Ale na razie jeszcze nie wolno jej wychodzić.

– A jeśli objawy ospy wystąpią nagle u kogoś z nas? Wówczas będziemy musieli zostać tu jeszcze dłużej?

– Dlatego lekarze i ja prosiliśmy, byście trzymali się od siebie jak najdalej. W okresie wylęgania choroby nie zarażacie. Ale im bliżej końca tego okresu, tym staranniej zostaniecie odizolowani. Mała Wenche także. Zamieszkacie w osobnych pokojach i nie będziecie mogły się kontaktować, jedynie rozmawiać przez ścianę.

– Ależ ona nie poradzi sobie sama.

– Wenche? – Rikard przeniósł wzrok na dziewczynkę. – Myślę, że świetnie da sobie radę. A i pielęgniarki są tu przez cały czas.

– Oczywiście, że sobie poradzę – odpowiedziała matce nieco zniecierpliwiona Wenche. Zaufanie, jakim obdarzył ją Rikard, napawało ją dumą. – Nie muszę przez cały czas trzymać się twojej spódnicy.

Matka wyglądała na zasmuconą, ale nie mówiła już nic więcej.

Nareszcie Rikard mógł pójść do Vinnie. Usiedli we dwójkę w ciasnym pokoiku. Dwuosobowe pokoje przedzielono, by zapewnić jak najpełniejszą izolację. Vinnie nie chciała mieszkać w pokoju z ciotką, Rikard świetnie to rozumiał, a poza tym Kamma pełnym głosem żądała osobnego pokoju, zresztą ku uldze wszystkich.

Vinnie siedziała bez ruchu, Rikard pochylił się ku niej, opierając łokcie na kolanach, i bezradnie składał i rozkładał ręce. Z tą kobietą wyjątkowo trudno się rozmawiało, wydawało się, że zgubiła gdzieś swoją osobowość.

– No tak, panno Dahlen. A może wolno mi będzie mówić Vinnie? Dziękuję. Czas upływa, a ja nadal nie natrafiłem na żaden ślad. Stara kobieta ma niewielką odporność na ospę. Miejmy jednak nadzieję, że była kiedyś szczepiona, choroba będzie przebiegała łagodniej. Ale ona rozsiewa zarazki. Jeśli wystąpi wysypka, bez względu na to, czy łagodna, czy nie, epidemia może przybrać nieprzewidziane rozmiary. Musimy ją odnaleźć! Omówmy jeszcze raz przebieg wydarzeń na przystani.

Roztrząsali każde słowo, każdy ruch, każdy najdrobniejszy szczegół – bez rezultatu. Wszystko wiadome było już wcześniej. Vinnie nie mogła przypomnieć sobie niczego nowego.

Zapadła cisza. Rikard patrzył na skuloną, zrezygnowaną dziewczynę. Powinien odejść, ale ona sprawiała wrażenie tak przeraźliwie samotnej.

– Jak się miewasz? – spytał życzliwie. – Czy trudno jest żyć w zamknięciu?

Drgnęła, wyraźnie zmieszana tak osobistym pytaniem.

– Nie, właściwie nie – odparła jąkając się. – Ingrid Karlsen jest taka miła, pani Sommer także. I Kalle ze mną rozmawia.

Ostatnie słowa wypowiedziała z takim zdumieniem, że Rikard od razu pojął, jak niewielu musiała znać mężczyzn.

– Wiesz, Vinnie, przypominasz mi kogoś z mojej rodziny, Marit z Grodziska, tak się nazywała, zanim poślubiła mego krewniaka Christoffera Voldena. Przez pierwsze trzydzieści lat żyła pod wpływem despotycznego ojca. Kiedy wreszcie się od niego uwolniła, niemal przeszła przez piekło, dostosowując się do życia w normalnym świecie.

Może uraził Vinnie tym porównaniem, ale chyba tak nie było. Podniosła głowę i popatrzyła na niego ze zdumieniem, jakby przebudziła się ze snu.

Rikard uśmiechnął się leciutko.

– Marit jest wspaniałym człowiekiem. Wszyscy bardzo ją kochamy. Pod skorupą nieśmiałości kryło się gorące serce i piękna dusza.

Vinnie sprawiała wrażenie, jakby chciała wykrzyknąć: „Ależ ja też je mam!”, milczała jednak wyczekująco. On więc musiał to powiedzieć:

– I ty także je masz, Vinnie, jestem o tym przekonany. Spróbuj wyzwolić w sobie te cechy! Gwiżdż na to, co inni o tobie myślą, zainteresuj się raczej, jak się czują! To najlepszy sposób nawiązania kontaktu z ludźmi i zdobycia ich sympatii. Wszyscy są samotni, zrozum to, i wszyscy potrzebują świadomości, że ktoś inny się o nich troszczy.

Nareszcie dziewczyna odważyła się powiedzieć coś o sobie.

– To nauczka dla kogoś, kto zawsze się bał, że inni nie będą go lubić. Ale to takie… trudne.

– Wiem. Kiedy przez całe życie ktoś słyszy jedynie uwagi o tym, jaki jest bezwartościowy, również może stać się osobą zapatrzoną w siebie, choć inaczej. Wiesz, Vinnie, chyba dobrze by ci zrobiła wizyta w Lipowej Alei. Tak, to mój rodzinny dom. Jest tam wielu wspaniałych ludzi.

– Jestem tego pewna – szepnęła i zakryła twarz wstydząc się swej bezpośredniości.

Rikard impulsywnie wyciągnął do niej rękę, ale zaraz ją cofnął.

– Przepraszam, nie wolno mi się do was zbliżać! Ale powinnaś poznać starego Henninga i jego córkę Benedikte. To moja babka. I wszystkich innych, ród akurat teraz liczy sobie wielu członków. Ale najważniejszy z nich jest malutki synek Christy, Nataniel. Zdarzyło się coś bardzo dziwnego… Nie, o tym nie będziemy mówić.

– Nataniel? Naprawdę tak ma na imię?

– Tak, Christa nalegała, by ochrzcić go Nataniel, nie Nataniel, które to imię i tak samo w sobie jest niezwykłe. Powinnaś zobaczyć tego malca. Ma teraz cztery lata.

Rikard zorientował się, że nieszczęśliwa Lavinia Dahlen potrzebowała takiej rozmowy z kimś, kto opowie coś tylko dla niej. Dlatego zaczął mówić o sprawie, która leżała mu na sercu, o małym Natanielu.

Vinnie spoglądała na Rikarda z osobliwym uśmiechem na ustach. Jej oczy jaśniały blaskiem spokojnego szczęścia, radowała się, że ktoś poświęcił jej uwagę. Strachu, że nikt nie będzie jej lubił, jeszcze się nie pozbyła, ale nie krępował jej już wstyd, że istnieje i że wygląda jak wygląda.

– Czy wiesz, że masz śliczne oczy? – spytał Rikard nieoczekiwanie. Nieoczekiwanie także dla siebie.

Vinnie odwróciła głowę.

– Nie drwij ze mnie – powiedziała cicho.

– Wcale nie mam takiego zamiaru. Chcesz posłuchać o Natanielu?

Kiwnęła głową, nadal nie odwracając twarzy. Rikard dostrzegł, że na rzęsach zabłysły łzy.

– To… to bardzo niezwykły chłopiec – zaczął niezgrabnie. – Z początku mógłby cię wystraszyć. Ale nie jest niebezpieczny, wcale nie, przeciwnie.

– Dlaczego miałabym się przerazić czterolatkiem?

– Nie jest brzydki, jeśli o tym myślisz, wcale nie wygląda strasznie. Ale ma bardzo, bardzo dziwne oczy. A jeszcze dziwniejszy jest sposób, w jaki patrzy. Jakby przeszywał człowieka na wylot.

– To rzeczywiście brzmi dość groźnie.

– Tak, ale zaczekaj, słuchaj dalej! Pierwszy raz, kiedy nas zaskoczył, nie umiał jeszcze dobrze chodzić. Właściwie nie mieszka w Lipowej Alei, lecz z rodzicami na drugim końcu Oslo, często jednak przyjeżdżają z wizytą. Nataniel ma siedmiu starszych braci…

– Mój ty świecie!

Rikard uśmiechnął się rozmarzony.

– Ale to nie są dzieci Christy. Wśród tej ósemki właściwie tylko Nataniel jest ze mną spokrewniony. Wtedy, gdy przyjechali w odwiedziny, a on nie miał jeszcze roku, zrobił się nagle bardzo niespokojny, kiedy weszli do kuchni. Wysunął się z ramion matki i poraczkował do schowka na szczotki. Stukał w drzwi i zaczął płakać. Dorośli, rzecz jasna, otworzyli schowek i znaleźli w środku królika mojej matki, który zniknął przed czterema dniami. Zwierzątko było ledwie żywe, ale jakoś dało sobie radę. Nataniel osobiście pilnował, by królik dostawał jedzenie i wodę, dbał, by było mu jak najlepiej.

– Oj – szepnęła Vinnie. – Skąd on mógł to wiedzieć?

– Nataniel wiele potrafi. Jak już ci mówiłem, ma teraz cztery lata i sąsiedzi wręcz się go boją. On za dużo wie. Kilka tygodni temu złapał złodzieja, ot tak, po prostu, niczego nie podejrzewając. Lensman odwiedził moich rodziców i opowiadał, że jeden z sąsiadów zgubił portfel. „Ale przecież ma go Stein”, oświadczył Nataniel, szeroko otwierając oczy. Malec nie chciał oczywiście na nikogo donosić, to było po prostu zwykłe stwierdzenie faktu. Lensmanowi pozostawało jedynie iść do domu Steina – innego sąsiada, który wykorzystał okazję w autobusie – i portfel się odnalazł. Chłopiec nigdy wcześniej nie był u Steina. Nie jechał też autobusem, kiedy się to wydarzyło.

– Chce pan… Chcesz powiedzieć, że chłopiec, Nataniel, jest jasnowidzem?

– O, o wiele więcej. Nataniel jest tym, na którego wszyscy czekaliśmy.

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem i Rikard zrozumiał, że myślał na głos.

– Tak, wielu w naszym rodzie posiada zdolność jasnowidzenia – odpowiedział niemal przepraszająco. – I wiedzieliśmy, że jeden z nas musi być czymś więcej niż inni.

– Ty też jesteś jasnowidzem? – Ton głosu dziewczyny świadczył o tym, że ani trochę nie wierzy w podobne historie.

– Ja? Nie, ani odrobinę.

Miał wrażenie, jakby z ramion spadł jej jakiś ciężar. Czego ty się bałaś? pomyślał. Że zajrzę w głąb twojej duszy?

Uznał, że opowiadaniem, które w najmniejszym stopniu nie dotyczyło dziewczyny, nadał rozmowie zbyt poufały ton. Wstał onieśmielony. Vinnie także poderwała się z krzesła, starając się zachować obojętnie, ale czy w jej oczach nie kryło się rozczarowanie? Zawód, że Rikard wygadywał takie głupstwa? A może, że przestał je wygadywać? Postanowił tego nie roztrząsać. Podziękował za chęć udzielenia mu pomocy w rozwiązywaniu zagadki zaginionej kobiety i wyszedł.

Nie było mu jednak dane tak prędko opuścić oddziału izolacyjnego.

Dostrzeżono go w hallu.

– Konstablu! – wołała Kamma groźnym tonem, jak gdyby złapała go nad stłuczonym najpiękniejszym wazonem. – Proszę tu przyjść!

Przywołała go ruchem wskazującego palca jak uczniaka. Usłuchał, wzdychając. Czego ona tym razem chce? Z punktu widzenia dochodzenia wcale go nie interesowała.

Jak zwykle chodziło o bagatelkę:

– Konstablu, jak długo mam tu siedzieć? Kto się opiekuje moim domem, podczas gdy jestem tutaj? Mogą zakraść się złodzieje, podpalacze i…

Rikard miał już Kammy po dziurki w nosie i odpowiedział całkowicie zgodnie z prawdą:

– Zrozumiałem, że to dom panny Lavinii Dahlen.

Szyja Kammy poczerwieniała, na policzkach wystąpiły ogniste plamy.

– Mój syn Hans-Magnus Olsen potrzebuje mnie, konstablu. Nie może dłużej przyjeżdżać do pustego domu.

– Pani syn został złapany na gorącym uczynku, kiedy usiłował zniszczyć niekorzystny dla niego i pani testament. Poza tym jest już dość dorosły, by radzić sobie samodzielnie, a w kasynie oficerskim nie dzieje mu się krzywda. Czym jeszcze mogę służyć?

Powoli prostowała i tak już proste plecy i kark, wydawało się, jakby nagle urosła o dobre pół metra. Odwróciła się od Rikarda.

– Nie rozmawiam z podwładnymi. Następnym razem proszę przysłać komendanta.

– Bardzo chętnie – odparł Rikard. – On może nie jest taki ustępliwy jak ja. Ale… – Teraz nadeszła pora, by to jego głos zabrzmiał groźnie. – Jeszcze nie skończyłem z panią rozmawiać, pani Dahlen.

Znów odwróciła się w jego stronę z wyraźną pogardą. Pomiędzy nimi toczyła się walka i Kamma nie miała zamiaru jej przegrać. „Nędzny robaku”, mówiło jej spojrzenie.

– Nie powiedziała mi pani jeszcze, gdzie przebywała po tym, jak zajęła się pani ubraniem Vinnie, do czasu, gdy pani do nas zadzwoniła. Twierdziła pani, że była sama w domu, ale to nieprawda, zaprzeczają temu sąsiedzi. Vinnie pierwszych dni także nie spędziła w domu, wiedzieliśmy o tym od dawna. Obie więc kłamiecie.

Zirytował się, że zapomniał ponownie spytać o to Vinnie. Jak mogło wylecieć mu z pamięci? No, tak…

– To chyba nieistotne, gdzie przebywałam!

– Przeciwnie. Mogła pani rozsiać maleńkie, niewidoczne gołym okiem zarazki pochodzące z ubrania Vinnie.

– Mój panie! Jestem porządną, schludną kobietą!

– Wcale w to nie wątpię.

– A w dodatku przebywałam w całkowicie bezpiecznym miejscu.

– Żadne miejsce nie jest bezpieczne wobec wirusów, które widać tylko pod mikroskopem. Czy pani nie rozumie, że nie mówiąc nam prawdy naraża pani życie swoje i innych ludzi? Kiedy pani tu przybyła, nie była pani nawet szczepiona!

– Niczego się nie boję. Bóg czuwa nad swymi wiernymi.

– Czy przebywała pani w tym okresie z innym ludźmi?

– I co z tego? Bóg chroni także ich, bo tylko oni zostaną ocaleni, kiedy Dzień Sądu dotknie Halden.

A więc zaczęła posługiwać się cytatami z Biblii.

– Tylko Halden? – spytał nieco złośliwie.

– Tu rozpocznie się karanie grzeszników. Przeżyją tylko wybrani. I to się zgadza, prawda? Dzień Sądu już nastąpił. Jeden z czterech jeźdźców Apokalipsy, Mór, najechał nasze miasto!

Rikard wpatrywał się w nią oniemiały.

– Chwileczkę! – zająknął się zniecierpliwiony. – Chwileczkę, poznaję to…

– Powinien pan. Zapisano to w Objawieniu świętego Jana, rozdział…

– Nie, nie w Biblii! Ten szaleniec, jak on się nazywał? Wspomniała go pani w liście do syna, Hansa-Magnusa. Jak on się nazywał? Słyszałem to nazwisko już wcześniej. Mam! Pastor Prunck? Ten co grzmi, że zbliża się sąd ostateczny? Mój Boże, iluż takich szaleńców przeżyła historia? I ilu głupców daje się omamić ich wywodami?

– Pastor Prunck nie jest wcale…

Rikard przerwał jej:

– Otrzymaliśmy kilka zgłoszeń od krewnych jego uczniów. Podobno ukryli się w bezpiecznym miejscu, by w spokoju przeczekać „dzień sądu”. Nikt jednak nie wie dokładnie, gdzie to jest. Pani Dahlen, czy pani nie pojmuje, co pani uczyniła? Naraziła pani tych ludzi na potworne ryzyko zarażenia. Czy Vinnie również tam była?

– To nie pańska sprawa.

– Owszem, to jak najbardziej moja sprawa. A więc była tam. W jaki sposób się wydostała?

– Została oczywiście wypędzona.

– Dzięki Bogu! A więc pastor miał respekt dla maleńkich bakcyli? A raczej wirusów?

– Wcale nie! Ale Lavinia była szczepiona, a żadnemu z uczniów pastora nie wolno wątpić w siłę Pana. Poddanie się szczepieniu oznacza zwątpienie w jego uzdrawiającą moc.

– No, a pani? Czy panią także stamtąd wyrzucono?

– Ja nie byłam szczepiona.

– Nie o to pytałem. Czy panią wyrzucono?

– Odeszłam dobrowolnie.

– Pani kłamie! Od razu widać, że pani kłamie! Naprawdę pragnie pani chronić tego pastora-szaleńca nawet po tym, jak panią odepchnął? I to tylko dlatego, że mogła pani przywlec zarazę? Czy nie dostrzega pani luk w jego naukach? Przecież on się boi, a powinien być całkiem pewny boskiej opieki.

Wspomnienie upokorzenia doznanego w świątyni, czyli w grocie pastora Pruncka, wypisane było na twarzy Kammy, widoczne w oczach i mocno zaciśniętych ustach.

– Porozmawiam z Vinnie – stwierdził Rikard, szykując się do odejścia.

– Nie!

Zaczekał.

– A więc słucham.

Kamma jeszcze się wahała. Młody policjant zrozumiał, że pastor odebrał od nich świętą przysięgę milczenia.

– Czy chce pani mieć życie tych ludzi na sumieniu, pani Dahlen?

– Oni się nie zarażą.

– Prawdopodobnie nie, ryzyko jest niewielkie, ale i pani, i Vinnie przebywałyście tam, a obie miałyście kontakt ze zmarłym Willym Matteusem lub z rzeczami, których on dotykał. Ilu jest uczniów łącznie z pastorem?

– Sześćdziesięciu czterech. Beze mnie i bez Vinnie oczywiście sześćdziesięciu dwóch.

– Sześćdziesiąt dwoje ludzi… I wszyscy nie szczepieni?

– Chyba nie. Wiem, że wielu się nie przyznało, ale większość… tak.

– Uważa pani, że pastor zachował się lojalnie wobec pani, pani Dahlen?

Kamma nie odpowiedziała.

Rikard westchnął.

– Pomówię z Vinnie. A jeśli ona mi nie odpowie, wrócę do pani.

Tym razem pozwoliła mu odejść. Przedstawiała sobą obraz najbardziej gorzkiego rozczarowania, wcielenie niezdecydowania.

Wracając do pokoju Vinnie doszedł do wniosku, że pastor musiał mieć nieprawdopodobną władzę nad tymi kobietami i zapewne nad wszystkimi swoimi uczniami. Oczywiście od dłuższego czasu dochodziły go słuchy o szalonym proroku Dnia Sądu, ale takie pogłoski często puszcza się mimo uszu. Nikt jednak, nikt w całym mieście, nie wiedział, gdzie znajduje się miejsce schronienia sekty. Jej członkowie musieli dostać czkawki ze strachu albo też nałożono im solidny kaganiec.

Vinnie rozjaśniła się na jego widok, uśmiech jednak zgasł, gdy usłyszała, czego od niej żąda.

– Nie mogę powiedzieć – szepnęła. – Moją duszę czekają wieczne męki w piekle za to, że ich zdradziłam.

– Sądzę, że twoją duszę za życia czekają jeszcze większe męki, jeśli skażesz sześćdziesiąt dwoje ludzi na śmierć.

Popatrzyła na niego uważnie i zrozumiała powagę sytuacji. Odetchnęła głęboko i wyznała, gdzie schroniła się sekta.

– W środku miasta? – Rikard nie dowierzał. – No, na obrzeżach?

Sześćdziesiąt dwoje ludzi. Niczym nie chronionych, nie szczepionych, zamkniętych być może wspólnie z morderczymi wirusami!

I kto ośmielał się twierdzić, że służba zdrowia choćby w pewnym stopniu kontroluje epidemię!

Загрузка...