ROZDZIAŁ IV

Rikard szedł właśnie przez spowity w zimową szatę rynek, gdy zorientował się, że w jego stronę zmierza jakiś mężczyzna. Młody policjant zatrzymał się, mężczyzna bowiem zdecydowanie kierował się ku niemu.

– Czy to nie pan był dzisiaj na pokładzie „Elektry”?

„Elektra” to jeden z wielkich statków, cumujących w miejskim porcie. Rikard potwierdził, że istotnie był tam wcześniej tego dnia.

– Należę do załogi, właśnie dowiedziałem się o tym człowieku w łodzi. Myślę, że mógłbym podać informację…

– Słucham pana.

– Wczoraj wieczorem stałem na dziobie naszego statku. Zobaczyłem wtedy, jak jakaś kobieta pomaga mężczyźnie wsiąść do łodzi. Sądziłem, że ten człowiek jest pijany, lecz równie dobrze mógł być ciężko chory.

– Co takiego? To bardzo ważne!

Rikard skierował wzrok ku wielkiemu statkowi, stojącemu przy nabrzeżu.

– Musiał pan stać na tyle blisko, by wyraźnie widzieć. Proszę mi ich opisać.

– Mężczyzna stał długo przechylony przez balustradę w tym miejscu, skąd odpływają łodzie na wyspę. Mógł mieć jakieś trzydzieści-czterdzieści lat, trudno to określić. Nie miał płaszcza, był z gołą głową, w zwykłym garniturze.

– To on, bez wątpienia!

– Potem truchcikiem nadbiegła jakaś kobiecina, zawołał ją, ale ona nie od razu się zatrzymała…

– Proszę poczekać! Jak ona wyglądała?

Marynarz zawahał się.

– Podstarzała… Nieduża, miała taki staropanieński wygląd, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi. Działalność misyjna, te sprawy. Szary kapelusz i szary płaszcz.

– Proszę mówić, co było dalej.

– No, pomogła mu wejść do łodzi. Chociaż nie, wtedy przyszła jeszcze jedna.

– Jaka jeszcze jedna?

– Jeszcze jedna kobieta.

Rikard jęknął.

– Czy ona także mu pomagała?

– Owszem, choć tak bardzo się nie zbliżała, raz czy dwa ujęła go pod ramię.

– To i tak może okazać się tragiczne.

– Nie słyszałem, o czym rozmawiali, bo motory wszystko zagłuszały, ale czy to prawda, że ten człowiek miał ospę?

– Tak.

– Mogę się założyć, że mała kobietka się zaraziła. Prawie go niosła!

Jeszcze dwie! pomyślał Rikard zrozpaczony. A sądziliśmy już, że mamy wszystkich. Jeśli nie zdołamy w porę powstrzymać zarazy, będzie się rozchodzić jak kręgi po wodzie…

Nie śmiał myśleć, co jeszcze może się stać.

– Czy potrafi pan opisać tę drugą kobietę?

– Była dość młoda, dlatego uważniej się jej przyjrzałem, pan wie, miło zerknąć na dziewczynę. Ale tu nie było na co patrzeć!

– Nie pytałem o jej atrakcyjność, prosiłem tylko, by ją pan opisał.

– Ona także ubrana była na szaro. Przyszła, prowadząc na smyczy psa.

– Psa! To może być istotny szczegół. Jakiej rasy?

– Skąd mogę wiedzieć? Ale takie jak tamten nazywają się chyba pudle.

– Wystrzyżony, z pomponikami na łapach i ogonie?

– No, ten to chyba wcale nie był ostrzyżony, ale myślę, że to pudel.

– Jakiej maści?

– Chyba brudnoszary. To znaczy nie był brudny, tylko…

– Wiem, wiem. Duży, mały czy średni?

– No nie, tego to już na pewno nie umiem powiedzieć. Chyba taki, że swobodnie można go podnieść.

– Ale nie miniatura?

– Nie, raczej nie.

– Średni szary pudel. Doskonale! Czy może mi pan powiedzieć coś więcej o tych kobietach?

– Młoda uwiązała pudla do latarni i poszła im pomóc. Nie wiem, ale…

– O czym pan myśli?

– Może to nie ma żadnego znaczenia, ale odniosłem wrażenie, że obie te panie… trudno mi to wyrazić…

– Proszę się nie spieszyć, to może okazać się ważne.

– Po pierwsze, najwyraźniej się nie znały, to widać było ze sposobu, w jaki odnosiły się do siebie. A po drugie… To może zabrzmi głupio, ale w pewien sposób były podobne.

– Z wyglądu?

– Nie, nie. Ale wydawały się obie takie… stłamszone. Jak słabe dusze, które znajdują się pod wpływem czyjejś o wiele silniejszej woli.

Rikard nie potrafił dopatrzyć się niczego istotnego w tej informacji, ale podziękował, mówiąc, że to być może cenne. Wydobywszy z marynarza dokładniejszy opis obu kobiet, zapytał na koniec:

– Co się stało potem?

– Stały razem na pomoście i patrzyły, jak łódka odpływa. Później się rozdzieliły i młodsza odwiązała psa, a ja schowałem się do środka, bo zmarzłem.

– A starsza kobieta, dokąd ona poszła?

– Stała na przystani, jak gdyby nie była pewna, dokąd ma iść. Później już jej nie widziałem.

Rikard westchnął. Czekała go kolejna wyprawa na Sauoya, by sprawdzić, czy kobieta niewielkiego wzrostu przypadkiem nie była stamtąd!

Podziękował marynarzowi za pomoc z niemiłym uczuciem, że niewysoka kobieta, która pomogła obcemu wsiąść do łodzi, najbliżej zetknęła się z zarazą.

Była tak przerażająco anonimowa. Jeśli okaże się, że nie ma jej na wyspie, trzeba będzie szukać jej przez radio. Runie mur dyskrecji i ludzie dowiedzą się o niebezpieczeństwie wybuchu epidemii.

Pastor Prunck już wcześniej zainstalował w „świątyni” radio. Ukradkiem wysłuchiwał wiadomości ze świata i gdy działo się coś naprawdę złego, nastawiał odbiornik na cały regulator, by wszyscy zebrani w pieczarze mogli się o tym dowiedzieć i, rzecz jasna, zrozumieć, że oto nadchodzi moment, kiedy spełnią się jego przepowiednie.

Trzęsienie ziemi w obszarze Morza Śródziemnego bardzo mu odpowiadało, mógł wygłosić długie kazanie o straszliwej karze, jaka czeka wszystkich grzeszników, znajdujących się poza ich przybytkiem.

– Pan czeka już na swą gromadkę wiernych, na nas, którzy obejmiemy we władanie ziemię, a później niebiosa – afektowanie plótł drżącym głosem. Zgromadzeni odpowiedzieli mu podnieconym szeptem, triumfując nad nędznikami, którzy pozostali na zewnątrz.

– Będą czołgać się w cuchnących kałużach błota i rozmyślać nad popełnionymi grzechami – wołał Prunck podniecony coraz głośniejszymi westchnieniami i pojękiwaniem zgromadzonych. – Będą się smażyć w ogniu piekielnym, straceńcy, i żałować za bluźnierstwa, rozpustę i cudzołóstwo.

Pastor Prunck poczuł lepką wilgoć na czubku najbardziej intymnej części swego ciała i zrozumiał, że musi nieco stłumić ogarniający go zapał.

– Tylko ta świątynia, niczym arka Noego, uniknie zguby, chroniona przez Pana przed gniewem żywiołów…

Prunck do niczego nie doszedł w życiu, gdyż nie potrafił zaakceptować pozycji podwładnego. Pragnął rządzić, władać życiem i duszami ludzi. Z takich jak on wyrastają kaznodzieje, grzmiący o zagładzie czekającej świat, a także sporo księży, demagogów i tyranów, choć o nich nie będziemy tu wspominać. Prunck był nikim, został więc prorokiem Dnia Sądu. Zawsze bowiem znajdą się ludzie dość naiwni, by uwierzyć w tego rodzaju przepowiednie.

Z czasem sam przyzwyczaił się do myśli, że Bóg komunikuje się z nim w szczególny sposób, i w następstwie stałego poddawania się autosugestii uwierzył, że dzień zagłady jest bliski.

Ale… zawsze pamiętał, by nie palić za sobą wszystkich mostów. Gdyby wbrew wszelkim oczekiwaniom świat miał jednak ocaleć, zawsze mógł twierdzić, że to jego wstawiennictwo u Boga uratowało cały ludzki ród. Plan odwrotu miał też dokładnie opracowany. Gdy tylko uspokoi swoich wyznawców, zabierze wszystkie ich dobra – bez nich poradzą sobie o wiele lepiej – i zniknie im sprzed oczu, wyruszy w nieznane.

A może nawet zabierze ze sobą jedną z wiernych? Śliczną, pulchną Bjorg?

Pastor Prunck żywił także awersję do lekarzy. Gdy członkom sekty cokolwiek dolega, powinni przychodzić do niego. Dumny był ze swych uzdrowicielskich zdolności i zwrócenie się o pomoc do zwykłego lekarza przyjmował za przejaw zwątpienia w moc wybrańca Pana. Twierdził, że wiara jest najważniejsza, a wymysły lekarzy nie mają żadnego znaczenia.

W rzeczywistości osiągnięcia Pruncka jako cudotwórcy były nader skromne. Owszem, miało miejsce kilka trudnych do udowodnienia cudów – na przykład mężczyzna, któremu w ekstazie zdawało się, że odzyskał słuch. Niestety, po powrocie do domu znów przestał słyszeć. Ustąpiły też typowe objawy neurozy u paru kobiet, którym pastor przyłożył swą lepką dłoń w rozmaite miejsca…

Te drobne „cuda” jednak wystarczyły, by pastora otoczyła aura niezwykłości i sława mistycznego cudotwórcy.

Podstawowym warunkiem przystąpienia do sekty była obietnica, że nigdy więcej nie skorzysta się z pomocy lekarza. Członkowie nie mogli być także szczepieni, uważane to bowiem było za skalanie się piętnem szatana. Znaleźli się jednak tacy, i to wcale liczni, którzy oszukiwali i przy użyciu rozmaitych smarowideł usiłowali kamuflować blizny świadczące o nierozważnym postępku rodziców przed wieloma laty. Kamma, na przykład, nie została zaszczepiona, nie była jednak pewna, jak jest z Vinnie. Dlatego też nie pytana solennie zapewniła pastora, że dziewczyna nigdy nie została poddana takiemu bezeceństwu.

Kammie nie było teraz wcale lekko na duchu. Niepokoiła się o Hansa-Magnusa, przebywającego poza grotą, z myśli nie schodził jej testament ukryty w szyfonierze, pieniądze i wspaniały dom, które mogą przypaść Vinnie… No i pastor jakby przestał się nią interesować. Przedtem, kiedy nikt inny ich nie widział, zdarzała się, że obdarzał ją ukradkową pieszczotą, dając do zrozumienia, że chętnie zostałby z nią sam na sam na dłużej, tylko nigdy nie miał na to czasu. Teraz zbyt dużo rozmawiał z Vinnie, a to przecież nie miało sensu, bo dzięki Kammie dziewczyna znalazła się już w świętej grocie.

Wszystko nagle okazało się takie skomplikowane!

Pastor Prunck miał wrażenie, że sam zastawił na siebie pułapkę. Podbijanie serc samotnych kobiet pięknymi słówkami i obietnicami nie było rzeczą trudną, kiedy stykał się z każdą z osobna. Nagle jednak musiał stawić czoło wszystkim jednocześnie. Nie przypuszczał, że kiedy zamieszkają razem w stosunkowo niewielkim pomieszczeniu, atmosfera będzie do tego stopnia intymna! Przecież te niewiasty nie spuszczają z niego oka!

No cóż, i tak nie potrwa to długo.

Musiał przyznać, że z ulgą przyjął fakt znalezienia się poza zasięgiem wierzycieli. A gdy wreszcie nastąpi Dzień Sądu, nie będzie musiał już nikogo się obawiać. Królestwo będzie jego.

Kierował się właśnie do swej maleńkiej dziupli, kiedy jakaś drobna kobieta ujęła go za ramię. Prunck oparł się pokusie, by wyrwać się jej z dreszczem niechęci.

– Przekazałam wszystko, co należy do mnie i do Johana, na konto naszej Świątyni – szepnęła kobieta poufnie.

Na konto naszej Świątyni, czyli na konto pastora Pruncka!

– Doskonale, doskonale – odparł szczerze uradowany. – Dostanie pani za to jeszcze jedną gwiazdkę w niebie, pani Strandberg. Ale co na to Johan? On przecież nie należy do naszej gromadki.

– On o niczym nie wie, a zresztą chyba już wkrótce nie będzie musiał o niczym wiedzieć, prawda?

Żądna krwi niewiasta, pomyślał Prunck. Uśmiechnął się jednak do niej porozumiewawczo i posławszy jej pełne obietnic spojrzenie, uwolnił się od uścisku jej ręki i wszedł do środka.

To zaczyna być uciążliwe!

Zastanawiał się, czy nie powinien zarzucić sieci na Vinnie, by łatwiej móc wejść w posiadanie jej majątku. Co prawda zarzucał na nią sieci już od chwili, gdy dowiedział się o zmieniającym sytuację testamencie, ale może należałoby przystąpić do akcji w sposób bardziej bezpośredni? Ale nie, ciotka przez cały czas pilnuje dziewczyny. Przeklęta Kamma, miał jej już dość, czy to babsko nie może tego pojąć? A na dodatek w jej spojrzeniu pojawiła się rozpacz, raz nawet mamrotała coś i ośmieliła się pogłaskać go po udzie! Co ona sobie wyobraża? Wszak to on o wszystkim decyduje, a jeśli nawet zdarzyło się, niestety, że otarł się o jej obwisłe, puste piersi, całkiem przypadkowo, w przelocie, to nie oznacza wcale, że ona może sobie pozwolić na takie umizgi! Pieniądze przecież już do niej nie należą!

Ech, kobiety!

A poza tym Vinnie też go nie obchodziła, nie miał ochoty się z nią zadawać. Taka jest beznadziejna, nieśmiała, czerwieni się i spuszcza wzrok, gdy tylko on zawadzi a nią spojrzeniem. Łatwe podboje są takie nudne!

Tak, tak, Panie, ciężko jest twemu słudze. Pocieszyciel strapionych dusz ma trudne zadanie.

Ukazały się gazety, radio rozesłało pierwsze wieści na całą Norwegię.

Pilnie poszukiwano kilku osób: rodziny, która zabrała pod Halden obcego przybysza do samochodu i zawiozła go do Sarpsborg, a także dwóch ubranych na szaro kobiet, które pomogły mu wsiąść do łodzi na przystani w Halden – wiadomo było, że jedna z nich miała pudla. Poza tym proszono o kontakt wszystkich, którzy mogli udzielić jakichkolwiek informacji.

Komendant policji otrzymał raport dotyczący papierów znalezionych na statku, dostał także dane z laboratorium. Wszystko to przekazał zmęczonemu i głodnemu Rikardowi Brinkowi.

– Możemy już zidentyfikować tego człowieka. Nazywał się Villy Matteus, pracował w Bombaju, nie wiadomo, czym się zajmował, i wracał do domu via Port Sudan, Egipt i Rotterdam. Ponieważ okres inkubacji ospy wynosi dwa tygodnie, mógł nabawić się choroby w Indiach lub w Afryce, to zależy, jaką trasę przebył statek. Wysypka musiała się pojawić zaledwie wczoraj lub dzień przedtem.

– Biedaczysko.

– Tak, to smutna historia. Ale mamy relację jeszcze jednego świadka, dotyczącą ubranej na szaro kobiety.

– To wspaniale! Czy została zidentyfikowana?

– Niestety nie, a czas ucieka. Jakiś człowiek zmierzający do Halden spotkał ją wczoraj wieczorem w porcie. Bardzo jej się spieszyło, sprawiała wrażenie zdenerwowanej.

Rikardowi coś się przypomniało.

– Ja także spotkałem wczoraj wieczorem starszą, zdenerwowaną damę – powiedział w zamyśleniu. – Pomogłem jej nawet wstać po paskudnym upadku na ulicy… Dlaczego tak niedokładnie posypują chodniki? Ale ona miała na sobie brązowy płaszcz i płomiennie czerwony kapelusz.

Rozdzwonił się telefon. Komendant podniósł słuchawkę, przez chwilę słuchał, po czym dał znak Rikardowi, by podszedł do drugiego aparatu.

Rikard trafił akurat w pół zdania. Z końca linii dobiegał glos mężczyzny:

– …odpowiada dokładnie opisowi, jaki podawano w radio.

– Gdzie zetknęliście się z Matteusem?

– Pewien kierowca-szaleniec, który pędził z kierunku Halden w stronę Sarpsborg, zmusił mnie, żebym zjechał do rowu. Tamten samochód także wylądował w rowie, ale udało mu się wypchnąć go na drogę i zaraz zwiał. Matteus natomiast został, najwyraźniej tylko go podwozili. Podał nam nazwiska kierowcy, który omal się z nami nie zderzył.

– Czy nadal je pan pamięta?

– Oczywiście, to zresztą dość znana osoba, Herbert Sontmer, mieszkaniec Saspsborg. Całe zajście wydarzyło się na obrzeżach Sarpsborg i ten człowiek, który z nami rozmawiał, to znaczy Matteus, powiedział, że zostało mu do przejścia jeszcze kilkaset metrów.

– Herbert Sommer… – powtórzył w zamyśleniu komendant. – Uciekł z miejsca wypadku?

– O, tak, zdecydowanie. Wydaje mi się, że Matteus mruknął pod nosem, że był pijany, ale głowy nie dałbym sobie uciąć.

– Czy miał pan z Matteusem jakiś kontakt, fizyczny kontakt?

– Nie, wysiadłem z samochodu, staliśmy tylko i rozmawialiśmy, a potem zapisałem nazwisko Sommera w notatniku.

– Nie brał go pan za rękę, nie zbliżał się do niego? A może on dotknął samochodu?

– Nie, na pewno nie. Żadnego fizycznego kontaktu nie mieliśmy.

– Naprawdę może się pan z tego cieszyć! Serdecznie dziękuję za informację, to dla nas wielka pomoc. Jak najszybciej złożymy wizytę naszemu żartownisiowi.

– A więc to tak – lakonicznie powiedział komendant, odkładając słuchawkę. – Natychmiast pojedziesz do Sommerów, nie mamy ani chwili do stracenia. Herbert Sommer uwielbia towarzystwo, nie może żyć bez publiczności, która go podziwia. A on rozsiewa zarazki.

– Ale ja jestem okropnie głodny – zaprotestował Rikard. – Od samego rana nie miałem czasu, żeby cokolwiek zjeść. Czy nie ma nikogo innego, kto…

– Wszyscy inni mają swoje zajęcia, a z każdą upływającą sekundą zarazić się może kolejny człowiek. Załatw jeszcze tylko tę sprawę, a zafunduję ci obiad na koszt państwa, bo naprawdę sobie na to zasłużyłeś.

Rikard z westchnieniem zabrał się za wypełnianie zadania. Oczywiście zależało mu na zapobieżeniu epidemii i poczytywał sobie to za punkt honoru, ale głód zawsze bywa wrogiem wytrwałości, a w dodatku od samego rana nie opuszczało go napięcie.

Miał wrażenie, że cały dzień upłynął mu wyłącznie na wsiadaniu i wysiadaniu z samochodów i łodzi, dzwonieniu do cudzych drzwi, wchodzeniu na pokład statków…

Dla głodnego człowieka droga do Sarpsborg wydawała się nie mieć końca.

Poszedł na kompromis i stanął przy budce, w której sprzedawano kiełbaski. Po zjedzeniu trzech porcji poczuł, że wraca mu humor.

Odnalazł dom Sommerów i znów nacisnął dzwonek do cudzych drzwi.

Otworzyła mu kobieta o zbyt wcześnie postarzałej twarzy.

– Mój mąż… hmm… nie najlepiej się dziś czuje – odpowiedziała na jego pytanie z wahaniem, niechętnie. – Czy nie mógłby pan poczekać do jutra?

– Niestety, nie – odparł Rikard. – To bardzo ważne.

Podnieś z łóżka pijaczynę, którego masz za męża, pomyślał, błogosławiąc zarazem „niedyspozycję” Herberta. Dzięki niej mniej osób mogło się zarazić!

– Wobec tego proszę wejść do środka, zaraz go przyprowadzę.

Jeszcze raz bacznie mu się przyjrzała, bo przybycie policji zawsze budzi zdumienie i strach. Z wyraźną niechęcią opuściła korytarz.

Rikard usłyszał, jak kilkakrotnie woła męża po imieniu. Zaraz też wróciła zdumiona.

– To bardzo dziwne. Kilka minut temu jeszcze tam był.

Nie rozumiem…

Rikard w lot pojął sytuację. Przywykł do podobnych reakcji.

– Czy jest tu jakieś tylne wyjście?

– Tak, ale…

Rikard nie słuchał jej dłużej. Wypadł na podwórze, okrążył dom i pobiegł do garażu. Zdążył akurat w ostatniej chwili, by zagrodzić drogę. Herbert Somrner miał do wyboru: zatrzymać się albo przejechać policjanta.

Zdecydował się na pierwsze. W tym czasie żona zdążyła już stanąć na kuchennych schodach. Nadal nie mogła zrozumieć, o co chodzi.

Sommer wysiadł z samochodu, siny ze złości i wstydu. Z marynarką dziwnie kontrastowały pasiaste spodnie od piżamy.

– Zakręt był źle wyprofilowany! – oświadczył, podkreślając moc swych słów zamaszystym gestem, mającym położyć kres dalszym dyskusjom.

– Panie Sornmer, nie mówimy teraz o ucieczce z miejsca wypadku – chłodno powiedział Rikard. – Czy pan nie czytał gazet? Ani nie słuchał radia?

– Choroba mego męża wymaga mroku i ciszy – nieśmiało wtrąciła pani Sommer. – O co właściwie chodzi?

– Pan ma rodzinę, prawda?

– Mam córkę, jeśli to pan ma na myśli – odparł zbaraniały Herbert. – Czy coś się…?

– Gdzie ona jest?

– W szkole, rzecz jasna!

Rikard zdołał zapanować nad uczuciem zawodu i nie pokazać tego po sobie. Do tej pory, starając się odizolować tych, którzy kontaktowali się ze zmarłym, on i jego współpracownicy mieli wyjątkowe wprost szczęście. Teraz jednak ich usiłowania legły w gruzach. Cała szkoła. O mój Boże!

Pani Sommer zaraz jednak podniosła go na duchu.

– Czy ty naprawdę o niczym nie wiesz, Herbercie? Wenche została dzisiaj w domu, boli ją brzuch.

– Znów objadła się słodyczy – mruknął Herbert. – Ten dzieciak…

Rikard przerwał mu w pół słowa:

– Dzięki wszystkim dobrym mocom, że nie poszła do szkoły! Czy nadal leży w łóżku?

– Tak – odparła matka.

– I nikt jej dziś nie odwiedzał?

– Nie. A o co… o co chodzi?

Rikard postanowił niczego nie owijać w bawełnę, choć wieści, jakie przynosił, były naprawdę nieprzyjemne.

– Człowiek, którego podwieźliście wczoraj wieczorem, w nocy zmarł na ospę.

Zapadła cisza, kiedy wiadomość powoli przenikała do ich świadomości, a potem pani Sommer krzyknęła rozdzierająco:

– Wenche! W samochodzie siedziała tuż obok tego mężczyzny! I dostała od niego tabliczkę czekolady!

– I ty też zjadłaś kawałek! – wybuchnął Herbert. – Jak mogłaś być tak głupia! Pozwolić dziecku, by…

– To ty zaproponowałeś mu podwiezienie – zmęczonym głosem odparła żona.

– Dobrze już, dobrze – przerwał sprzeczkę Rikard. – Czy kontaktowaliście się z kimś później? Nie? To dobrze. Możemy więc spokojnie czekać, aż przyjedzie ambulans.

– Ambulans? – wykrzyknęli chórem małżonkowie.

Rikard wytłumaczył cierpliwie, że muszą przejść kwarantannę na odizolowanym oddziale w szpitalu w Halden.

– Odizolowanym? – dopytywał się Herbert. – Co to znaczy odizolowanym?

– Czy musimy zabrać ze sobą jedzenie? – żona myślała bardziej trzeźwo, ale też w jej głowie nie waliły tysiące młotków.

– Nie, w szpitalu niczego nie będzie wam brakować. – Rikard starał się ich uspokoić. – Weźcie tylko szczotki do zębów i inne rzeczy osobiste.

– Ile dni przyjdzie nam tam spędzić? Moje kwiaty…

– Mniej więcej trzy tygodnie, aż upłynie okres wylęgania.

Z oczu kobiety trysnęły łzy.

– Wenche! Mała Wenche! Zaraziliśmy się, możemy umrzeć!

– Uspokój się – syknął Herbert, ale widać było, że oblał go zimny pot. – Przecież w dzieciństwie zostaliśmy zaszczepieni.

Rikard nie miał ochoty wyjaśniać, że wartość takiej szczepionki jest bardzo wątpliwa. Prędzej czy później i tak się tego dowiedzą.

Rikard Brink z Ludzi Lodu zjadł wytęskniony obiad dopiero późnym wieczorem, tuż przed zamknięciem restauracji. Zatroszczył się natomiast, by państwo rzeczywiście miało za co płacić!

Przez całe popołudnie i wieczór telefony u lekarzy i na policji dzwoniły prawie bez przerwy. Gazety wywieszały nowe informacje w redakcyjnych gablotach, w normalnym wydaniu zdołały zamieścić ledwie krótką notkę z ostatniej chwili. Radio nadawało lokalne wiadomości, Odszukano i przepytano niezliczoną liczbę szarych dam, ale żadna z nich nie była tą właściwą. Komendant policji nigdy nie przypuszczał, że w jego mieście jest aż tyle smutno ubranych kobiet. Pewna młoda dama, która w sobotę wieczorem rozmawiała z Herbertem Sommerem, żądała, by ją także umieszczono w szpitalu. Lekarz usiłował tłumaczyć, że w sobotę wieczorem Sommer nawet nie widział jeszcze Willy'ego Matteusa. Przerażeni rodzice bali się, że Venche Sommer zaraziła dzieci w szkole, ale to chyba niemożliwe, po wyprawie samochodem nie stykała się przecież z nikim. No i ona sama nie była chora, zarazki mogła rozsiewać jedynie pod warunkiem, że osiadły na niej drobiny z ubrania Willy'ego Matteusa, maleńkie kropelki śliny lub wydzieliny z krostowatych grudek. Niezwykle trudne okazało się wyjaśnienie rodzicom prostego faktu: ich dzieci stykały się z Wenche, zanim dziewczynka spotkała Willy'ego Matteusa. Komendant policji i lekarze osłabli już od daremnych prób tłumaczenia. A poza tym przecież wszystkie dzieci zostały poddane szczepieniom! Spośród odizolowanych osób Wenche była chyba najbardziej odporna na chorobę, właśnie dzięki niedawnemu szczepieniu.

Wszystko to było bardzo męczące.

Zanim Rikard nareszcie późną nocą położył się do łóżka, dokonał podsumowania:

W izolatce było teraz pięć osób: Herbert, Gun i Wenche Sommer, Ingrid Karlsen i kierowca Kalle, Towarzyszył im zespół lekarzy, którzy mieli przebywać na oddziale we dnie i w nocy. Poza tym cała dwunastka załogi „Fanny” poddana została surowej kwarantannie. Doktor Post zamknął się w domu.

Rikard był przekonany, że odnalezieni zostali wszyscy ludzie mający kontakt ze zmarłym, z wyjątkiem dwu kobiet, które spotkały go na przystani. One też były najbardziej narażone na zachorowanie. Ale tego wieczoru nic nie mógł na to poradzić. Muszą się zgłosić same.

Rikard był zadowolony z wyników, jakie przyniósł dzień, i miał do tego pełne prawo. Działał szybko i zdołał dość szczegółowo prześledzić drogę Willy'ego Matteusa od chwili, gdy ten postawił stopę na norweskiej ziemi.

Nie przypuszczał, że najtrudniejsza część pracy ciągle jeszcze przed nim.

Nie wiedział, że jedna z kobiet zamknęła się w sekretnym miejscu wraz z sześćdziesięcioma trzema innymi osobami, wśród których znalazła się też kobieta, która oczyściła jej zakażone ubranie.

A druga…?

Zniknęła bez śladu.

Na szczęście o tym wszystkim Rikard jeszcze nie wiedział. Wykąpał się starannie, wrzucił cały mundur łącznie z butami do kosza z brudną bielizną i wsunął się do łóżka.

Zasnął w jednej chwili.

Загрузка...