ROZDZIAŁ II

Rikard wędrował dalej przez miasto.

Na ulicach panował teraz spokój, miał więc trochę czasu, by podumać o sobie i swoim życiu.

Przez ostatnie dni uporczywie nękały go niespokojne myśli.

Myśli o Natanielu.

Cóż za wspaniały chłopiec!

Rikard wspomniał jego trzecie urodziny, rok temu. Benedikte uroczyście wręczyła chłopcu mandragorę i sporą część skarbu Ludzi Lodu. Wszystkich w rodzinie uderzył wtedy szczery zachwyt Nataniela.

Chłopiec poumieszczał przedmioty ze skarbu na specjalnie dla niego nisko umocowanych na ścianie wieszakach, beztrosko zrzuciwszy z nich na podłogę ściereczkę i ręczniki. Mandragorę jednak potraktował jak lalkę. Zrobił dla niej łóżeczko, ubrał w delikatny czerwony jedwab, rozmawiał z nią, karmił najlepszymi kąskami, a gdy miał gdzieś wyjść, koniecznie chciał mieć ją zawieszoną na szyi. Wprawdzie korzeń był dla niego zbyt duży, ale jak kiedyś Heike, tak i Nataniel traktował mandragorę niczym swego najlepszego przyjaciela. Wyglądało też na to, że alrauna dobrze się z nim miewa.

Christa jednak nabrała obaw, że malec zniszczy amulet, nie pozwolono mu się więc nim bawić. Przeznaczono dla niego starannie wybrane wygodne miejsce w jednej z szuflad komody Nataniela i od tej pory chłopcu wolno było patrzeć na alraunę i rozmawiać z nią do woli, ale nie wyjmować. Zabroniono mu jej dotykać, mógł jedynie się w nią wpatrywać.

Z początku Nataniel trochę się buntował przeciwko zakazowi, ale w końcu jakoś się przyzwyczaił.

Chłopiec stale ich zdumiewał. Rikard wprawdzie nie widywał go często, gdyż Natanielowi nie wolno było odwiedzać Lipowej Alei, rodzina bowiem obawiała się, że Tengel Zły, który zawsze bacznie obserwował to miejsce, dowie się o istnieniu chłopca. Rikardowi jednak opowiadano o osobliwej naturze Nataniela, o tym, co się wydarzyło podczas minionego roku. Były to historie wprost niewiarygodne jak na tak małe dziecko. Ileż on wiedział! W jaki sposób myślał! I te jego oczy, gwałtownie ciemniejące od nagłego smutku. Albo promienna radość, gdy udawało mu się bez śladu zniknąć z pola widzenia rodziców, by następnie pojawić się w miejscu, w którym najmniej się go spodziewano. Nikt nie musiał martwić się o zagubione przedmioty – Nataniel zawsze wiedział, gdzie ich szukać. Można by o tym opowiadać w nieskończoność.

A potem nadszedł dzień, kiedy chłopiec skończył cztery lata. Przed dwoma tygodniami Rikard wybrał się na przyjęcie w domu Christy i jej wielkiej rodziny. I wtedy właśnie miały miejsce wstrząsające wydarzenia, których nikt z nich nie rozumiał.

Zebrali się wszyscy z Lipowej Alei, przyszli również Voldenowie. Nastrój panował miły i uroczysty, gdy Nataniel, w jednej chwili zesztywniały na twarzy, popatrzył na nich z przerażeniem.

– Ktoś jest w moim pokoju – oświadczył. – Muszę tam iść, teraz, zaraz.

– O co ci chodzi? – dopytywał się jego ojciec Abel.

– Oni chcą, żebym przyszedł. Tak mi się wydaje.

– Jacy oni? – spytała matka chłopca, ale ten już pobiegł.

Popatrzyli po sobie i wolno poszli za nim.

Już na schodach wiodących do sypialni przystanęli zdumieni. Z pokoju chłopca dobiegały przerażające odgłosy, jakby huki i trzaski towarzyszące sypiącej iskrami błyskawicy, a gdy wyjrzeli na zewnątrz, zobaczyli blask bijący z okna, błękitnobiałą łunę, która pojawiała się i znikała.

– To może wskazywać jedynie na obecność czarnych aniołów – mruknęła Benedikte.

Z wahaniem pięli się dalej po schodach, przyciszeni, wystraszeni. Andre musiał powstrzymywać Christę, która chciała biec na górę, by ratować synka.

Wreszcie znaleźli się na piętrze.

Pod drzwiami pokoju Nataniela trzymały straż dwa olbrzymie wilki.

Kiedy rodzina stanęła w hallu piętra, drapieżniki pokazały zęby.

– Nie podchodźcie bliżej – uprzedził stary Henning z napięciem w głosie. – One chcą tylko naszego dobra, lecz powinniśmy potraktować ich ostrzeżenie poważnie.

Rikard nigdy jeszcze nie widział wilków towarzyszących czarnym aniołom, wiele jednak o nich słyszał. O tym, jak bardzo były przywiązane do Marca i Ulvara, Imrego i Vanji. A teraz Nataniel…

Stając twarzą w twarz z ogromnymi bestiami zadrżał ze strachu. Poczuł także szacunek. Zdawał sobie sprawę, że wilki w rzeczywistości są czarnymi aniołami, które w razie potrzeby potrafią zmieniać się w zwierzęta. Mało brakowało, a pochyliłby głowę i skłonił nisko przed tymi niezwykłymi istotami.

I znów dobiegł z pokoju grzmot i trzask sypiących się iskier. Nataniel krzyknął krótko i przeraźliwie.

– Mały Nataniel – wyszeptała śmiertelnie przerażona Christa. – On jest tam w środku!

Nagle rozległ się głęboki głos mężczyzny, próbującego uspokoić malca, usłyszeli, jak Nataniel odpowiada swym dziecinnym głosikiem, ale nie mogli zrozumieć ani słowa.

Nataniel płakał.

Miał wszak dopiero cztery lata, a nawet dorośli zgromadzeni w hallu drżeli ze strachu, choć bezpośrednio nie brali udziału w tym, co działo się za drzwiami. Czegóż więc można żądać od małego chłopca?

– Czy to może być Imre? – zastanawiał się niepewnie Christoffer.

– Nie wiem – odrzekła Benedikte. – Nie potrafię tego stwierdzić.

Pokrzepiali się nadzieją, że to Imre.

Zaraz jednak usłyszeli jeszcze jeden męski głos. Niezwykły, na poły śpiewny, monotonny.

W następnej chwili rozległ się jęk Nataniela, który stopniowo zmieniał się w krzyk najgłębszej rozpaczy.

– Nie! Nie, bardzo proszę, nic róbcie tego, nie róbcie!

Christa, odchodząca ad zmysłów z przerażenia, postanowiła wedrzeć się do środka, ale wilki nie pozwoliły jej nawet przejść przez hall. Podeszły bliżej do grupki Ludzi Lodu i zmusiły wszystkich, by wycofali się w kierunku schodów.

Nataniel błagał, jakby walczył o życie.

– Och, nie, tylko nie to, nie to! Błagam was, proszę!

Abel pobladł jak kreda, a Vetle i Christoffer musieli zająć się bliską utraty przytomności Christą. Wszyscy odczuwali gwałtowną potrzebę wykrzyczenia strachu, ale jednocześnie próbowali nasłuchiwać, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, milczeli więc.

Wilki zmusiły ich do zejścia na parter. Kilka błyskawic rozświetliło okolicę, z piętra posypały się iskry, a monotonny głos nabrał siły grzmotu. Zorientowali się teraz, że słowa, które dobiegały z góry, były im nieznane, mowa niepodobna do niczego, co kiedykolwiek słyszeli tu na ziemi.

– To nie jest Mar – szepnął Andre pobielałymi wargami. – Słyszałem jego zaklęcia, brzmiały zupełnie inaczej.

Płacz Nataniela ustał. Nie wiedzieli, czy należy to przyjąć za dobry, czy zły znak.

Umilkły także zaklęcia, ustały wściekłe błyskawice. Na górze zapadła niczym nie zmącona cisza.

Spojrzeli po sobie. Czy już im wolno?

Drzwi do pokoju chłopca ostrożnie się otworzyły.

– Mamo! – rozległ się przestraszony głosik.

Popędzili na górę.

W drzwiach, z ręką jeszcze na klamce, stał Nataniel. Po wilkach nie zostało ani śladu, tak samo zresztą jak po tym czy po tych, którzy byli w pokoju chłopca.

Christa porwała malca w ramiona.

– Natanielu, co tu się wydarzyło? – wykrzyknął Vetle.

– Czy to był Imre? – dopytywał się Andre.

Nataniel popatrzył na nich zdezorientowany.

– Dlaczego byłem w swoim pokoju? – spytał po dziecięcemu zdumiony. – Przecież bawiłem się nową ciężarówką w salonie. I nagle jestem na górze!

Na jego buzi widniały ślady łez, najwyraźniej jednak niczego nie pamiętał.

Oczywiście weszli do sypialni chłopca i Rikard z profesjonalizmem policjanta starannie ją przeszukał. Nigdzie jednak nie było widać najdrobniejszego śladu po jakichś obcych istotach, pokój wyglądał dokładnie tak samo jak zwykle. Ten sam zabawny wzorek na tapecie, porozrzucane po podłodze zabawki, na łóżku kołdra w drobną kratkę.

Nigdy nie otrzymali wyjaśnienia, co się właściwie wydarzyło, bo Nataniel niczego nie pamiętał, a oni też nie chcieli dręczyć dziecka pytaniami. Lepiej dla chłopca, by zapomniał o tej wizycie.

Wszyscy jednak mieli pewność, że do Nataniela przybyły czarne anioły. Pochodził wszak z ich rodu, a poza tym wyznaczono go do niezwykłego zadania: podjęcia walki przeciw Tengelowi Złemu.

Ale na to jeszcze za wcześnie! Nataniel był przecież tylko małym dzieckiem!

W ciągu dni, które potem nastąpiły, Rikard wiele nad tym rozmyślał. Kiedy siedział w swoim pokoju, wydarzenia owego wieczoru stale wracały mu w pamięci.

Wkrótce jednak jego myśli miało zaprzątnąć co innego.

Numer 4, 5, 6 i 7: Willy, Herben, Gun i Wenche

Miało to miejsce kilka godzin wcześniej tego samego wieczora, kiedy Vinnie i Agnes wybrały się na spacer z psami.

Pustą drugą na obrzeżach Halden wędrował mężczyzna. Nazywał się Willy Matteus, miał trzydzieści siedem lat. Jego niebieskie oczy ostro kontrastowały z osmaganą wiatrem, opaloną twarzą. Nosił ubranie w dobrym gatunku, choć nieco już zniszczone i bardzo wymięte, i zdecydowanie zbyt cienkie jak na obecne surowe chłody. Było jednak coś w jego postawie i zachowaniu, co ratowało go od przypisania do rzeszy uchylających się od uczciwej pracy włóczęgów.

Ciszę na opustoszałej drodze zakłóciło nagle hałaśliwe towarzystwo, opuszczające jedną z willi. Podochoceni goście żegnali się z gospodarzami. Mężczyzna, wyraźnie dotknięty oznakami nieuchronnej otyłości, gwałtownie potrząsał dłonią gospodarza.

– Dzięki za przewspaniały obiad! Było naprawdę wprost bajecznie przyjemnie!

– O, to żadna sztuka w twoim towarzystwie, Herbercie – głośno zaśmiał się gospodarz. – Czy to nie fantastycznie mieć takiego wesołego człowieka za męża? – zwrócił się do żony Herberta. – Co za dowcip! Wprost tryska humorem. Założę się, że żaden dzień nie upływa ci z nim nudno.

Żona Herberta w odpowiedzi tylko blado się uśmiechnęła.

Ależ on ma nudną żonę, pomyślał gospodarz. Nie potrafi się nawet śmiać z tych jego szalonych dowcipów.

Herbert z przesadną galanterią ucałował dłoń rozchichotanej gospodyni.

– Żegnam, łaskawa pani! Obiad był wyśmienity! A wino! Oh, la, la!

Zamaszystym gestem podkreślił swoje słowa. Jego żona sprawiała wrażenie zaniepokojonej.

– Herbercie, czy naprawdę uważasz, że możesz prowadzić po tylu kieliszkach? Czy nie będzie lepiej, jeżeli…

– Głupstwa! – zarżał Herbert. – Nigdy nie byłem w tak świetnej formie.

Dziewięcioletnia dziewczynka, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, przerwała mu zniecierpliwiona:

– Tatusiu, kiedy wreszcie pojedziemy? Musimy zdążyć na bajkę dla dzieci w radiu!

– Nic się nie bój, moja kochana – odparł Herbert. – Tatuś chce się tylko pożegnać.

– Przecież już długo się żegnasz – powiedziała dziewczynka z przyganą.

Wszyscy odwrócili głowy w stronę drogi, kiedy nadszedł nią Willy Matteus.

– Przepraszam – powiedział. – Czy mogą mi państwo powiedzieć, jak dojść do dworca?

Herbert natychmiast wykorzystał okazję, jaką było pojawienie się nowego widza.

– Do dworca? Do tego wielkiego, paskudnego domiszcza, koło którego pędzą wszystkie „tut-tut”? Oczywiście…

W długich wywodach przeplatanych niemądrymi dowcipami objaśnił drogę. Gospodarze zataczali się ze śmiechu, ale na twarzy żony Herberta malował się wyraz udręki.

– Dziękuję – powiedział uprzejmie Matteus. – Nie wiedzą państwo przypadkiem, kiedy odjeżdża najbliższy pociąg do Sarpsborg?

– Właśnie odjechał – stwierdziła gospodyni. – A następny będzie dopiero za cztery godziny.

– To się dopiero nazywa, że coś komuś przeleciało koło nosa – zarechotał Herbert.

Willy Matteus przygryzł wargę.

– Szkoda, bo bardzo mi się spieszy. No cóż…

Herbert, po tylu kieliszkach życzliwie nastawiony do całego świata, wyciągnął rękę.

– Może się pan zabrać z nami. Jedziemy w tę samą stronę.

Matteus, nieco zaskoczony propozycją, podziękował i po kolejnej długiej porcji pożegnań samochód ruszył wreszcie drogą na północ.

Herbert, w doskonałym nastroju, wyśpiewywał i opowiadał wątpliwej jakości dowcipy, zaśmiewając się przy tym do łez. Jego żona Gun i obcy pasażer siedzieli w milczeniu, uśmiechając się wymuszenie tylko w chwilach, gdy wydawało im się to konieczne.

– Siedź spokojnie tam z tyłu, Wenche – Herbert zwrócił uwagę córce. – Jak będziesz tak kopała w siedzenie, nic nie dostaniemy za samochód.

– Macie państwo zamiar go sprzedać? – spytał grzecznie Willy Matteus.

– Nie, na razie jeszcze nie, ale prędzej czy później przyjdzie wymienić go na nowszy typ.

Matteus zastanowił się przez chwilę nad takim rozumowaniem. To znaczy, że człowiek nigdy nie jest prawdziwym właścicielem swojego samochodu. Jeśli w pamięci stale należy mieć jego wartość sprzedażną, to faktycznie jeździ się przez krótką chwilę za darmo samochodem przyszłego właściciela.

Wyjrzał przez okno i zapatrzył się na Norwegię, o której marzył przez tak wiele lat. Zbliżali się do Sarpsborg, ale nie było to już to samo miasto, którego obraz nosił w pamięci. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, okolica pełna była brzydkich, czworokątnych piętrowych domów w funkcjonalnym stylu, z małymi stereotypowymi ogródkami.

Jako dziecko biegał tu po polach i bawił się w zagajniku, teraz gruntownie wyciętym. Stały tu też rozpadające się szopy i zaniedbane gospodarstwo. Przypomniał sobie, jak myślał, że należałoby to uzdrowić. Ale z takim rezultatem…?

– A tak w ogóle – zagadnął Herbert – to zapomnieliśmy się sobie przedstawić. Jestem Herbert Sommer.

Po tych słowach nastąpiła sztuczna pauza i Willy zorientował się, że powinien rozpoznać to nazwisko. Nic mu ono jednak nie mówiło.

Herbert podjął:

– Słyszał pan chyba o mnie?

– Nie, niestety, ale przez wiele lat przebywałem za granicą.

– Ach, tak, to wiele wyjaśnia – zaśmiał się zadowolony i uspokojony Herbert. – Bo tak w ogóle to jestem dość sławny. Konferansjer, wodzirej i powszechny rozśmieszacz. W radiu, no i wie pan…

Nie uznał za konieczne wyjaśniać, że jego występ w radiu składał się z paru krótkich fragmentów lokalnej rewii. W swym samouwielbieniu zabrakło mu też czasu, by zainteresować się, kim jest ich dodatkowy pasażer.

Ale działanie wina z wolna zaczęło ustępować i Herbert nie czuł się już tak doskonale. Ach, jak dobrze Gun znała wszystkie humory męża. W końcu jego monolog ucichł, w samochodzie słychać było jedynie piskliwy falset dziewięcioletniej córeczki, która nuciła przywodzącą na myśl męki piekielne pieśń, zasłyszaną nie wiadomo gdzie i kiedy od jakiejś sekty. Uparcie, wczuwając się w słowa, powtarzała ostatnią linijkę:

– Płacz i śmierć kroczyć będą jego śladem.

Ojciec, nie mogąc już dłużej znieść zawodzenia córki, krzyknął na małą:

– Czy możesz wreszcie skończyć te żałobne pienia, Wenche? Dlaczego nigdy nie zanucisz żadnej z moich piosenek? Takiej, która mogłaby nas ucieszyć? „Płacz i śmierć kroczyć będą jego śladem”. Mój ty świecie!

Willy Matteus uśmiechnął się do siedzącej obok dziewczynki i wręczył jej tabliczkę czekolady. Wenchte podziękowała i z zainteresowaniem oglądała opakowanie.

– O, jakie dziwne słowa!

– To z Holandii – uśmiechnął się. – Właśnie stamtąd przyjechałem.

Dziewczynka poczęstowała smakołykiem matkę, natomiast Herbertowi ciarki przeszły po plecach na samą myśl o czekoladzie. Był zły, policzki mu obwisły i wyglądało na to, że bardzo mu potrzeba świeżego powietrza.

W pewnym momencie droga ostro skręcała. Samochód, jadący ze zbyt dużą prędkością, wpadł w poślizg na oblodzonej nawierzchni i Herbert brzydko zaklął. Z przeciwka nadjeżdżało inne auto, Gun Sommer zaniosła się przenikliwym krzykiem, gdy już-już wydawało się, że nie unikną kolizji. Jednak kierowca jadący z przeciwka w ostatniej chwili wykonał błyskawiczny manewr i wylądował w rowie. Samochodem Herberta rzuciło w bok i zakręciło, aż wreszcie zatrzymało go drzewo rosnące na skraju drogi.

Po chwili, opanowawszy przerażenie, Gun powiedziała drżącym głosem:

– Mówiłam, że nie powinieneś prowadzić, kiedy piłeś.

– Nie pouczaj mnie, jak mam jeździć – warknął Herbert. – Co mogę poradzić na śliskie drogi? To wina władz! Poza tym ten zakręt jest źle wyprofilowany, każdy to widzi.

– Czy ktoś jest ranny? – spytała pani Sommer.

Dziewczynka uderzyła w płacz, ale tylko ze strachu, a ponieważ nikomu nic się nie stało, Herbert zaczął popędzać:

– Musimy jak najszybciej stąd odjechać, zanim policja wetknie nos w tę sprawę. Nie żebym się bał, nawet dziecko przyzna, że zakręt jest źle wyprofilowany, ale…

– A co się stało z tym drugim samochodem? – spytała Gun.

– To nas nie dotyczy – parsknął Herbert i wysiadł, by wepchnąć samochód z powrotem na drogę. – Jak ktoś nie potrafi zapanować nad wozem, sam musi ponieść konsekwencje. Niech pan pcha z drugiej strony, kolego!

Ale Willy Matteus wysiadł już z samochodu, żeby sprawdzić, co się stało z pasażerami drugiego pojazdu. Szczęśliwie nikt nie doznał poważnych obrażeń, choć, rzecz jasna, wstrząśnięci byli wypadkiem, a ich auto miało uszkodzony przód. Willy zobaczył, że Herbert sam poradził sobie z wepchnięciem samochodu na szosę i czym prędzej odjechał. Bez skrupułów podał obcemu kierowcy nazwisko Herberta i sam także opuścił miejsce wypadku. Ponieważ do miasta było już niedaleko, resztę drogi przebył piechotą.

Numer 8 i 9: Ingrid i Kalle

Stara ulica bardzo się zmieniła, ale dom Matteusów stał nadal. Willy zadzwonił do drzwi na parterze i czekając słyszał, jak z przejęcia bije mu serce.

Nikt mu nie otworzył, a gdy uważniej popatrzył na tabliczkę, zorientował się, że widnieje na niej obce nazwisko. Pad samym dachem otworzyło się okno i jakaś kobieta wychyliła przez nie obfity biust.

– Nikogo nie ma w domu.

Willy zrobił krok w tył i krzyknął:

– Czy Matteusowie już tu nie mieszkają?

– Matteusowie? Nie, już od wielu lat. Pani wyprowadziła się po śmierci męża.

Willy doznał wstrząsu.

– Matteus nie żyje? Nie wiedziałem. Dokąd… dokąd ona się przeniosła?

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Niech pan spyta u Karlsenów obok, oni lepiej się znali.

Podziękował i przeszedł do sąsiedniego domu. Kiedy zadzwonił do drzwi, otworzyła mu młoda kobieta.

Owszem, gdzieś mieli zapisany adres pani Matteusowej. Panna poprosiła Willyego do środka.

Kiedy szukała adresu, Wally starał się otrząsnąć z szoku, w jaki wprawiła go wiadomość o śmierci ojca. Miał niezachwianą pewność, że rodzina nadal mieszka w tym samym miejscu, i nigdy nie przyszło mu da głowy, że coś podobnego może się wydarzyć. Przez wszystkie długie lata, kiedy przebywał poza krajem, ani razu nie napisał do domu. Wyjechał pomimo sprzeciwów rodziców, opuścił ich w gniewie, młody i uparty. Mijający czas zatarł gorycz, zapragnął wrócić i pojednać się z rodziną. Ale ojciec już odszedł…

Panna wróciła z notatnikiem w dłoni. Wyczytała w nim, że pani Matteus przeniosła się do córki w Trondheim, podała dokładny adres.

Trondheim? Willy prędko zaczął rachować w pamięci. Czy starczy mu pieniędzy? Odruchowo sięgnął do kieszeni po portfel i zdrętwiał.

– Mój portfel! Moje dokumenty… – Opuścił ramiona. – Przypominam sobie – powiedział zdruzgotany. – Położyłem je na skrzyni na statku, kiedy chciałem otrzepać marynarkę.

– Nieprzyjemna historia – współczuła mu dziewczyna. – Może uda się panu wrócić na statek?

Willy wpatrywał się przed siebie pustym wzrokiem.

– To nie takie proste, panienko. Widzi pani, ja… Zresztą wszystko jedno. Statek przybył dzisiaj do Halden, właśnie stamtąd przyjechałem.

– A więc po prostu musi pan tam wrócić – stwierdziła dziewczyna z zapałem. – Jeśli pan sobie tego życzy, porozmawiam z Kallem, może pana podwiezie. To znajomy szofer ciężarówki. Jego samochód stoi koło kawiarni, trochę dalej na tej samej stronie ulicy.

Willy zawahał się.

– To bardzo miłe z pani strony. Prawdę powiedziawszy, jestem ogromnie zmęczony. Niedawno chorowałem, przeszedłem paskudną grypę, na tym statku hulał wicher, a i ta dzisiejsza wyprawa najwidoczniej mi nie posłużyła. Nadal czuję się nieco zamroczony, gdyby więc pani zechciała mi pomóc, byłbym ogromnie wdzięczny.

– Oczywiście – zapewniła go dziewczyna. – Narzucę tylko płaszcz.

Znaleźli Kallego i Willy, czekając, aż szofer przygotuje się do drogi, pożegnał się z miłą panną.

– Okazała mi pani wielką życzliwość – powiedział. – Pewnie więcej się już nie zobaczymy, ale chciałbym się pani jakoś odwdzięczyć, kiedy odzyskam dokumenty i na dobre wykuruję się z tej grypy. Może będę mógł do pani zadzwonić?

Dziewczyna zarumieniła się.

– Taaak, chyba tak – odparła powoli. – Oto mój numer telefonu, a adres już pan zna. I życzę powodzenia!

Willy usiadł w szoferce obok postawnego kierowcy.

– Zgubiłeś portfel? – spytał Kalle grubym, ochrypłym głosem piwosza. – Ingrid mówiła, że jesteś marynarzem.

– Nie, nie jestem. Po prostu przypłynąłem statkiem.

– Jakim statkiem?

– ”Fanny”, taki mały frachtowiec. Z Roetterdamu.

– Miejmy nadzieję, że nikt nie zabrał pieniędzy.

– Myślę, że nie. Są dobrze schowane. Ale dość kłopotliwe będzie…

– Co takiego?

Willy zaśmiał się niepewnie.

– Jak by ci to powiedzieć… Widzisz, byłem pasażerem na gapę.

– Do kroćset! Niełatwo będzie ci wyjaśnić, czego szukasz na pokładzie. Jak właściwie do tego doszło?

– Przyjechałem ze Wschodu przez Afrykę i znalazłem się w Holandii. Tam zorientowałem się, że w kiesie widać już dno, ale znalazłem „Fanny”, która miała płynąć do Norwegii. Uznałem, że takiej szansy nie wolno przegapić. Miałem szczęście i udało mi się dostać na pokład, ale w miejscu, które sobie wybrałem, było strasznie zimno i porządnie się przeziębiłem. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że śmierć zagląda mi w oczy, ale jakoś mi przeszło. Co prawda teraz znów czuję się znacznie gorzej, całe ciało mnie boli.

– Na pewno złapałeś grypę, chłopie, nie przywykłeś do północnego klimatu. A czort najlepiej wie, jaki on potrafi być paskudny. Katar i kaszel to najłagodniejsze dolegliwości, jakich można się nabawić o tej porze roku.

– To prawda – przyznał Willy. – Pocę się jak mysz, kark mi zesztywniał i w ustach mam taki dziwny smak. Dobrze będzie wylądować wreszcie w hotelowym łóżku i porządnie się wyspać. Bylebym tylko odzyskał dokumenty…

– Zdołałeś dotrzeć już tak daleko, to i z tym sobie poradzisz. Jesteśmy przecież w Norwegii i nasze władze to nie łobuzy.

Jechali przez otwartą równinę, po której hulał wicher, w płomiennym blasku zachodzącego słońca, czerwonego i wyrazistego tak, jak to bywa tylko w styczniu. Śnieg, który w Ostfold nigdy naprawdę nie obejmuje świata we władanie, przysypał ziemię cienkim dywanem. Naga pozostawała jedynie pokryta zdradliwą warstewką lodu wstęga drogi ciągnąca się po horyzont.

– Jak przedostałeś się na ląd?

Willy drgnął, ocknął się z majaków wywołanych gorączką. Czuł strach przed atakiem choroby.

– Miałem szczęście. Statek na chwilę przybił do brzegu w Svinesund ze względu na trudności z lodem w cieśninie. Wtedy wykorzystałem okazję i wyskoczyłem na ląd. Nikt mnie nie zauważył i nie musiałem nawet specjalnie długo iść, bo jakaś rodzina zaproponowała, że podwiezie mnie samochodem do Sarpsborg. Akurat tam jechali. Mężczyzna był z rodzaju zawodowych wesołków.

– Tak, tak, znam ten typ.

– Pewnie w pośpiechu opuszczając statek zapomniałem o portfelu i dokumentach. Postąpiłem nierozsądnie, bardzo, bardzo nierozsądnie!

Kawałek łańcucha przeciwśnieżnego obluzował się i uderzał w osłonę koła z monotonnym, metalicznym dźwiękiem. Willy z wysiłkiem wsłuchiwał się w głos Kallego. Od gorączki szumiało mu w uszach, miał wrażenie, że łańcuch stuka go w głowę. Oparł się wygodniej.

Agnes dotarła do przystani, z której można było się przeprawić na wyspę Sanoya. Dwie czy trzy łodzie rytmicznie stukały o pomost, Kiedy wyszła zza ostatniego rogu, lodowaty wicher pochwycił ją w objęcia.

Tam był Doffen! już miała go zawołać, gdy zorientowała się, że nie jest sam. Bawił się z innym psem, pudlem, co one…

Ufff, psy to naprawdę zwierzęce zwierzęta! Policzki i szyja Agnes pokryły się czerwonymi plamami. Jakaś młoda kobieta pełnym rozpaczy głosem wołała na pudla: „Blancheflor!”, ale zwierzę nie miało zamiaru jej słuchać. Oba psy zbyt były sobą zajęte.

Minęli ich dwaj młodzieńcy, kierujący się w stronę mostu. Agnes natychmiast się odwróciła, udając, że nie zna Doffena, że to wcale nie jej pies.

Chłopcy chichotali.

– To dwa samce – śmiał się jeden w głos.

Drugi odpowiedział mu wulgarnie, choć w zamiarze miał być z pewnością niezwykle wyrafinowany dowcip, i poszli dalej.

Studencki humor, pomyślała urażona Agnes, w dalszym ciągu nie przyznając się, że jest panią Doffena. Druga kobieta najpewniej także się zawstydziła, bo Agnes nie słyszała już więcej nawoływania Blancheflora.

Nie bardzo wiedziała, co począć, nie mogła pozostawić Doffena na pastwę losu, ale nie miała zamiaru przyznawać się do niego, dopóki zajmował się takimi… takimi… niemoralnymi postępkami. Pragnąc pokazać, że przyszła tu w całkiem innej sprawie, zdecydowanym krokiem ruszyła ku przystani. Chciała jakoś przeczekać.

Przy schodkach prowadzących do łodzi pochylony nad barierką stał jakiś mężczyzna. Pijany, oczywiście, pomyślała Agnes i zadrżała. Starała się pospiesznie go wyminąć, ale wtedy nagle ją zawołał.

– Halo! Proszę chwilę zaczekać!

Agnes podreptała dalej. Była przyzwoitą kobietą i nigdy nie odpowiadała na podobne zaczepki.

– Proszę zaczekać! Potrzebuję pomocy! Nie jestem pijany, tylko chory. Bardzo proszę, niech mi pani pomoże!

Zawahała się. Wreszcie odwróciła się powoli.

Mężczyzna osunął się na schodki i siedział, kuląc się przed lodowatym wichrem. W żółtym oświetleniu nabrzeża Agnes spostrzegła, że jest cienko ubrany i bezradny. Jej dobre serce zwyciężyło.

– Co mogę dla pana zrobić? Sprowadzić lekarza?

Pokręcił głową.

– Tym sam się zajmę, później. Najpierw muszę dostać się na statek, zabrać stamtąd coś, zanim odpłynie. Czy mogłaby mi pani pomóc, kiedy będę wsiadał do łodzi? Nie zdołam jej jednocześnie utrzymać, a w dodatku tak strasznie wieje.

– Ależ mój drogi – zaprotestowała Agnes wzburzona. – Nie może pan nigdzie wyruszać w takim stanie!

– Niech mi pani tylko pomoże wsiąść do łodzi. Pożyczę ją na chwilę, nie jest umocowana na stałe, zresztą mnie nie zajmie to dużo czasu. Proszę mi podać rękę!

Zatrzymała się przy nich młoda kobieta. Patrzyła, jak Agnes pomaga mężczyźnie zejść po schodkach i przytrzymuje łódź.

– Proszę poczekać moment, pomogę – zaproponowała nieśmiało. Wyglądała bardzo zwyczajnie, a tę jej pospolitość potęgowała jeszcze wrażenie, iż dziewczyna przeprasza, że żyje. Szybko jednak znalazła się na dole i przytrzymała łódź. Była mocniejsza od Agnes.

Mężczyzna niezgrabnie zsuwał się w dół, w pewnej chwili poślizgnął się i omal nie upadł na Agnes. Jego twarz na moment znalazła się bardzo blisko i kobieta poczuła rozpalony gorączką oddech. Druga jednak zaraz wyciągnęła rękę i podtrzymała chorego. Odzyskał równowagę i bezpiecznie usiadł w łodzi.

– Dziękuję za pomoc – powiedział, odpychając łódkę od pomostu.

Patrzyły, jak roztapia się w mroku. Kawałki kry uderzały o burtę z chrzęstem, wiosło skrzypiało w dulce. Od dużego statku przy nabrzeżu biło światło, wicher wył wśród składów i magazynów. Agnes nagle uświadomiła sobie, że zmarzła.

Druga kobieta oświadczyła, że musi już iść, usprawiedliwiając się koniecznością zajęcia się psem, którego zostawiła przywiązanego do latarni. A Agnes okazała się zbyt tchórzliwa, by przyznać, że terier, którego kobieta nazwała bezdomnym psiskiem i który przyczynił jej kłopotów, należy do niej. W każdym razie prawie do niej. Agnes milczała, zdradziła Doffena i wstydziła się, że się go wstydzi.

Patrzyła, jak kobieta odchodzi w żółtych promieniach światła i znika wśród baraków magazynowych.

Dopiero wtedy odważyła się cicho zawołać Doffena. Mały biały cień przydreptał nie wiadomo skąd i stanął przy niej, jak gdyby nic się nie stało. Szybko wzięła nieposłusznego psiaka na smycz i bez sława ruszyła ku miastu.

Pastor Prunck rozmawiał w domu przez telefon. Jego gładka twarz błyszczała od potu.

– Tak, ale przecież obiecuję, że w ciągu dwóch tygodni położę wszystko co do grosza na pańskim biurku, dyrektorze Holt. Nie stanowi to dla mnie najmniejszego problemu, potrzebna mi tylko króciutka prolongata…

Głos dyrektora banku brzmiał surowo.

– Zbyt wiele było już tych prolongat, Prunck. Bank nie może dłużej czekać. Musimy mieć pieniądze najdalej jutro, inaczej podejmiemy rutynowe działania, zwykłe w takich przypadkach.

Odłożył słuchawkę.

Pastor stał, postękując. Myślał z wysiłkiem.

Po pięciu minutach podjął decyzję. Wyjął listę i rozpoczął dzwonienie.

– Dzień dobry, mówi pastor Prunck. Pan w swej łasce pozwolił mi dostąpić kolejnego objawienia. Już dziś w nocy musimy zebrać się w miejscu naszego schronienia, by tam oczekiwać Dnia Sądu. Pierwsze straszliwe znaki ukażą się już dzisiaj i nasza gromadka wybrańców musi się przed nimi uchronić, to my wszak mamy zbudować na ziemi nowe Królestwo Dziesięciu Tysiącleci.

Uznał, że wyrażenie „Tysiącletnie Królestwo” brzmi wspaniale, postanowił je więc wykorzystać, nie kradnąc przy tym wprost nazwy od innej sekty. Dlaczego więc nie pomnożyć przez dziesięć? W ten sposób brzmi to jeszcze bardziej imponująco.

– Dlatego zbierzemy wszystkie rzeczy, które wcześniej przygotowaliśmy, i zajmiemy świątynię. W tajemnicy, rzecz jasna, nikt z niewiernych nie dostąpi zbawienia.

W ostatnie, ciche godziny wieczoru przerażeni, ale i podnieceni członkowie sekty przemykali się do groty, dźwigając tobołki z pościelą i rzeczami osobistymi, bez których nie mogli się obyć.

Pastor Prunck stał w bramie i liczył swe owieczki, witał wybrańców sławami otuchy i poklepywaniem po ramieniu, mrucząc od czasu do czasu dobrotliwe słowa błogosławieństwa. Kalkulował, ile zdoła zarobić na tym czy owym.

– O, nie, droga Karen Margrethe, psy nie pójdą do nieba.

Kamma natychmiast się zatrzymała.

– Nie mogę skazać Blancheflora na straszliwą śmierć w samotności. Wobec tego Lavinia pozostanie na zewnątrz z naszym pieszczoszkiem.

Prunckowi przed oczami stanęła fortuna Vinnie, odlatująca jak na skrzydłach ptasich.

– A więc dobrze, weź zwierzę – łaskawie zezwolił z wyraźnym niesmakiem. – Nie pozwól tylko, by zakłóciło duchowy spokój w naszej świątyni.

– Na pewno będzie cicho. Nawet go pan nie zauważy. A zresztą nie idziemy chyba jeszcze do nieba? Czyż właśnie nie dlatego, by uniknąć śmierci, szukamy schronienia w świętej grocie?

– Oczywiście, oczywiście – nerwowo zaśmiał się Prunck. Odwrócił się od natarczywej damy i zadał pytanie następnej rodzinie: – A gdzie macie Karla Johana?

– Niedługo przyjdzie – odparł ojciec rodziny. – Musiał wyjść, ale już powinien wrócić. Zostawiliśmy mu wiadomość.

Pastor okazał niezadowolenie.

– Za kwadrans zamykamy bramy.

Z ciemności wyłoniła się kolejna zdyszana kobieta, obładowana pakunkami. Prunck już miał na końcu języka komentarz, że przecież na drugą stronę i tak nic ze sobą nie zabiorą, ale milczał, nauczony natrętnymi pytaniami Kammy. Nie może przecież straszyć ich, że już niedługo wylecą w powietrze. Bo przecież nie było to wcale prawdą.

Prunck niespokojnie rozejrzał się dokoła.

– A gdzie kochana Bjorg?

Matka dziewczyny odpowiedziała:

– Bjorg przyjdzie, niech pan się nie obawia. Miał tylko zamknąć szopę na łodzie, żeby nikt jej nie plądrował, kiedy my będziemy tu w środku.

Odetchnął z ulgą, ale pouczył surowo:

– Ach, moja droga, zapominasz, dlaczego tu jesteśmy! Nikt z tamtych ludzi nie przeżyje, gdy spadnie na nich karząca ręka Pana.

Do środka spieszyła starsza kobieta, usta pastora natychmiast rozciągnęły się w najbardziej uwodzicielskim uśmiechu, który zgasł, gdy tylko niewiasta weszła do pieczary.

Wreszcie pojawiła się Bjorg. Prunck na jej widok poczuł, jak życiodajne soki znów zaczynają krążyć w jego ciele. Dłoń odruchowo sięgnęła, by pogładzić miękkie włosy dziewczyny. Zaraz potem przybył także młody łapserdak Karl Johan.

Zardzewiałe żelazne drzwi zamknięto i starannie zabarykadowano. Teraz zagłada świata może nastąpić, kiedy tylko zechce.

I tak zakończył się ów zły dzień.

Zwyczajny, niewinny z pozoru dzień, po którym nastała pora śmiertelnej grozy. Poranek, kiedy tchnienie Śmierci owionęło miasto. Gdy w ochrypłym, przeraźliwym wyciu fabrycznych syren kryła się złowróżbna zapowiedź.

Dla wielu ludzi dzień ten oznaczał początek koszmaru. Dla dwóch większych grup i dla dziewięciorga ludzi w szczególności: Dla Karen Margrethe Dahlen i bratanicy jej męża Vinnie Dahlen. Dla Willy'ego Matteusa, dla Herberta, Gun i Wenche Sammerów. Dla Ingrid Karlsen i szofera Kallego. I dla drobnej, nieporadnej Agnes.

A dla jednego z owych dziewięciorga linia życia dobiegła kresu.

Загрузка...