18

Powstał nieopisany chaos, ludzie biegali bezładnie we wszystkich kierunkach, a Miranda znalazła się nagle na rynku.

Słyszała, że Strażnik Słońca obiecał wodzowi pomóc wszelkimi środkami, jakimi dysponowali podczas tej wyprawy. Najpotężniejszy z Waregów serdecznie mu za to dziękował. „Przypuszczam, że nie jest tego mało – mruknął. – I nie myślę wcale o tym, co da się wziąć do ręki”. Strażnik Słońca uśmiechnął się na to cierpko.

Ktoś szarpnął Mirandę z taką siłą, że omal się nie przewróciła. Gondagil.

– Będziesz tu tkwić jak tarcza strzelecka? Zbierz wszystkie dzieci, jakie tylko spotkasz, i ukryjcie się w jaskini. Znajdziesz ją pod skałą, jeśli pójdziesz w górę tą ścieżką. Svilowie, jak sądzę, nie znają tej groty.

– Czy tam właśnie mieszkasz?

– Nie. Pospiesz się, ruszaj!

Miranda poprosiła o pomoc jakąś młodą kobietę, wspólnie zebrały sporą grupkę dzieci i cała gromada opuściła wioskę, podczas gdy Svilowie przypuścili atak przy granicy od drugiej strony.

Opuszczając zabudowania, Miranda przez moment ujrzała Gondagila. Widziała, jak rozwścieczony, wymachując mieczem, rzuca się na wrogów. Przekonała się teraz, jak bardzo w istocie potrafi być dziki. Dotychczas sądziła, że Haram przesadzał, mówiąc o nieopanowanej gwałtowności towarzysza. Długo jednak nie mogła się Gondagilowi przyglądać, musiała wyprowadzić dzieci.

Przyłączyło się do nich kilka matek, które bały się spuścić swoje latorośle z oka. Kiedy już dzieci zostały dobrze ukryte, Miranda zastanawiała się, co powinna dalej robić.

I wtedy spotkała ją nieoczekiwana przykrość.

Młoda kobieta, którą wcześniej poprosiła o pomoc, popatrzyła na nią z nieskrywaną wrogością i syknęła:

– Trzymaj się z dala od Gondagila, nawet nie próbuj go ukraść, wcale go nie interesujesz, mówię ci.

Mirandę ogarnęło niepomierne zdumienie.

– Ale ja przecież…

Również dwie inne kobiety zaatakowały ją nieprzyjaznymi słowami, powtarzały wciąż, że nie tak łatwo go złapać i że nie dopuszczą, by dostała go jakaś obca. „On jest mój!” – krzyczała młoda dziewczyna, a inna zaraz zaprotestowała: „Nie, mój!” W awanturę wmieszały się jeszcze inne, podkreślając swoje prawo do najatrakcyjniejszego mężczyzny plemienia. Miranda zrozumiała, że awantura wkrótce może przemienić się w rękoczyny, i po cichu się wycofała.

Dzieci znalazły się już w bezpiecznym miejscu, mogła więc bez przeszkód wrócić do wioski. W grocie zostać nie powinna, było to dla niej zbyt ryzykowne.

W połowie drogi zatrzymała się gwałtownie i pospiesznie ukryła za gęstymi krzakami. W niewielkiej odległości dostrzegła bowiem kilku Svilów.

Miranda przyglądała im się oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Były naprawdę straszne, niepodobne do niczego, co dotychczas widziała. Owszem, miały dwie ręce, dwie nogi i jedną głowę, nosiły barwne stroje i buty ze skóry. Na tym jednak wszelkie podobieństwo się kończyło.

Wychylone w przód głowy o wystającym ryjku, małe, czarne, przenikliwie patrzące oczka i długie zęby przywodziły na myśl szczury. Serce Mirandy jednak zawsze krwawiło na myśl o nieszczęsnych prześladowanych gryzoniach, nie sądziła, by szczury chciały przyznać się do jakiegokolwiek podobieństwa do tych wielkich, skradających się dziwnie kolebiącym krokiem istot. Spojrzenia, którymi omiatały wszystko dookoła, przesiąknięte były na wskroś złem. Co to za istoty i dlaczego nigdy wcześniej o nich nie słyszała?

Długie szpony zaciskały się wokół jakiejś straszliwej kłującej i siecznej broni. Najwidoczniej ta grupa odłączyła się od pozostałych lub też usiłowała zaatakować wioskę Waregów od tyłu.

Z osady dochodziły odgłosy zaciętej walki. Nagle jednak błysnęła smuga światła i rozległ się przeciągły, przenikliwy krzyk przerażenia.

Oto Strażnicy z Królestwa Światła włączyli się do akcji, pomyślała Miranda. Nie wiedziała, jakie kroki podjęli, lecz ta broń niewątpliwie pochodziła z jej nowej ojczyzny.

Na myśl o Gondagilu czuła lęk. Był taki śmiały, taki nieostrożny.

Nagle skulona dziewczyna zdrętwiała, usłyszała jakiś odgłos za plecami.

Odwróciła głowę. Jeden ze strasznych Svilów patrzył na nią świdrującymi złośliwymi oczkami.

Miranda nie czekała na to, co się stanie. Poderwała się i rzuciła do ucieczki. Nie mogła biec ku wiosce, tamtędy bowiem przebiegali też Svilowie, wybrała więc jedyną możliwą drogę, w dół i na prawo. Trudno się tu było poruszać, blade krzewinki plątały się wokół jej stóp.

Zaskoczona ujrzała płynący w dole strumień. Wprawdzie już wcześniej wędrując przez Dolinę Cieni napotykała potoki, ten jednak był odrobinę większy. Ale tak, musiała się już przedzierać przez taki strumień, by dojść do muru. Zapewne to ten sam strumień, który wpływał do Królestwa Światła i zmieniał w Złocistą Rzekę.

Myśli jej szybowały, rozważała możliwość zejścia w dół. Svil, który ją gonił, poczekał na swych kompanów, tracąc nieco czasu. Teraz jednak ścigały ją już wszystkie złe stwory. Porozumiewały się jakimś piskliwym, niekiedy groźnie syczącym językiem, plątanina zarośli jednak chyba dość skutecznie hamowała ich ruchy.

Miranda nie miała czasu na rozmyślania. Jedno spojrzenie za siebie, nikt chyba akurat jej w tej chwili nie widział – i skoczyła prosto na lekko nachylony brzeg. O mało nie wpadła do wody, na szczęście nie zrobiła sobie żadnej krzywdy, w każdym razie nie stało jej się nic poważnego.

Z ulgą zauważyła, że skała nieco dalej tworzy nawis nad korytem strumienia, prędko więc się tam ukryła. Teraz mogła przejść spory kawałek, pozostając niewidoczna od góry. Zatrzymała się na chwilę, aby odetchnąć.

Dręczyło ją nieprzyjemne pytanie: jak zdoła z powrotem wejść na górę? Czy będzie musiała iść wzdłuż strumienia przez krainę potworów aż do Królestwa Światła? Dość nieprzyjemna perspektywa!


Walka w wiosce dobiegała końca. Broń, przyniesiona przez gości, i ich duchowa siła zmusiły większość Svilów do ucieczki. Gondagil postanowił teraz sprawdzić, co się stało z Mirandą i dziećmi.

Spostrzegł, co się dzieje, widział, jak dziewczyna, uciekając przed grupą wrogów, biegnie w stronę urwiska, za którym płynął strumień.

Gondagil nie tracił czasu na pogoń za Svilami. Ruszył na skróty, by wyprzedzić Mirandę, i zdążył akurat zobaczyć, jak ta niezwykła istota rzuca się w dół.

Jedno można powiedzieć: na pewno nie jest strachliwa, pomyślał. I na dodatek zawsze jej się udaje bez względu na sytuację, w jakiej się znajdzie. Niekiedy zastanawiał się, czy nie pomagają jej jakieś nadprzyrodzone moce. Kobiety, które znał, potrafiły być twarde, nie umiały jednak myśleć tak szybko i logicznie jak Miranda.

Gondagil znajdował się nieco poniżej miejsca, z którego zeskoczyła Miranda. Postąpił tak jak ona, orientował się jednak w okolicy znacznie lepiej i wiedział, gdzie najbezpieczniej wylądować. Sądził, że Svilowie go nie zauważyli, że nie dotarli jeszcze do krawędzi urwiska. Nie przypuszczał też, by któryś poszedł w jego ślady, znał ich naturę. Tak naprawdę były to niezwykle tchórzliwe istoty. Zaatakowali wioskę, ponieważ wielokrotnie przewyższali liczebnością jej mieszkańców, byli lepiej uzbrojeni, no i uderzali z zaskoczenia. Obecność dostojnych gości u Waregów potraktowali widocznie jako obrazę dla siebie.

Gondagil, goniąc Mirandę, która biegła wzdłuż podnóża skalnego nawisu, z radością wspominał jej szlachetnych towarzyszy i ich pomoc w obronie wioski Waregów. Postępowanie przybyszów wywołało szok. Dwaj Strażnicy, Ram i Rok, posługiwali się tym, co Miranda nazywała pistoletem laserowym, Ram krzyknął do Gondagila, że nie zdecydowaliby się na jego użycie, gdyby przewaga wroga nie była tak znaczna i gdyby nieprzyjaciel nie zamierzał zmasakrować niewinnych ludzi. Naprawdę potężni okazali się jednak Strażnik Słońca i Marco. Ciemny książę Czarnych Sal wyciągnął tylko rękę, a z koniuszków jego palców wystrzeliły niebieskie błyskawice, które trafiły Svilów prosto w pierś. Wrogowie padali, żywi, lecz niezdolni się podnieść. Wili się tylko po ziemi, zawodząc żałośnie.

Podobnie postąpił Strażnik Słońca. Kiedy podbiegła do niego grupa Svilów, wyciągnął obie ręce nad ich głowami jak gdyby w geście błogosławieństwa. Miał jednak całkiem odmienne zamiary niż Marco, Svilowie nie mogli się do niego zbliżyć, stanęli jak skamieniali, a wtedy rozprawili się z nimi Waregowie. Gondagil niewiele jednak zdążył zobaczyć, dość miał zajęcia z napastnikami, przed którymi sam musiał się bronić. Zachował się naprawdę dzielnie, mógł być z siebie dumny. Svilowie zrezygnowali wreszcie z walki. Zorientowawszy się, że ich przewaga nie jest, jak się tego spodziewali, wcale taka pewna, rzucili się do odwrotu.

– Mirando! – krzyknął Gondagil na cały głos, bo woda w strumieniu szemrała dość głośno.

Dziewczyna nareszcie się zatrzymała, dzięki Bogu, już zaczynał się na nią złościć.

Spostrzegłszy, że to Gondagil, uspokoiła się i ruszyła w jego stronę.

Spiesząc do niej po porośniętym trawą brzegu strumienia pod skałą, przypomniał sobie, jak dobrze im się ostatnio współpracowało, pamiętał o porozumieniu, jakie ich połączyło, a jakie nigdy nie stało się udziałem Harama. Gondagil nigdy jeszcze nie zaznał takiego poczucia więzi z drugą istotą, z innym człowiekiem, jak z tą dziewczyną. Ale nie bardzo mu było to w smak, czul się wyprowadzony z równowagi.

Teraz było tak samo, a zarazem inaczej. Wszystko w niej mu się podobało, dziewczyna się odmieniła, zrobiła ładniejsza, bardziej łagodna. Jednocześnie coś w nim protestowało, był wszak samotnikiem z wyboru, a te nowe uczucia naruszały jego suwerenność. Wszystko to nastąpiło z jej winy, stało się tak, ponieważ istniała i tak nagle wdarła się w jego życie.

Przeklęta dziewczyna!

Stanął nagle tuż przy niej, z ciał obojga po biegu przez las biło gorąco, Gondagil wiedział, że zadano mu kilka ran, że jest poplamiony krwią, nie tylko własną, a włosy ma splątane. W jej oczach wciąż widniał strach przed Svilami, zdawała się nie zauważać jego przerażającego wyglądu. Jakby u niego szukała ratunku. Ciało Gondagila zareagowało bez udziału jego woli, objął ją i mocno przycisnął do siebie.

Miranda nie opierała się, przeciwnie, tuliła swój miękki policzek do jego twarzy, z wysiłkiem oddychając po biegu, i szepnęła coś, czego nie dosłyszał, chociaż mocno chciał, tak bardzo w jednej chwili zrobiło się to ważne. Czuł pod swymi dłońmi kruche dziewczęce ciało, wysportowane i sprężyste, nie takie obfite jak wioskowych kobiet, których dotykanie wcale go nie pociągało. Czuł każdy oddech Mirandy. Wzruszony okazywanym mu zaufaniem, nie pragnął niczego innego, jak tylko opiekować się nią i chronić.

Nowe, całkiem nieznane Gondagilowi uczucie.

Nie zrozumiał, co szepcze dziewczyna, przerwał im bowiem jakiś sygnał. Miranda uwolniła się z jego objęć i wyjęła aparacik, przez który można było rozmawiać. To Ram chciał się dowiedzieć, gdzie ona jest. Zaczęli się już niepokoić i bardzo się ucieszył, gdy usłyszał jej głos.

– Wszystko w porządku – odpowiedziała, porozumiewawczo zerkając na Gondagila. Potem znów wbiła wzrok w ziemię. – Oddaliłam się dość znacznie, bo gonili mnie Svilowie, ale teraz jestem już bezpieczna.

– To dobrze, oni już odeszli, uciekli z powrotem w góry. Nie widziałaś przypadkiem Gondagila?

– Owszem, jest tutaj, przyszedł po mnie, zaraz wracamy.

– Świetnie, skontaktuj się z Markiem, on cię szuka.

– Dobrze.

Natychmiast wezwała Marca krążącego w pobliżu.

I tak się to skończyło. Niezwykła chwila, krótki moment bliskości z innym człowiekiem, minął.

Ten moment jednak całkowicie odmienił życie Gondagila. Nic już nie miało być jak przedtem.

– Co wtedy szepnęłaś? – spytał niemal ostro, chcąc ukryć swoje prawdziwe uczucia.

Popatrzyła na niego zdziwiona. Ach, jak blisko była, jak bardzo blisko, lecz Marco już szedł w ich stronę.

– Kiedy? – spytała. – Już wiem. Powiedziałam tylko: „Dziękuję, że to ty przyszedłeś”, nic więcej.

Ale to wystarczyło Gondagilowi. Ukrył uśmiech radości.

– Chodź – rzekł ochryple, wskazując jej drogę na skały.

Загрузка...