8

– Święty ci ufa – cicho rzekł Gondagil.

– Widzę, i chyba wiem, o czym on myśli. – Miranda odwiązała od plecaka linę. – O tym. Za pomocą tego sznura wyciągnęłam go z dołu.

Gondagil uważnie przyglądał się linie.

– Z czego ją zrobiono?

– Ze sztucznego włókna – odparła Miranda, nie wdając się w szczegóły. – Ale w Królestwie Światła zachowują wielką ostrożność przy produkcji takich tworzyw, przestrzegają bardzo surowych zasad. Inaczej świat na powierzchni Ziemi, on zniszczył swoją przyrodę przeróżnymi chemicznymi związkami. Poza tym w całym Królestwie Światła nie widziałam żadnej takiej fabryki. I prawdę powiedziawszy ciekawa jestem, gdzie się to wszystko produkuje. Musicie wiedzieć, że technika tam jest bardzo zaawansowana.

Rozejrzała się za jakimś drzewem. Znalazła je w odpowiedniej odległości.

– Jak na zamówienie – stwierdziła.

Waregowie przyglądali się, jak owija pień liną.

– Tak będzie nam łatwiej. Kto zejdzie na dół?

Popatrzyli na siebie.

– Ty się najlepiej znasz na zwierzętach – stwierdził Haram, zwracając się do Mirandy. – My jesteśmy silniejsi, pociągniemy.

Miranda popatrzyła na Gondagila. Kiwnął głową.

– To prawda.

Tchórze, pomyślała dziewczyna, ale chyba rzeczywiście mają rację. Uważała tylko, że i tak wiele już tego dnia zrobiła. A teraz znów miała zejść do zdenerwowanych zwierząt.

Ciekawe, jak tu głęboko?

Wyjęła swój telefon, tak maleńki, że mieścił się w dłoni. Zapasowy, który także ze sobą wzięła, podała Gondagilowi i pokazała mu, jak się mają ze sobą porozumiewać. Mężczyźni byli tak zaskoczeni, że postanowiła najpierw przeprowadzić próbę głosu. Schowała się za skałą i wezwała Gondagila.

Kiedy zrozumieli wreszcie, jak działa urządzenie, Haram odezwał się urażony:

– Dlaczego nigdy nie pozwalasz mnie wypróbować czegoś nowego?

– No właśnie – cierpkim głosem odparła Miranda.

Być może Haram zrozumiał, co ma na myśli. Przyrzekła sobie jednak, że od tej pory postara się być bardziej sprawiedliwa. Ale gdy zaproponował, żeby zostawiła swój ciężki plecak na górze, nie starczyło jej dobrej woli. Krótko oświadczyła, że może jej się przydać w rozpadlinie.

– Psiakrew! – zaklął Haram, kiedy Miranda zniknęła poza krawędzią rozpadliny. – Muszę mieć ten plecak, dziewczynę także.

Gondagil nie odpowiedział, uznał, że nie ma czasu na dyskusje z towarzyszem.

Telefon zapiszczał, Gondagil skupił uwagę. Ważne, aby sobie poradził z tym urządzeniem. Udało się, nacisnął właściwy guzik.

– Tak? – odpowiedział.

– Jest zupełnie inaczej, niż się nam wydawało – usłyszał w aparacie głos Mirandy, tak wyraźny, jak gdyby stała tuż obok. – Tu nie jest wcale tak strasznie głęboko. Cielę jest ranne, matka została przy nim dobrowolnie. Musicie zejść na dół, przynajmniej jeden z was.

– Ja pójdę – oświadczył Haram, zanim Gondagil zdążył odpowiedzieć. Nie warto było się z nim drażnić. Haram czuł się odsunięty, a to mogło mieć fatalne skutki.

Miranda doznała rozczarowania i przestraszyła się, kiedy usłyszała tę wiadomość przez telefon. Nie miała za grosz zaufania do Harama. Myślała jednak podobnie jak Gondagil, powiedziała więc lekko drżącym głosem:

– Doskonale, Haramie. Pamiętaj tylko, spokojnie przemawiaj do łani. Chodzi o to, żeby nie chciała bronić swojego dziecka.

Na górze zapadła cisza. Miranda niemal fizycznie wyczuwała niepewność Harama, tak u niego niezwykłą.

– A zresztą – dodała pospiesznie. – Wydaje mi się, że powinniście zejść obaj. Cielę wygląda na ciężkie.

Zapadła kolejna chwila ciszy, po której rozległ się głos Gondagila:

– Czy ono jest ranne?

– Nie wiem, po prostu leży. Sprawia wrażenie bardzo wygłodzonego.

– Ale jeśli wszyscy tam zejdziemy, to jak się wydostaniemy?

– Przywiążcie linę do drzewa.

W milczeniu wypełnili jej polecenie. Potem spuścili się w dół w takiej kolejności, jaką Miranda przewidywała: najpierw Gondagil, a za nim Haram.

Dziewczyna wsunęła pistolet głęboko za pas. Zrobiła to już wtedy, gdy usłyszała, że Haram postanowił zejść do jamy. Stała teraz przy łani i łagodnie przemawiała, starając się ją uspokoić. Tłumaczyła, że pragną jedynie pomóc cielakowi, starała się myśleć obrazami i tym sposobem przekazać łani, że chcą wynieść jelonka na górę i że czeka tam jej partner.

Ściany rozpadliny były skośne, wyciągnięcie łani nie powinno więc sprawić trudności. Miranda wskazała mężczyznom cielaka, który leżał nieco w głębi.

– Strasznie tu ciemno – poskarżył się Haram, mijając zdenerwowaną matkę.

– Zaraz spróbujemy temu zaradzić – obiecała Miranda i wyjęła kieszonkową latarkę; jedną z tych cieniutkich jak długopis. Zapaliła ją. Efekt był niesłychany. Obaj Waregowie nie zdołali powstrzymać się od okrzyku, Haram usiłował wyrwać światełko z rąk dziewczyny, a jego gwałtowne ruchy ogromnie wystraszyły łanię. Olbrzymie zwierzę szykowało się do ataku. Potrzeba było wielkiego opanowania i wielu łagodnych słów Mirandy, by je uspokoić. Haram w tym czasie stał sztywny ze strachu.

Kiedy sytuacja została opanowana, Gondagil spytał groźnie:

– Co to było za światło?

W zamieszaniu bowiem Miranda zgasiła latarkę. Teraz, posławszy Haramowi ostrzegawcze spojrzenie znów ją zapaliła.

– Mam ich więcej. Każdy może dostać swoją, tylko pamiętajcie, nie wolno wam się bić o moje rzeczy, bo wtedy będę strzelać.

Groźnie poklepała zatknięty za pas pistolet. Obaj mężczyźni nie spuszczali z niej oczu, gdy wyciągała z plecaka podobne latarki. Żeby być sprawiedliwa, najpierw podała jedną z nich Haramowi i pokazała, jak ma ją zapalać i gasić. Potem wręczyła drugą Gondagilowi. Teraz nieprzerwanie mrugało światło.

– Dość tego, wystarczy – orzekła Miranda. – Macie siłę podnieść cielaka?

Spróbowali dźwignąć zwierzę, trzymając jednocześnie latarki, ale okazało się to niemożliwe. Z żalem w sercu odłożyli niezwykle przedmioty do skórzanych toreb przypiętych do pasów. Miranda im świeciła. Gdy zerknęła do góry, nad krawędzią rozpadliny ujrzała wielkie poroże.

Zaczęła przemawiać do łani, podczas gdy mężczyźni zajęli się jelonkiem. Zwierzątko wyglądało na bardzo wyczerpane. Łania zresztą podobnie, choć ona była przede wszystkim po prostu głodna i wystraszona.

Żeby wyciągnąć jelonka, Haram i Gondagil musieli obwiązać go liną. Mały przeraził się i stawiał opór, chociaż sił miał niewiele. Haram wrzasnął coś do niego, zniecierpliwiony, ale Gondagil zaraz uciszył przyjaciela. Zareagowała bowiem także łania; chociaż nie miała rogów, imponowała posturą i na pewno potrafiłaby bronić dziecka, gdyby uznała, że dzieje mu się krzywda.

Miranda, pomagając mężczyznom, zastanawiała się nad ich wzajemnym związkiem. Gondagil z racji różnicy wieku cieszył się większym autorytetem i był dzielny wówczas, gdy Haram zuchwały, i opanowany w momentach, w których towarzysz tracił głowę. Miranda zorientowała się jednak, że Gondagil niekiedy może mieć kłopoty z utrzymaniem przyjaciela w ryzach. Haram mylił upór z odwagą i bezustannie rwał się do działania. Miranda zdążyła także zauważyć, że to Gondagil z nich dwóch jest prawdziwie odważnym człowiekiem. W trudnej sytuacji Haram niekiedy tchórzył, niekiedy zaś kierowała nim pycha i wówczas nie zwracał uwagi na konsekwencje swoich czynów. Owszem, ci dwaj byli przyjaciółmi, lecz między nimi trwała nieustannie próba sił, ciągła rywalizacja. Miranda przypuszczała, że może dojść kiedyś do bezpośredniej konfrontacji.

Mimo wszystko jednak byli ze sobą zgrani, powinna więc zatroszczyć się o to, aby z jej powodu nie poróżnili się między sobą. Dlatego zwracała się teraz do Harama równie często jak do Gondagila, choć przychodziło jej to z niejakim trudem.

Powoli i bardzo niepewnie cielątko unosiło się do góry. Chwilami przechylało się, raz zawisło na linie, podczas gdy mężczyźni usiłowali znaleźć oparcie dla własnych stóp. Najwięcej kłopotów sprawiała im łania, która własnym ciałem starała się odgrodzić ich od dziecka. Przydały się wtedy zmysł dyplomacji Mirandy i jej miłość do zwierząt.

Gdy wreszcie i ludzie znaleźli się poza rozpadliną, zrozumieli, że łani wcale nie będzie tak łatwo wydostać się z dołu samodzielnie. Mężczyźni ułożyli cielaczka na ziemi, gdzie zaraz zaopiekował się nim ojciec. Potężny byk zaczął trącać małego pyskiem, zachęcając do wstania, a gdy ten nie reagował, lizał go, posapując. Uznali, że cielak jest bezpieczny, i skupili się teraz na matce. Wreszcie i ona wydostała się z dołu i też zaczęła lizać dziecko.

Miranda skrzywiła się zmartwiona.

– Powinniśmy zbadać cielaka, ale jak się do nich zbliżyć?

– Ty, która masz sposób na wszystko – zauważył Gondagil z cierpką miną – powinnaś chyba i z tym sobie poradzić.

– Wyleczyć go? Nie wiem. Nie mam pojęcia, co mu dolega.

Haram znów bawił się swoją latarką, zapalał ją i gasił, tym razem w bezpiecznej odległości od zwierząt. Gondagil skupił się na leżącym na ziemi jelonku, starając się odkryć konkretny powód jego słabości.

– Przydałby nam się tu teraz Jaskari – stwierdziła Miranda.

– Kto to taki? Twój mąż?

– Jaskari? Nie, to przyjaciel. Jest bardzo zdolnym lekarzem, a w dodatku bardzo lubi zwierzęta. Poza wszystkim nie mam męża.

– Hm.

– A jeszcze lepiej by było, gdybyśmy mieli tu któregoś z czarnoksiężników albo mego krewniaka Marca z Ludzi Lodu. Wszyscy, których wymieniłam, potrafiliby uzdrowić małego za sprawą czarodziejskiej mocy albo bez niej.

Bezradnie przyglądali się cielęciu, które, nawiasem mówiąc, miało rozmiary dorosłej krowy.

– Nie macie nikogo w wiosce, kto mógłby pomóc jelonkowi? – spytała Miranda.

Gondagil zastanawiał się.

– Chyba nie. Nie dysponujemy takimi środkami jak ty.

Miranda potraktowała jego słowa jak komplement i z całych sił starała się wymyślić coś mądrego.

– Wydaje mi się, że to chyba jakaś kontuzja tylnej części ciała – rzekła z wahaniem. – A jak ty myślisz?

Gondagil się z nią zgadzał. Kucnął przy jelonku, ale rodzice nie chcieli go dopuścić do małego. Olbrzymie rogi znalazły się niepokojąco blisko ciała Warega.

– Spokojnie, spokojnie – prosiła Miranda. – Powinnyście już wiedzieć, że stoimy po waszej stronie. Nie odbierzemy wam dziecka, pozwólcie nam je obejrzeć.

Wielkie zwierzęta dopuściły wreszcie ludzi, same jednak nie chciały się odsunąć.

– Trudno, będziemy pracować pomimo zagrożenia – stwierdziła Miranda. – Przyjrzyj się tej nodze.

– Ojej – westchnął Gondagil. – Złamana? W takim razie…

– W takim razie niewiele możemy zrobić – dopowiedziała dziewczyna. – Ale myślę, że nie jest aż tak źle. Przypuszczam raczej, że to zwichnięcie, które nastąpiło podczas upadku. Na pewno sprawimy mu ból, a rodzice nie będą na to spokojnie patrzeć.

– Myślisz, że nas zaatakują?

– Prawdopodobnie, ale i temu postaram się zaradzić.

– Wcale w to nie wątpię – słodkokwaśnym głosem powiedział Gondagil.

Miranda z zapasu leków odziedziczonych po Elenie, która nie chciała mieć już nic wspólnego z pielęgniarstwem, wyjęła strzykawkę ze środkiem znieczulającym. Nikt nie wiedział, że Miranda dysponuje apteczką Eleny, inaczej prędko musiałaby się z nią rozstać.

Miranda nie była pielęgniarką, lecz Elena nauczyła ją najprostszych zabiegów. Niedawno robiła zastrzyk rannemu borsukowi. Podziałał odpowiednio, ale to zwierzę było o wiele większe. Co się stanie, jeśli Miranda zaaplikuje mu niewłaściwą dawkę. Poza tym jelonek miał naprawdę dobrą ochronę.

Dziewczyna poprosiła Gondagila, aby przytrzymał fałd skóry na zadzie zwierzęcia. Mężczyzna z przerażeniem obserwował jej poczynania. Zdziwiło go, że igła strzykawki, z której ściekały kropelki leku, jest tak cienka. Czegoś takiego dotychczas nie widział. Kiedy Miranda wkłuła igłę pod skórę jelonka, Gondagil sam odczuł ból i zdusił jęk. Cielak jednak zdawał się niczego nie zauważyć.

Miranda nie wstając podniosła głowę.

– Teraz możemy tylko czekać.

– Czy on jest już zdrowy? – spytał Haram, który zdołał się wreszcie nacieszyć latarką i gdzieś ją schował.

– Nie, na razie tylko go znieczuliłam. Nie chciałam, by zasnął, bo rodzice mogliby uznać, że nie żyje. Tylko w tylnej połowie ciała na jakiś czas straci czucie.

Tak mi się przynajmniej wydaje, żałośnie dodała w duchu.

Jak długo trzeba czekać? Eleno, Jaskari, przybądźcie mi z pomocą!

Potężne zwierzęta spoglądały na nią niecierpliwie. Wkrótce pewnie same zechcą zająć się cielęciem.

– Spokojnie, tylko spokojnie, wszystko będzie w porządku – dała im znać. Nie wiedziała, czy ją zrozumiały. – Chyba teraz już spróbujemy – stwierdziła, uszczypnąwszy cielaka w zad i nie doczekawszy się żadnej reakcji. – Możecie tu złapać, chłopcy?

Okropnie się zrobiłaś bezpośrednia, Mirando, pomyślała z goryczą, ale „chłopcy” usłuchali. Wspólnymi siłami nastawili nogę jelonka. Stawy wróciły na miejsce. Zwierzątko drgnęło, lecz nic poza tym się nie stało.

– Już dobrze – uspokajała Miranda pochylone nad nimi wielkie stworzenia. – Teraz wszystko powinno już być w porządku, potrzeba tylko trochę czasu. Pomożemy mu stanąć na nogi, chłopaki?

Mocno ujęli jelonka, który chętnie się temu poddawał. Stanął wreszcie na drżących nogach, chwiejąc się z boku na bok. Wreszcie przysiadł na zadzie.

– Cóż ze mnie za idiotka, przecież znieczulenie ciągle jeszcze działa. Myślę, że teraz zrobimy tak: niech ta rodzina sama sobie daje radę, dość tu trawy i innego pożywienia. My za to powinniśmy się stąd wynieść.

– Ja też tak uważam – przyznał Gondagil. – Chodźmy.

Miranda prędko pożegnała się z olbrzymimi jeleniami i pobiegła za mężczyznami, nie wiedziała bowiem, co teraz myślą i czują zwierzęta. Na wszelki wypadek lepiej stad odejść.

Ruszyli w stronę wzgórz przez bagniste łąki, gdzie rosa błyszczała w trawie, mocząc im stopy.

– Ach, jak tu pięknie – szepnęła Miranda. – Tak rzadko mamy u nas rosę. Widziałam ja tutaj chyba tylko raz, dzisiejszej nocy.

– Przypuszczam, że tu jest chłodniej – trzeźwo zauważył Gondagil.

– O, tak, oczywiście, i to znacznie. Dokąd idziemy?

– Tak wysoko, jak się da.

Nagle Miranda pochwyciła wzrok Harama. Może była zbyt przewrażliwiona, wydało jej się jednak, że jego oczy mówią: Uporaliśmy się ze świętymi, teraz kolej na ciebie, dziewczyno.

W każdym razie odniosła wrażenie, że w szaroniebieskich oczach dostrzega groźny błysk.

Plecak. Pistolet laserowy. Muszę bronić tych rzeczy przed Haramem, inaczej będzie źle.

Od strony Gór Umarłych dobiegło chrapliwe zawodzenie wielu głosów.

– Przynajmniej wy mogłybyście milczeć – wykrzyknęła gniewnie Miranda.

Kąciki ust Gondagila wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu.

Загрузка...