10

Muszę porozmawiać z Markiem, taka była jej pierwsza myśl. I z ojcem, Mórim, Dolgiem, Ramem, Natanielem i wszystkimi innymi. To nie może być prawda!

Siedziała bez ruchu jak sparaliżowana, ledwie usłyszała zniecierpliwione ponaglenie mężczyzn: „I co dalej? Mów!”

– Co takiego? – ocknęła się wreszcie. – Gdzie to ja byłam?

– Właściwie nigdzie – odpad Gondagil. – Ale chcemy się teraz dowiedzieć, dlaczego wyszłaś poza mur i w jaki sposób się stamtąd wydostałaś.

– Na to ostatnie pytanie nie mogę odpowiedzieć, natomiast pierwsze… No cóż, muszę chyba zacząć od siebie. Mam siostrę, bardzo piękną zresztą…

– Przyprowadź ją następnym razem – mruknął Haram.

– Następnym razem? Wydaje ci się, że nastąpi jakiś następny raz? – zdziwiła się Miranda. – Moja radość nie będzie miała granic, jeśli w ogóle wrócę do domu. No cóż, moja siostra twierdzi, że jestem wichrzycielką, że wydaje mi się, iż mogę własnymi rękami naprawić świat. I że mam przesadnie wyczulone poczucie sprawiedliwości. Ona natomiast jest na tyle rozlazła, że słabo jej się robi, gdy patrzy, jak inni działają.

– Wracaj do rzeczy – krótko polecił jej Gondagil.

– Przecież właśnie o tym mówię – oburzyła się Miranda.

O mały włos nie dodała: „ty głupcze”, ale w porę ugryzła się w język. Gondagil był człowiekiem dumnym i na pewno źle by przyjął tak obraźliwe określenie. Miranda musiała podtrzymać tę odrobinę życzliwości, jaką dla niej miał. Trudno jednak uznać, że było to gorące uczucie.

Ludzie o nadmiernie wybujałym poczuciu własnej godności są niebezpieczni, pomyślała. Przeniosła spojrzenie na Harama. Ale ten człowiek jest jeszcze groźniejszy. W bardziej bezpośredni, namacalny sposób. Nie odrywa oczu od pistoletu.

Odruchowo położyła dłoń na kolbie.

Moje jedyne zabezpieczenie, stwierdziła.

Przeszła wreszcie do sedna, jak się miało okazać, ze zgubnym skutkiem.

– Rzeczywiście jest chyba prawdą, że mam wyczulony zmysł sprawiedliwości. Nie lubię, kiedy się depcze ludzką godność. Dlatego zawsze biorę stronę tych, których się źle traktuje, słabych, wszystkich kozłów ofiarnych…

Jej myśli znów na moment się rozproszyły. Czasami musiała przecież uznać, że ktoś miał istotny powód, by czynić z drugiego kozła ofiarnego. Nie myślała teraz o tych przypadkach, w których jej ingerencja była konieczna, lecz o innych. Zawsze zaciekle broniła ludzi, od których wszyscy odwracali się plecami. Niekiedy tylko po to, by stwierdzić później, że większość czasami ma rację. Jej protegowani okazywali się przesiąkniętymi na wskroś złem przestępcami, bez sumienia i bez odrobiny współczucia dla innych.

W takich chwilach litościwemu sercu Mirandy i jej zapałowi do reform zadawano mocny cios.

Nieco drżąco uśmiechnęła się do wyczekujących Waregów.

– Uznałam za bardzo niesprawiedliwe, że my w Królestwie Światła możemy korzystać z dobrodziejstwa i ciepła Świętego Słońca, podczas gdy wy musicie żyć w ciemności.

Z powagą potakująco kiwnęli głowami.

– Najwyższy szef Strażników, Ram, powiedział mi, że jesteście stosunkowo dobrymi ludźmi.

– Stosunkowo? – wykrzyknął Gondagil. – Co masz na myśli?

Do diaska, użyła niewłaściwych słów.

– W porównaniu z innymi plemionami, które tu żyją. Na przykład z potworami.

Atmosfera zgęstniała.

– Mów dalej – ponaglił Gondagil.

Od strony Gór Śmierci dobiegły przenikliwe skargi.

– Ram mówił, że nie mogą dać wam Słońca, bo zaraz wybuchłaby tu wojna.

Ich twarze pozostały zamknięte, twarde i niezgłębione.

– Ale ja… uznałam… pomyślałam… – Nie mogła sobie z tym poradzić. Ich przesyconę agresją milczenie wcale jej nie pomogło. – Zabrałam ze sobą Słońce dla waszego ludu. Całkiem spore, jestem pewna, że wszystkie plemiona mogą żyć tu zgodnie i w spoko… ju…

Urwała gwałtownie. W mężczyznach nastąpiła totalna zmiana.

Najpierw ich twarze zastygły w grymasie niedowierzania, a w końcu Gondagil zawołał:

– Czyś ty całkiem oszalała? Masz zamiar to rozgłaszać?

W tym samym momencie Haram z wrzaskiem rzucił się na plecak Mirandy.

Gondagil usiłował go powstrzymać, siedział jednak za daleko. Nie zdążył. Miranda wyciągnęła pistolet, ale Haram mocno uderzył ją w rękę, pistolet zawirował w powietrzu i spadł w dół zbocza od strony Doliny Cieni. Miranda zauważyła, jak lekko połyskując ląduje na ziemi.

Nie miała już czym się bronić.

Zdążyła na szczęście chwycić plecak, tak że nie dosięgła go ręka Harama. Trzymając ciężki bagaż przed sobą, ruszyła do ucieczki wzdłuż pasma wzgórz.

Słyszała goniących ją mężczyzn straszliwie blisko, wołali ją i siebie nawzajem. Nie rozumiała słów, po prostu śmiertelnie przerażona biegła przed siebie. Miała wrażenie, że czuje oddech Harama na karku. Jego dłoń w końcu dotknęła jej ramienia, dziewczyna uskoczyła w bok ku krawędzi skały, on za nią, wbiegła więc z powrotem na płaskowyż. Nagle Haram potknął się o wystający kamień i stracił równowagę.

Miranda usłyszała jego krzyk, gdy leciał głową w dół, Gondagil także krzyknął ostro, przerażony.

Gonitwa ustała.

Miranda oddaliła się od szczytu wzgórza i dopiero wówczas odważyła się spojrzeć do tyłu.

Ujrzała Gondagila leżącego na brzuchu z jedną ręką zaciśniętą wokół nadgarstka Harama. Haram wisiał nad przepaścią. Ogarnięty śmiertelnym strachem wykrzykiwał do towarzysza trudno zrozumiałe słowa.

– Nie mogę! – zawołał Gondagil. – Sam się ześlizgnę.

Miranda przez dwie sekundy stała nieruchomo. W tym miejscu zbocze było nieco mniej strome, zrzuciła więc plecak na dół i biegiem wróciła do mężczyzn.

– Chwyć mnie za rękę, Haramie.

Przez moment patrzyli na nią, nie posiadając się ze zdumienia, lecz Haram zaraz usłuchał dziewczyny. Chwilę bezradnie wymachiwał swobodną ręką w powietrzu, aż wreszcie dotknął jej dłoni. Miranda zaparła się w ziemię jak tylko mogła.

– Co z ciebie za idiotka? – syknął jej Gondagil do ucha, tak żeby Haram nie słyszał. – Powinnaś była wyznać to tylko mnie.

– Doprawdy?

Gondagil nie użył słowa „idiotka”, tylko innego wyrazu w swym języku, lecz to właśnie miał na myśli. Mirandzie brakło czasu, by się odciąć. Ciągnęła Harama z całych sił.

– Uważaj, Mirando – wydusił Gondagil z wysiłkiem. – Ześlizgujesz się.

– Wszystko będzie dobrze – mruknęła zgnębiona. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Jeszcze chwila i zaraz znajdzie się przy krawędzi skały… O, tak.

Gdy tylko stwierdziła, że Haram jest w stanie sam wciągnąć się na górę, wyrwała swoją rękę i rzuciła się do ucieczki. Gondagil nie mógł puścić przyjaciela, Haram też nie był w stanie jej gonić, ona zaś biegła, nie słuchając rozwścieczonych krzyków. Zyskała teraz znaczną przewagę.

Aby dotrzeć do swego plecaka, musiała pokonać spory kawałek, a potem zjechała w dół zbocza na pupie. Poczuła to w całym ciele, w pośladkach, łokciach i stopach. Dotarła jednak do drogocennego bagażu.

Zerknęła jeszcze przez moment na Waregów. Haram przerzucił kolana przez nieduży występ skalny, a Gondagil ciągnął go ile sił w rękach. Wiedziała, że już nie długo zaczną ją ścigać, zaryzykowała jednak i pobiegła wzdłuż dolnej krawędzi urwiska po pistolet. Bała się zostawiać broń w zasięgu chciwych dłoni, wszystko jedno czy miałyby to być ręce Waregów, czy potworów. Z góry doszedł ją krzyk zawodu.

Zanurzyła się w młody las.

Jedno niebezpieczeństwo miała za sobą, czekało ją inne, o wiele większe.

Zniknąwszy z oczu mężczyznom, usiłowała się zorientować, gdzie może znajdować się wejście do Królestwa Światła.

Dokładnie wiedziała, jak wygląda jego najbliższe otoczenie, ale gdzie ono jest? I gdzie są potwory?

Nie miała siły myśleć, głowa i każdy najmniejszy kawałeczek ciała sprawiały jej ból.

Tu, w Królestwie Ciemności, podobnie jak w Królestwie Światła, trudno było odróżnić dzień od nocy. Z tą jedynie różnicą, że tu panował wieczny półmrok. Organizm potrafi jednak wyczuć porę doby, Miranda nie miała wątpliwości co do tego, że u jej przyjaciół nastał już kolejny dzień.

Ach, jakże tęskniła za światłem, jak bardzo pragnęła znaleźć się wśród tych, których znała i kochała. Nieustający zmierzch ogromnie ją denerwował, niemożność wyraźnego widzenia wprawiała w irytację, ale z wysiłkiem posuwała się naprzód.

Niepokoiła się także o zawartość plecaka. Na pewno ucierpiała podczas upadku w dół zbocza, Miranda wierzyła jednak, że instrumenty i wszystkie źródła światła, które zabrała ze sobą, ocalały.

Żałowała teraz, że hojniej nie obdarowała Gondagila i Harama, mimo wszystko potraktowali ją lepiej, niż można było się spodziewać. To z jej winy wszystko tak źle się skończyło, powinna zachować większą ostrożność, mówiąc o Słońcu, które ze sobą zabrała. Ale ogarnął ją taki zapał, z całego serca chciała im pomóc. Pojęła teraz, jak bardzo niebezpieczne mogło być Słońce w Ciemności. Ram miał całkowitą rację. Chciwe, wręcz wygłodniałe, oczy Harama, zawód i wściekłość Gondagila wywołana jej niezdarnym załatwieniem tak ważnej sprawy.

Miranda także była rozczarowana. Uświadomiła sobie, że nie zdoła powtórnie wybrać się na taką ekspedycję. I tak miała niesłychane szczęście, pokonując Dolinę Cieni. Tylko dzięki olbrzymiemu jeleniowi wciąż jeszcze żyła. Teraz zwierzę odeszło, musiało zająć się własną rodziną i rannym jelonkiem.

Tym razem przyjdzie jej samotnie pokonać niebezpieczny teren. Nawet dziecko by zrozumiało, że szanse ma niewielkie.

Ze swego stosunkowo wysoko położonego punktu obserwacyjnego widziała obszar należący do potworów. Ich rozmieszczone gęsto siedziby leżały tuż pod nią. Wrota w murze?

Muszą znajdować się bardziej na prawo, chociaż to miejsce stąd, z góry, wygląda nieco inaczej. Ale to jedyne możliwe położenie.

Jak ona się tam dostanie?

Uświadomiła sobie wreszcie, że to nierealne. Nie bez powodu lud Timona trzymał się z dala od muru. Strzeżono go lepiej niż skarbca.

Pilnowały go żądne mordu, krwiożercze bestie.

Gdyby tylko udało mi się dotrzeć do muru, powtarzała w duchu, mogłabym się przekraść wzdłuż niego, bo one tam nie podchodzą. Ale jak tam zajdę? W jaki sposób zdołam znaleźć drogę, skoro nie udało się to Waregom? Co ja sobie wyobrażam?

Miranda siedziała w dość dużej odległości od terytorium potworów, ukryta pod skalnym nawisem, tak aby Haram i Gondagil nie mogli jej zobaczyć.

Potrzebuję pomocy, doszła do wniosku, sama nigdy sobie z tym nie poradzę. Muszę się zastanowić.

Długo siedziała z zamkniętymi oczyma, usiłując zebrać myśli.

Pochodzę z Ludzi Lodu, Marco i Dolgo stwierdzili, że mam w sobie ślady niezwykłych cech wybranych, ale to tylko ślady. Nie przychodzi mi do głowy żaden mądry pomysł.

Delikatnie wsunęła obie ręce do plecaka i położyła je, na kasetce ze Świętym Słońcem. Za nic na świecie niej miała odwagi otworzyć skrzynki, światłoszczelnej i starannie opakowanej. Jeden jedyny błysk złocistej kuli opromieniłby całą okolicę aż do nieba, a wtedy byłoby już po niej.

Przejrzała w myśli wszystkie urządzenia, jakimi dysponowała, ale w tej sytuacji żadne nie wydawało się przydatne. Miała jeszcze dwie kieszonkowe latarki, ot, i wszystko. Wydawało się, że całe wyposażenie zachowało się w dobrym stanie.

Dzięki Bogu.

W każdym razie udało mi się coś przeżyć, pomyślała z lekką desperacją. Przecież zawsze żal mi ludzi, którzy i u schyłku życia pytają zdumieni: „Czy to już wszystko, czy to już naprawdę wszystko?” Takich, co tylko czekali, by życie samo do nich przyszło, a kiedy tak się nie stało, poczuli się oszukani, wręcz okradzeni.

Jeśli człowiek nie szuka przeżyć, to sam jest sobie winien, doszła do wniosku Miranda w swej młodzieńczej pysze i nadmiarze odwagi.

Chociaż czy to właśnie nadmiar odwagi dokuczał teraz dziewczynie? Odczuwała raczej jej brak.

Może nie wszyscy ludzie potrzebują w życiu napięcia? Może są tacy, którzy wolą poczucie bezpieczeństwa?

Filozoficzne przemyślenia przerwała jej opadająca głowa. Na krótko przysnęła, zaraz jednak znów wróciła do brutalnej rzeczywistości.

Nie spała od przedostatniej nocy, a i wówczas nie udało jej się odpocząć, tak bardzo była podniecona swym zadaniem. Potem minął cały dzień, wieczorem wyszła, rozpoczynając samotną wędrówkę, a teraz nastał już dzień kolejny. Czy to dziwne, że niemal zasnęła?

Przetarła oczy i potrząsnęła głową, żeby rozjaśnić umysł. Co powinna zrobić? Owszem, pochodziła z Ludzi Lodu, ale czy to mogło jej teraz w czymkolwiek pomóc? Raczej nie.

A co z jej telepatycznymi zdolnościami? Z kim powinna nawiązać kontakt?

Najbliżsi jej byli Marco i Nataniel, ewentualnie właśnie oni mogli przejąć wysyłane przez nią sygnały. Ale nawet jeśliby wychwycili jej rozpaczliwe wołanie o pomoc, to co z tego? Co mogli zrobić innego, niż powiadomić Rama? A wtedy wydarzyć się mogły dwie rzeczy: albo pozostawiliby ją własnemu losowi, zabraniając wstępu do Królestwa Światła, albo też cała armia Strażników i Obcych, wielu rozgniewanych mężczyzn, przybyłaby jej na ratunek. Taka perspektywa nie przedstawiała się zachęcająco.

Odrzuciła więc tę myśl.

Móri i Dolgo. Czarnoksiężnicy? Nie byli jej krewniakami, więc możliwość nawiązania z nimi kontaktu telepatycznego wydała jej się mniej prawdopodobna.

Widziała jednak przecież, jak pogrążają potwory w głębokim śnie, słyszała, jak odmawiają nad nimi swoje zaklęcia. Posługiwali się jedenastowiecznym językiem islandzkim, czyli staronorweskim. Niestety, nie pamiętała, jak brzmią zaklęcia. Poza tym nie była przecież czarnoksiężnikiem.

Co więc począć? Musi wrócić, ma wszak niezwykłą historię do przekazania.

Może duchy? Duchy Móriego należałoby raczej wykluczyć, one przecież słuchają tylko jego, i to wtedy, kiedy chcą. Ale duchy Ludzi Lodu? Co one mogłyby zrobić?

Przez moment pomyślała o Tsi-Tsundze, lecz on był przywiązany do miejsca, tak samo jak elfy i inne istoty przyrody. Więc może jednak duchy Ludzi Lodu? Kogo z nich mogła wezwać?

Doskonale wiedziała, kogo powinna przywołać, lecz nie chciała. Jeszcze nie, wstrząs mógł być zbyt wielki. Ale co z Tengelem Dobrym? Czy on albo w ogóle którykolwiek z duchów Ludzi Lodu mógł przejść do Królestwa Ciemności? Wątpiła w to, w dodatku nie bardzo też ufała własnym nadprzyrodzonym zdolnościom. Nieporadnie usiłowała skupić się na Tengelu Dobrym i ściągnąć na siebie jego uwagę, była jednak zbyt wzburzona, za bardzo przestraszona i osamotniona. Nic jej z tego nie wyszło.

Wreszcie uświadomiła sobie jedno: nie mogła liczyć na to, że ktokolwiek jej pomoże. Sama nawarzyła piwa i sama będzie musiała je wypić.

Mało brakowało, a nie zapanowałaby nad ściskaniem w gardle, nerwowo mrugała powiekami, starając się odegnać łzy.

W końcu zdecydowała się ruszyć drogą, która wydała jej się najbezpieczniejsza, a raczej najmniej niebezpieczna. Jasne bowiem było, że bezpieczna droga przez terytorium bestii nie istnieje.

Przeszła tak daleko, jak tylko się dało w prawo wzdłuż przepaści, która wyraźnie się obniżała. Nad sobą miała skalne nawisy, pod nią rozciągały się zarośla zamieszkane przez potwory. Starała się za wszelką cenę pozostać niewidoczna i z dołu, i z góry.

Wreszcie nie była już w stanie posuwać się dalej prosto, musiała spuścić się w dół, przedrzeć przez las wroga i dotrzeć do muru. Gdyby tylko udało jej się dostać w pobliże niewidzialnej kopuły, być może byłaby bezpieczna.

Wybrała drogę przez teren, w którym siedziby bestii leżały w największym oddaleniu od siebie. Jednak gęste zarośla wydawały się tam nie przeniknione, mogło się w nich kryć wszystko.

Od dawna dziwił ją niezwykły blask, jaki miała przed oczami. Nie bardzo wiedziała, skąd się brał, wcześniej go nie zauważyła.

Szła dalej, skradając się, bardzo nie chciała, żeby ktokolwiek ją zaskoczył.

Ale tak właśnie się stało. Niespodziewanie została napadnięta.

Od tyłu zaatakowały ją dwa potwory.

Загрузка...