9

Kiedy wszedł do salonu, na jego twarzy malował się udawany spokój. Tansy siedziała na twardym krześle, nieco pochylona, pogrążona w głębokiej zadumie, o czym świadczyły zmarszczki wokół oczu. Nieświadomie miętosiła w palcach kawałek sznurka.

Powoli zapalił papierosa.

— Napijesz się? — zapytał tak, żeby nie zabrzmiało to ani zdawkowo, ani za szorstko.

— Nie, dzięki. Ale ty się nie krępuj. — Wciąż splatała i rozplatała sznurek.

Usiadł i wziął książkę. Siedząc w swoim fotelu, mógł ją ukradkiem obserwować.

Grób wykopany, zrobione wszystko, co było do zrobienia. Nic dziwnego, że w tej sytuacji nie mógł się bronić przed myślami. Przynajmniej więził je w ciasnej, zamkniętej strefie, żeby nie znajdowały swojego odbicia w rysach twarzy i nie kolidowały z innymi myślami, skupionymi wokół troski o Tansy.

To czary, szeptało mu coś w owej zamkniętej strefie. Zaklęty kamień zszedł z dachu… Kobiety to czarownice, walczą po stronie mężów… Tansy była czarownicą… Chroniła cię… Kazałeś jej z tym skończyć…

W takim razie, odpowiadał myślom, czemu Tansy nie widzi tego, co się dzieje? Nie da się ukryć, że ostatnio jest zrelaksowana i zadowolona z życia.

Jesteś pewien, że nie widzi albo że nie zaczyna zauważać? — odpowiedziały myśli. Nawiasem mówiąc, pozbyła się narzędzi magii, więc prawdopodobnie straciła też wrażliwość na magię. Naukowiec bez narzędzi pracy, mikroskopów bądź teleskopów, tak samo jak jaskiniowcy nie mógłby obserwować zarazków tyfusu i księżyców Marsa. Co więcej, miałby gorszy niż oni aparat postrzegania.

Uwięzione myśli tworzyły wzburzone kłębowisko, niby pszczoły szukające wyjścia z zatkanego ula.

— Norman — odezwała się nagle Tansy, nie patrząc na niego — znalazłeś i spaliłeś amulet, który miałeś w zegarku, prawda?

— Owszem — odparł po krótkim namyśle.

— Na śmierć o nim zapomniałam. Tyle ich było.

Przewrócił kartkę, raz i drugi. Zagrzmiało potężnie i deszcz zabębnił na dachu.

— Pamiętnik też spaliłeś, Norman, prawda? Oczywiście, dobrze zrobiłeś. Zatrzymałam go sobie, bo nie zawierał gotowych zaklęć, tylko ogólne formuły. Dlatego naiwnie wmawiałam sobie, że on się nie liczy. Ale go spaliłeś, co?

Odpowiedź nie przyszła mu łatwo. Miał wrażenie, że bawią się w zgadywanki i Tansy wnet odkryje prawdę. Uwięzione myśli brzęczały natrętnie: Pani Gunnison zdobyła pamiętnik. Ma w garści zaklęcia ochronne, które znała Tansy.

— Spaliłem — skłamał. — Przepraszam, ale myślałem…

— Oczywiście, postąpiłeś słusznie — przerwała. Nie patrząc na sznurek, silniej go skręcała.

W świetle błyskawicy zamajaczyła za oknem ulica i drzewa. Bębnienie deszczu przerodziło się w donośny szum, a jednak wydało mu się, że słyszy na podjeździe chrobot pazurów. Absurd: hałas ulewy wszystko zagłuszał.

Jął śledzić wzrokiem węzełki, które wykonywała Tansy ruchliwymi palcami. Mocne, zawiłe supły rozwiązywały się, gdy je sprytnie naciągnąć. Przypomniał sobie, z jakim mozołem studiowała indiańskie kocie kołyski. Wiedział też o znaczeniu przypisywanym węzłom wśród ludów pierwotnych. Gromadzenie i rozpraszanie wiatrów, zatrzymywanie ukochanych osób, pętanie odległych nieprzyjaciół, hamowanie i uwalnianie wszelkiego typu procesów fizycznych i psychologicznych. Mojry przędły nić ludzkiego życia. Rytmiczny ruch palców i układ supłów w pewien sposób podnosił go na duchu, kojarzył się z bezpieczeństwem… dopóki się nie rozpadały.

— Słuchaj, Norman — zapytała natarczywym głosem. — Wczoraj prosiłeś Huldę, żeby pokazała ci zdjęcie. Jakie zdjęcie?

Omal nie wpadł w panikę. Na tym etapie zabawy już się woła: „Gorąco!” Został jej mały kroczek.

I wtedy usłyszał głośne stukanie na twardej podłodze werandy, które jak gdyby przesuwało się wolno wzdłuż ściany. Ściśnięte w zamknięciu myśli zaczynały napierać z wielką siłą odśrodkową. Czuł, że traci równowagę umysłu, naciskany jednocześnie z zewnątrz i od wewnątrz. Z namaszczeniem strzepał nad popielniczką popiół z papierosa.

— Zdjęcie dachu Estrey Hall — odrzekł spokojnie. — Wiem od Gunnisona, że Hulda napstrykała sporo zdjęć, więc chciałem zobaczyć choć jedno.

— Sfotografowała jakiegoś stwora, co?

Powoływane do istnienia węzły znikały z oszałamiającą szybkością. Nagle odniósł wrażenie, że Tansy manipuluje nie tylko sznurkiem, a do niewoli trafia i z niej ucieka nie tylko powietrze. Supły oddziaływały na otoczenie, podobnie jak płynący w przewodzie prąd wytwarza wokół niego misterne pole elektromagnetyczne.

— Nie — odparł, zmuszając się do śmiechu. — Chyba że do stworów zaliczasz cementowe smoki. — Obserwował wyginający się szpagat. Czasami migotający, jakby zawierał srebrne włókna.

Skoro zwykłe supełki w magicznych zastosowaniach panują nad wiatrem, to nad czym zapanuje sznurek z metalowym włóknem? Nad burzą?

Błysnęło, a zaraz potem powietrze rozdarł ogłuszający huk, jakby piorun uderzył w najbliższej okolicy. Tansy siedziała nieporuszona.

— Ale walnęło… — mruknął. Kiedy ustał łoskot, a deszcz na moment się zmniejszył, usłyszał ciężkie tupnięcie, jakby coś wskoczyło z werandy na parapet dużego, niskiego okna.

Wstał i postąpił kilka kroków w stronę okna, jakby chciał sprawdzić, czy burza cichnie. Po drodze zauważył, że Tansy zwinnymi palcami tworzy dziwny wzór, przypominający kwiat o siedmiu płatkach z pętelek. Patrzyła wzrokiem lunatyka. Stanął między nią a oknem, żeby ją zasłonić.

Następna błyskawica pokazała mu to, co spodziewał się zobaczyć. Skurczona postać zbliżała pysk do szyby. Łeb był toporny, jakby rzeźbiarz nie ukończył swej pracy.

Nastała chwila ciemności, w czasie której sfera obcych myśli gwałtownie się powiększyła, aż wypełniła cały jego umysł.

Obejrzał się. Nie poruszając palcami, Tansy trzymała przed sobą dziwny kwiat ze sznurka. Akurat gdy odwracał głowę, zobaczył kątem oka, jak dłonie szarpią sznurek, a pętle zaciskają się niczym siedmiokrotnie wzmocnione sidła… i mocno trzymają.

W tej samej sekundzie przed domem zrobiło się jasno jak w dzień. Olbrzymia wstęga błyskawicy rozłupała wysoką wierzbę i, podzielona na kilka odnóg, pomknęła przez ulicę w kierunku kamiennej postaci, czającej się za oknem.

Normana poraziło światło, prąd przeszył jego ciało. Na siatkówce oka wyrysował się jednak ognisty ślad błyskawicy, której macki po dobiegnięciu do kamiennej figury oplotły ją i zacisnęły się jak siedem wnyków.

Sfera obcych myśli w mgnieniu oka rozrosła się poza obręb czaszki i zniknęła.

Jego histeryczny, niekontrolowany śmiech przedarł się przez milknące echa tytanicznego wyładowania. Otworzył okno i skręcił ramię lampki biurkowej, żeby świeciła na zewnątrz.

— Patrz, Tansy! — zawołał, trzęsąc się ze śmiechu. — Patrz, co zrobiły głupie studenciaki! Pewnie ci z bractwa, których wyśmiałem na zajęciach. Zobacz, co przytargali nam z kampusu na podwórko. Trzeba jutro zadzwonić, niech to stąd zabierają.

Deszcz padał mu na twarz. Wyczuwał zapach siarki. Tansy dotknęła go w ramię. Patrzyła za okno niewidzącym wzrokiem.

Smok stał oparty o ścianę, zastygły w swej nieorganicznej formie. Cement gdzieniegdzie był ciemniejszy i spieczony.

— Przedziwny zbieg okoliczności — powiedział. — Akurat w niego rąbnął piorun. — Bezwiednie wyciągnął rękę i pogłaskał kamień. Poczuł szorstką, twardą i nadal gorącą powierzchnię. Nie było mu już do śmiechu. — Eppur si muove — mruknął tak cicho, żeby nie słyszała stojąca obok żona. — Eppur si muove…

Загрузка...