Pokonując lęk, obszedł Morton Hall, wyprostował się w ramionach i skierował spojrzenie na kampus. Zaskoczyła go przede wszystkim atmosfera normalności. Wprawdzie nie uważał, by Hempnell emanował namacalną aurą zła, nie mnożyły się tu znaki działania nieczystych mocy… czy tego, z czym walczył, jakkolwiek to nazwać. Wszelako ów anormalny, wręcz podręcznikowy ład — studenci wędrujący gromadkami do akademików i automatu z wodą sodową w klubie studenckim, ubrane na biało dziewczęta przed lekcją tenisa czy wreszcie miły, znajomy widok szerokich chodników — wszystko to odprężało umysł, rzec by można, przekonywało o tym, że dał się zwariować.
Otwórz oczy, mówił jednak głos rozsądku. Niejedna roześmiana dziewczyna jest już odmieniona. Szanowne mamusie zdążyły je dyskretnie pouczyć, jak w nietradycyjny sposób sprawić, by spełniło się życzenie. Wiedzą już, że choroby psychiczne wynikają też z pewnych przyczyn, o których nie ma mowy w podręcznikach medycznych, a skrypty do ekonomii są niczym w porównaniu z tym, co oferuje magia pieniędzy. I z pewnością nie powtarzają w pamięci wzorów chemicznych, kiedy w czasie popijania coli lub plotek o chłopakach w ich oczach pojawia się nagle nieobecne spojrzenie.
Odwrócił się do schodów i szybko wbiegł do środka.
Były jeszcze rzeczy, które go mogły zaskoczyć, o czym się przekonał, widząc grupę studentów wychodzącą z sali przy końcu korytarza na drugim piętrze. Zerknął na zegarek. To właśnie jego studenci rozpraszali się po przepisowych dziesięciu minutach czekania na spóźnialskiego profesora. Mieli rację, pomyślał, wszak był profesorem Saylorem, człowiekiem mającym na głowie odczyty, zebrania komitetów i ważne spotkania. Żeby nikt go nie spostrzegł, pośpiesznie skręcił w boczny korytarz.
Nim wszedł do gabinetu, postał kilka minut przed drzwiami. Na oko wszystko było po staremu, lecz poruszał się ostrożnie, wystrzegając się obcych przedmiotów. Każdą szufladę wnikliwie obejrzał, nim odważył się włożyć rękę do środka.
W stosie nie przeczytanej korespondencji znalazł jeden złowieszczy list. Wysłany z gabinetu Pollarda, nakazywał mu wziąć udział w zebraniu zarządu w tym tygodniu. Uśmiechał się z ponurą satysfakcją, oglądając dowód na to, że jego kariera wciąż się sypie.
Skrupulatnie wyciągnął z teczek część papierów, wypchał nimi aktówki, a resztę rzucił na stertę.
Rozejrzawszy się po raz ostatni — zauważył przy tym, że smok nie wrócił na swoje miejsce na dachu Estrey Hall — ruszył w dół po schodach.
Przed budynkiem spotkał panią Gunnison.
Brzemię na rękach jakoś o wiele bardziej mu dokuczało. Przez chwilę widział ją bardzo niewyraźnie.
— Całe szczęście, że pana spotykam — rzuciła bez słowa wstępu. — Harold próbuje się z panem skontaktować na wszystkie możliwe sposoby. Gdzie pan się podziewał?
Nagle znów ją zobaczył jako starą, powolną, nie dbającą o siebie kobietę. Z mieszaniną ulgi i rozczarowania zrozumiał, że wojna, w której uczestniczy, toczy się w podziemiu; w świetle dziennym stosunki między nimi układały się jak dawniej. Zaczął zmyślać, jak to spędzając weekend u przyjaciół na wsi, zatruli się jedzeniem, a wiadomość wysłana do Hempnella musiała zaginąć w drodze. Tym chytrym kłamstwem wyjaśnił też wygląd Tansy — gdyby ktoś ją zobaczył — ponadto zaniedbanie obowiązków akademickich mógłby złożyć na karb nawrotów dolegliwości.
Wątpił, czy pani Gunnison bez zastrzeżeń uwierzy w to kłamstwo, lecz tak czy inaczej musiał się trzymać jednej wersji.
Nie komentując tej historii, wyraziła współczucie i na koniec powiedziała:
— Niech pan nie zapomni skontaktować się z Haroldem. Wydaje mi się, że chodzi o zebranie zarządu, na którym pan ma być obecny. Harold dużo o panu myśli. Do widzenia.
Patrzył na nią zaskoczony, gdy maszerowała w swoją stronę. Dziwne, ale pod sam koniec zauważył w jej zachowaniu oznaki szczerej sympatii, jakby na moment wyjrzało jej z oczu coś, co nie było panią Gunnison.
Miał do załatwienia kilka pilnych spraw. Pośpieszył do auta zaparkowanego poza terenem miasteczka studenckiego. Spojrzał zezem na nieruchomą postać na przednim siedzeniu, wsiadł i pojechał do Sawtelleów.
Dom był za duży jak na potrzeby jego domowników, a trawnik od frontu — skrzętnie przystrzyżony. Trawa jednak miejscami pożółkła, a kwiaty rosnące w wojskowym ordynku wyglądały na zaniedbane.
— Zaczekaj na mnie — polecił. — I nie wychodź z samochodu, choćby nie wiem co.
Ku jego zdziwieniu Hervey wyszedł mu na powitanie. Pod zawsze zatroskanymi oczami pojawiły się cienie, przebierał też palcami ze zdwojoną energią.
— Tak się cieszę, że wpadłeś — rzekł, zaciągając go do środka. — Sam już nie wiem, co robić, tyle mi przywalili obowiązków na wydziale. Zwalniam grupy z zajęć, szukam wykładowców na zastępstwo, a jutro ma być gotowy informator na przyszły rok! Chodź do gabinetu. — Poganiając Normana, przeprowadził go przez olbrzymi salon, urządzony bogato, lecz bez smaku, do zapuszczonej, wypełnionej książkami klitki z jednym małym okienkiem. — Jeszcze trochę i zwariuję! Nie wyściubiłem nosa z domu, odkąd napadnięto na Evelyn w sobotę wieczór.
— Co takiego?!
— Nie słyszałeś? — Popatrzył na Normana, zdumiony. Nawet tutaj, mimo oczywistej ciasnoty, próbował przechadzać się od ściany do ściany. — W gazetach pisali! Dziwne, że nie pokazałeś się ani nie zadzwoniłeś. Szukałem cię w domu, szukałem w gabinecie, lecz słuch po tobie zaginął. Evelyn od soboty leży w łóżku i wścieka się, gdy proponuję spacer. Teraz śpi, dzięki Bogu.
Norman w krótkich słowach powtórzył swoją zmyśloną wersję wydarzeń. Chciał wrócić do tego, co się stało w sobotni wieczór. Opowiadając bez zająknięcia o zatruciu pokarmowym, przeniósł się w myślach do Bayport i rozmowy telefonicznej z Evelyn, która odbyła się właśnie tamtej nocy. Tylko że Evelyn wydawała się stroną atakującą, nie atakowaną. Przyszedł na konfrontację, ale w tej sytuacji…
— Takie to moje psie szczęście! — zawołał teatralnie Hervey, gdy tylko doszedł do głosu. — Wydział zaczął się walić już tego samego tygodnia, kiedy objąłem kierownictwo. Nie ma w tym, oczywiście, twojej winy. A młodego Stackpolea zmogła grypa.
— Jakoś z tego wybrniemy. Usiądź i powiedz, jak to było z Evelyn.
Hervey niechętnie uprzątnął kawałek biurka, żeby na nim usiąść. I jęknął, kiedy wpadły mu w oczy papiery związane z jakąś pilną pracą.
— To się zdarzyło koło czwartej nad ranem — zaczął, szeleszcząc w zamyśleniu papierzyskami. — Obudziły mnie straszne wrzaski. Jej łóżko puste, a w korytarzu ciemno, że oko wykol. Z dołu dobiegają odgłosy walki, coś rymnęło o ziemię… — Nagle nastawił ucha. — Co to? Chyba słyszałem kroki w korytarzu od frontu. — Zanim Norman coś powiedział, mówił dalej: — No tak, to z przewrażliwienia. Od tamtej pory jestem kłębkiem nerwów… Cóż, chwytam co popadnie, chyba flakon, i schodzę na dół. Akurat się uciszyło. Zapalam światła i zaglądam do wszystkich pomieszczeń. Evelyn leży bez zmysłów w pokoiku do szycia. Wokół ust i na szyi zaczęły się pojawiać okropne sine ślady. Obok leży słuchawka (mamy tam aparat, bo Evelyn ciągle rozmawia przez telefon). Omalże ze skóry nie wyskoczyłem. Dzwonię po lekarza i policję. Po odzyskaniu przytomności może już coś powiedzieć, choć jest roztrzęsiona. Najpierw zadzwonił telefon. Aby mnie nie obudzić, zeszła na dół po ciemku. Kiedy podniosła słuchawkę, z kąta wyskoczył włamywacz. Szamotała się z nim (na samą myśl o tym ogarnia mnie furia!), ale był silniejszy i przydusił ją tak, że zemdlała. — Ze zdenerwowania zmiął kartkę, którą trzymał w ręku, ale się zreflektował i zaraz ją wygładził.
— Całe szczęście, że pojawiłem się w porę! Musiałem go spłoszyć. Lekarz stwierdził, że oprócz siniaków nie ma żadnych obrażeń. Ale te sińce nawet jego zdziwiły. Ponoć nie widział takich nigdy w życiu. Policja uważa, że włamywacz, chcąc zwabić kogoś na dół, po wejściu do domu zadzwonił na centralę i poprosił, żeby oddzwonili na ten numer. Pewnie wcisnął kit o zepsutym dzwonku. Nie wiadomo, jak się dostał do środka, bo okna i drzwi były zamknięte na głucho. Może przed pójściem spać zapomniałem przekręcić klucz w drzwiach wyjściowych. Znowu to moje karygodne roztargnienie! Powiedzieli mi na policji, że to był złodziej lub zboczeniec, ale swoją drogą, musiał być też wariatem. Na ziemi leżał srebrny talerz i dwa srebrne widelce, dziwnie zakleszczone, były też inne cudactwa. No i słuchał gramofonu, bo był otworzony, talerz się obracał, a na ziemi walały się szczątki płyty, na której Evelyn nagrała jakieś przemówienie.
Norman gapił się na podenerwowanego szefa swojego wydziału. Spojrzenie może i miał otępiałe, lecz w głowie kłębiły się myśli. Pierwsza rzecz, która do niego dotarła, to dobitny dowód na to, że faktycznie słyszał czuringę przez telefon w hotelu. Cóż innego zawierałaby połamana płyta? Evelyn naprawdę parała się czarami, podobnie jak Tansy. W przeciwnym razie co robiłyby na podłodze srebrne sztućce czy „inne cudactwa”? Ponadto musiała spodziewać się telefonu, więc się przygotowała, inaczej nie miałaby wszystkiego pod ręką.
Prędko jednak odtworzył sobie w pamięci, co mówił Hervey o obrażeniach żony — sińcach chyba identycznych jak te, których Tansy nabawiła się podczas rozmowy telefonicznej… lub które sama spowodowała. Takie same rany, takie same narzędzia. Wychylał się z cienia nowy świat, gdzie zaklęcia czarnej magii, nie wypełniwszy zadania, wracają do nadawcy, gdzie zastraszanie za pomocą czarów uderza rykoszetem w zdradliwy i psychopatyczny umysł sprawcy.
— To wszystko moja wina — powtarzał smętnie Hervey, szarpiąc krawat. Zawsze obarczał się winą, ilekroć coś złego (czy chociażby zły humor) przytrafiło się Evelyn. — To ja powinienem był się obudzić! To ja powinienem był zejść do telefonu. Kiedy sobie wyobrażę, jak ta moja kruszynka schodzi po omacku, a przed nią czai się ten… A tu jeszcze wydział! Mówię ci, zwariować można! Od tamtej pory biedaczka zmarniała, że aż strach. — Szarpnął krawat tak mocno, że zaczął się dusić i musiał popuścić węzeł. — Mówię ci, oka nie zmrużyłem — ciągnął, gdy zaczerpnął tchu. — Gdyby pani Gunnison nie była tak miła i nie posiedziała z Evelyn wczoraj rano, to sam nie wiem, co by ze mną było. Ale i to ją nie uspokoiło na tyle, żeby pozwoliła mi… Na Boga, Evelyn!!!
Norman nie potrafił powiedzieć, kto wydał z siebie tak nieludzki wrzask, a i Hervey, jego zdaniem, nie był lepiej zorientowany. Na pewno jednak ktoś krzyczał na piętrze.
— Przecież słyszałem kroki! — ryknął Hervey. — On wrócił!
— Galopem wyskoczył z gabinetu.
Norman gnał tuż za nim, zdjęty nagłym strachem. Żeby się upewnić, wystarczyło zerknąć przez okno w salonie na pusty samochód. Przegonił Herveya na schodach i pierwszy dopadł drzwi sypialni. Zatrzymał się w progu. Hervey, bełkocząc ze strachu i poczucia winy, wpadł prosto na niego.
Tego się Norman nie spodziewał. Evelyn cofnęła się na skraj łóżka, pod ścianę, owinięta jedwabną, różową narzutą. Dzwoniła zębami, blada jak kreda.
Nad łóżkiem stała Tansy. Z początku łudził się nadzieją… lecz gdy zobaczył jej oczy, przyszła chwila bolesnego zwątpienia. Była bez woalki. W grubym makijażu, z przypudrowanymi różem policzkami i ustami pociągniętymi jasnoczerwoną szminką wyglądała jak obscenicznie pomalowany posąg, niewyobrażalnie groteskowy w scenerii jedwabnych, różowych tkanin. Posąg żądny krwi…
Hervey przepchnął się do przodu.
— Co się stało!? Co się stało!? — zawołał i ujrzał Tansy. — Nie wiedziałem, że tu jesteś. Kiedy przyszłaś? — I nagle: — Wystraszyłaś ją!
Posąg przemówił beznamiętnym tonem. Hervey momentalnie się uciszył.
— Przecież jej nie wystraszyłam. Czegoś się boisz, Evelyn? Evelyn wytrzeszczała na nią oczy ze śmiertelnym przerażeniem, usta ruszały się bezgłośnie.
— Nie — wydukała w końcu. — Nie… wystraszyłam się Tansy. Rozmawiałyśmy… i wtedy… wydało mi się, że słyszę jakiś hałas.
— Tylko tyle, kochanie? — spytał Hervey.
— Tak. Chyba kroki… Bardzo ciche… w korytarzu… — Mówiła to ze wzrokiem wbitym w Tansy, która przypieczętowała jej wypowiedź kiwnięciem głowy.
Norman wspierał Herveya w niepotrzebnym, lecz melodramatycznym przeszukiwaniu piętra. Po powrocie zastali już tylko Evelyn.
— Tansy poszła do samochodu — poinformowała Normana słabym głosem. — Chyba coś mi się przesłyszało z tymi krokami.
Jednakże w jej oczach wciąż malował się strach, kiedy Norman zbierał się do wyjścia. Nie zwracała uwagi na męża, który troskliwie wygładzał narzutę i trzepał poduszki.
Tansy siedziała w samochodzie, wpatrzona w dal. Norman zauważył, że jej ciałem rządzi wciąż jedno i to samo uczucie. Musiał zadać pytanie.
— Ona nie ma mojej duszy — odpowiedziała. — O wszystko ją wypytałam. Na koniec poddałam ją ostatecznej próbie. Uścisnęłam ją. Wtedy krzyknęła. Bardzo się boi umarłych.
— Co ci powiedziała?
— Że ktoś przyszedł i odebrał jej moją duszę. Ktoś, kto jej nie ufa. Ktoś, kto chce mieć moją duszę w charakterze jeńca i z paru innych powodów. Pani Gunnison.
Normanowi aż pobielały knykcie na kierownicy. Myślał o dziwnej minie, którą go pożegnała pani Gunnison.