Kiedy nazajutrz rano przemierzał ostatni odcinek drogi do Hempnella, zobaczył z niezwykłą wyrazistością, że gotycki styl nijak nie przystaje do charakteru uczelni. Wyrafinowana architektura skrywała w sobie zadziwiająco mizerny potencjał intelektu i zarazem morze złości na niskie zarobki i rosnące koszty administracyjne. A w gronie studentów jak mało było pędu do wiedzy, tak wiele zdrożnej ochoty do szaleństw, napędzanej reklamą i przykładami z filmów. Ale może właśnie to miały symbolizować te fantazyjne, szare elementy architektoniczne już za dawnych klasztornych czasów, kiedy łuki i przypory spełniały określoną funkcję?
Z rzadka tylko i gdzieniegdzie przemykali ludzie, lecz za trzy, cztery minuty z kaplicy miała się wysypać zgraja studentów, rwący potok kolorowych swetrów i kurtek.
Kiedy przechodził na drugą stronę ulicy, zza rogu wypadła furgonetka dostawcza. Cofnął się na chodnik z dreszczem obrzydzenia. W świecie ogłupiałym na punkcie benzyny nie raziły go specjalnie auta osobowe, jednakże ciężarówki, ohydny produkt motoryzacyjnej megalomanii, działały mu na nerwy.
Zanim ponownie wszedł na jezdnię, rozejrzał się pobieżnie. Zdało mu się, że dogania go studentka mocno spóźniona na mszę w kaplicy albo też nie zamierzająca jej w ogóle odwiedzać. Zaraz jednak zorientował się, że to pani Carr. Poczekał, aż się zrównają.
Łatwo było o pomyłkę. Wprawdzie miała na karku siedemdziesiąt lat, siwowłosa kierowniczka dziekanatu dla kobiet szczyciła się wyjątkowo młodą i gibką figurą. Maszerowała zawsze żwawym, sprężystym krokiem. Dopiero z bliska znać było pociemniałą skórę na szyi i siateczkę głębokich zmarszczek. Szczupłą sylwetkę zawdzięczała wyłącznie starości. Jej zachowanie nie wynikało z ukochania dziewczęcości czy żałosnych prób zachowania seksapilu (nawet jeśli tak, były to bardzo subtelne próby), ale raczej z żarłocznej żądzy młodości, rześkości i niewinności — tak wielkiej, że elektryzowała w jej ciele wszystkie komórki i połączenia nerwowe.
Wykładowcy naszych uczelni wyznają kult młodości, pomyślał, pewną odmianę wszechobecnego amerykańskiego kultu urody. Z zachłannością wampirów pasożytują na młodych, energicznych uczuciach…
Nadejście pani Carr przerwało tok jego rozmyślań.
— Co u Tansy? — zapytała z tak ujmującą troską, że przez chwilę zastanawiał się, czy nie poznała prywatnego życia pracowników uczelni lepiej, niż się komukolwiek zdawało. Ale tylko przez chwilę. Bądź co bądź, ujmująca troska była niezbędnym narzędziem w jej pracy. — Tęskniliśmy za nią na ostatnim spotkaniu — ciągnęła pani Carr. — To taka wesoła duszyczka, a ostatnio mamy mniej powodów do wesołości. — Chłodne poranne promienie słońca połyskiwały w grubych szkłach okularów i skrzyły się jak szron na rumianych policzkach. Położyła mu dłoń na ramieniu. — Tansy ma na uczelni bardzo dobrą markę, profesorze Saylor.
Już miał wypalić: „Takie to dziwne?”, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.
— To miło, że się na niej poznaliście. — Niezły dowcip, bo jeszcze dziesięć lat temu pani Carr była czołową aktywistką klubu zwalczania niemoralnych Saylorów.
Jej srebrzysty śmiech poniósł się daleko w chłodnym powietrzu.
— Spieszę się na rozmowy ze studentami — dodała. — Proszę pamiętać, że pan również cieszy się na uczelni dobrą reputacją.
Patrzył, jak się szybko oddala, zastanawiając się, czy jej ostatnia uwaga nie oznacza, że wzrosły jego szanse na stanowisko kierownika katedry socjologii. Skierował się w stronę Morton Hall.
Kiedy dotarł do gabinetu, akurat zabrzęczał telefon. Dzwonił Thompson, odpowiedzialny na uczelni za kontakty z mediami. Pełnił chyba tę jedyną funkcję administracyjną, której ze względu na jej wagę nie chciano powierzyć zwykłemu wykładowcy.
Powitanie okazało się nadzwyczaj ciepłe. Jak zawsze, Norman widział w nim człowieka, który byłby szczęśliwszy jako sprzedawca mydła. Może psycholog odkryłby tę osobliwą rzecz, która kazała Thompsonowi uparcie krążyć na obrzeżach życia akademickiego. Choć wiadomo, że było w tym światku wielu urodzonych sprzedawców.
— Sprawa ma charakter dosyć delikatny — mówił Thompson. Delikatne sprawy były jego specjalnością. — Przed chwilą dzwonił do mnie człowiek z zarządu. Wygląda na to, że doszły do niego dziwne wieści (źródła informacji nie chciał podać), dotyczące pana i pani Saylor. Podobno w czasie ferii świątecznych w Nowym Jorku bawił się pan na przyjęciu u dość znanych osób związanych z teatrem, a przy tym bardzo… ee… frywolnych. Nie powiedział, gdzie dokładnie miało to miejsce, bo uczestnicy przyjęcia włóczyli się po całym mieście. Prawdę mówiąc, brzmiało to wszystko nieprawdopodobnie. Była mowa o improwizowanym przedstawieniu w nocnym klubie, profesorskiej todze i… hm… tańczącej striptizerce. Obiecałem, że zbadam sprawę. Oczywiście, pomyślałem sobie… zastanawiałem się… czy nie mógłby pan…
— Oficjalnie zaprzeczyć? Niestety, musiałbym skłamać. W tym, co pan słyszał, jest sporo prawdy.
— Rozumiem — odparł po chwili. — W takim razie nie mam więcej pytań. A tak dla pańskiej wiadomości: Fenner z zarządu okropnie się pieklił. Ględził i ględził, jak to aktorzy teatralni propagują pijaństwo i rozwiązłość.
— W pierwszym przypadku miał rację, w drugim nie. Mona i Welby Utell na swój sposób są sobie wierni. Fajni ludzie, kiedyś przedstawię ich panu.
— O, byłoby mi miło. Do widzenia.
Rozbrzmiał dzwonek, zwiastujący początek zajęć lekcyjnych. Norman przestał się bawić obsydianowym nożykiem, służącym do rozcinania kopert, odwrócił się od stołu i rozparł wygodnie na krześle, poirytowany i jednocześnie rozbawiony polityką przemilczania wstydliwych faktów. Sam nie zamierzał robić tajemnicy ze swojego udziału w przyjęciu Utellów, które miało co prawda dość szalony przebieg. Mimo to na kampusie nikomu o nim nie wspominał. Jeszcze nie upadł na głowę. W końcu, po miesiącach, i tak się wszystko wydało.
Ze swojego miejsca widział krawędź dachu Estrey Hall, która równo po przekątnej przecinała zarys okna gabinetu. Przy kalenicy nieruchomo przycupnął nieduży cementowy smok. Po raz dziesiąty tego ranka uprzytamniał sobie, że co się stało nocą, stało się naprawdę. Niełatwo było się z tym pogodzić. W gruncie rzeczy jednak przypadek Tansy, jej powrót do średniowiecza, wcale nie był dziwniejszy od architektury gmachu uczelni, chmary gargulców i baśniowych potworów, mających odpędzać złe moce.
Gdy rozbrzmiał drugi dzwonek, wstał.
Grupa przybyła na wykład o społecznościach pierwotnych powoli się uciszyła. Jednemu ze studentów kazał wyjaśnić rolę więzi rodowych we wspólnocie plemiennej, a sam przez pięć minut zbierał myśli, notując spóźnienia i nieobecności. Kiedy wypowiedź studenta, poparta na tablicy schematami grup małżeńskich, stała się tak zawikłana, że prymus Bronstein wreszcie raczył okazać chęć zabrania głosu, Norman poprosił o krytyczne uwagi, co zaowocowało początkiem ożywionego sporu. Aż w końcu odezwał się przemądrzały przewodniczący bractwa studenckiego z drugiego rzędu:
— Dawne założenia organizacji społecznej opierały się na niewiedzy, tradycji i zabobonach. Inaczej niż w dzisiejszym społeczeństwie.
Norman teraz mógł zabłysnąć. Z radością wdał się w dyskusję, miażdżąc obrońcę nowoczesnego społeczeństwa porównaniem — punkt po punkcie — studenckich bractw i pierwotnych „domów młodych mężczyzn”, z uwzględnieniem takich szczegółów jak rytuały inicjacyjne, które opisywał ze znawstwem i swadą. Następnie przedstawił dogłębną analizę współczesnych obyczajów, przedstawiając je z perspektywy hipotetycznego etnologa z Marsa. Mimochodem, z humorem, wspomniał o analogii między żeńskimi stowarzyszeniami a izolowaniem dojrzewających dziewczyn u ludów prymitywnych.
Czas szybko płynął, kiedy podawał przykłady kulturowego opóźnienia, od zachowania przy stole po systemy miar. Nawet samotny śpioch w ostatniej ławce ocknął się i nadstawił ucha.
— Oczywiście, dokonał się znaczący postęp, przede wszystkim w posługiwaniu się metodami naukowymi — rzekł w pewnym momencie — lecz coś z pierwotnych czasów pozostało do dzisiaj i nadaje ton naszemu życiu. Jesteśmy człekokształtnymi małpami, które uczęszczają do nocnych lokali i pływają na okrętach wojennych. Kim innym mielibyśmy być?
Ze szczególną uwagą spotkał się temat małżeństw i zalotów. Bronstein szczerzył zęby, kiedy Norman wymieniał współczesne odpowiedniki małżeństwa na drodze wymiany handlowej, małżeństwa będącego skutkiem porwania czy symbolicznego poślubienia bóstwa. Oznajmił, że próbne małżeństwo nie jest nowoczesnym wymysłem, ale ugruntowanym starożytnym zwyczajem, z powodzeniem praktykowanym między innymi przez Polinezyjczyków.
Wtem zauważył czerwoną jak burak twarz wściekłej Gracine Pollard, siedzącej w głębi sali córki rektora. Przeszywała go wzrokiem, nic sobie nie robiąc z tego, że siedzący obok studenci z zaciekawieniem patrzą na jej rumieńce.
Teraz pewnie mała świruska poskarży się tatusiowi, że profesor Saylor namawia do wolnej miłości, pomyślał. Ze wzruszeniem ramion kontynuował dyskusję, aczkolwiek skierował ją na bezpieczniejsze tory. Przerwał mu dzwonek.
Był wkurzony na siebie. Uwag i pytań zadowolonych studentów, na czele z Bronsteinem, słuchał jednym uchem.
U siebie w gabinecie znalazł wezwanie do dziekana Gunnisona. A ponieważ miał teraz okienko, wyruszył przez dziedziniec w stronę budynku administracji. Bronstein pełzł za nim, przedstawiając jakąś własną teorię, on jednak wciąż się zastanawiał, jak mógł się na wykładzie tak zagalopować. Niektóre z jego spostrzeżeń były troszkę nie na miejscu, to fakt. Dawno już nauczył się prowadzić wykład zgodnie z uczelnianymi standardami, a zarazem bez odbiegania od istoty rzeczy, tym bardziej więc drażniła go dzisiejsza wpadka.
Obok bez słowa przemknęła pani Carr z ostentacyjnie odwróconym wzrokiem. Wystraszony, szybko domyślił się przyczyny: z roztrzepania zapalił papierosa. Co gorsza, Bronstein poszedł w jego ślady; widać cieszył się, że wykładowca łamie surowy zakaz. Grono pedagogiczne mogło palić wyłącznie w ponurej świetlicy lub w ciszy gabinetów.
Zasępił się, ale nie zgasił papierosa. Najwyraźniej nocne wydarzenia wywołały zamęt w jego głowie. Niedopałek zgniótł butem dopiero na schodach budynku administracji.
W drzwiach sekretariatu zderzył się z korpulentną, acz elegancką panią Gunnison.
— Na szczęście mocno trzymam aparat — burknęła, gdy pochylił się po wypchaną torebkę. — Wkurzyłabym się, gdybym miała teraz wymieniać obiektyw. — Odgarniając z czoła zabłąkany kosmyk rudych włosów, zapytała: — Pan się czymś martwi? Co u Tansy?
Odpowiedział zdawkowo i ruszył przed siebie. O tak, to babsko z pewnością mogło być wiedźmą. Narzucone byle jak drogie ciuchy; snobizm, arogancja i tupet. Ta na pozór dobrotliwa osóbka potrafiła bezceremonialnie zdeptać cudze pragnienia. Tylko w jej obecności autorytet dziekana wydawał się mizerniutki.
Harold Gunnison przestał rozmawiać przez telefon. Gestem ręki poprosił Normana, by ten usiadł i zamknął za sobą drzwi.
— To sprawa delikatnej natury — zagaił z marsową miną.
Norman stał się czujny. Kiedy Harold Gunnison mówił, że sprawa jest delikatna, w przeciwieństwie do Thompsona nie przesadzał. Grali razem w squasha i dobrze się ze sobą dogadywali. Jedyną rzeczą, jaką miał za złe dziekanowi, to ustawiczne nadskakiwanie rektorowi Pollardowi, żeby w zamian za schlebianie jego poglądom politycznym i demonstracyjne ekscytowanie się jego przyjaźnią z prominentnymi politykami otrzymać czasem na piśmie wylewne podziękowania.
Harold zaznaczył jednak, że sprawa jest delikatna. Należało się spodziewać, że będzie mowa o dziwacznym, nieodpowiednim, może nawet przestępczym zachowaniu Tansy. Nagle wydało mu się to oczywiste.
— Pracuje dla pana dziewczyna ze studenckiego biura karier zawodowych? Margaret van Nice?
Norman uświadomił sobie raptownie, kto dzwonił do niego wczoraj w nocy. Kryjąc zdumienie, odczekał chwilę i stwierdził:
— Dość cicha, rzekłbym. Obsługuje powielacz. — I dodał ze szczerym wyrazem olśnienia: — Zawsze mówi szeptem.
— Chwilę temu wpadła w histerię u pani Carr w gabinecie. Twierdzi, że pan ją uwiódł. Pani Carr natychmiast przekazała sprawę w moje ręce.
Norman miał ochotę opowiedzieć o nocnym telefonie, ale się powstrzymał.
— No więc? — spytał.
Gunnison zmarszczył czoło i spojrzał na niego ze smutkiem.
— Wiem, że takie rzeczy się zdarzają — ciągnął Norman. — Nawet na naszej uczelni. Ale nie tym razem.
— Rozumiem.
— Oczywiście, było mnóstwo okazji. Kilka razy pracowaliśmy do późna w Morton Hall.
Gunnison sięgnął po teczkę.
— Przy okazji zabrałem wyniki jej testów psychologicznych. Ma się czym pochwalić. Cała masa kompleksów. Musimy postępować ostrożnie.
— Chcę usłyszeć jej oskarżenia, i to jak najszybciej.
— Naturalnie. Umówiłem was na konfrontację w gabinecie pani Carr. O czwartej po południu. A tymczasem spotka się z doktorem Gardnerem. To ją powinno ostudzić.
— Czyli czwarta. — Norman wstał. — Pan też przyjdzie?
— Oczywiście. Przykro mi, że tak się to potoczyło. Szczerze mówiąc, pani Carr pokpiła sprawę. Spanikowała. Nic dziwnego, to podstarzała dama.
W pokoju recepcyjnym Norman przystanął i obejrzał niewielką gablotkę, poświęconą dokonaniom Gunnisona w dziedzinie chemii fizycznej. Tym razem wystawiono na pokaz krople księcia Ruperta i inne gotowe do eksplozji cudeńka. Wpatrywał się zadumany w ciemne, połyskliwe kuleczki ze sztywnymi, powyginanymi ogonkami. Bez zainteresowania zerknął na karteczkę z opisem wkraplania ciekłego szkła do rozgrzanego oleju. Wydawało się, że Hempnella coś łączy z kroplami księcia Ruperta. Uderz w korpus młotkiem i najwyżej zaboli cię ręka, lecz trąć paznokciem delikatne zakończenie ogonka, a całość wybuchnie prosto w twarz.
Trafne porównanie.
Spojrzał na pozostałe przedmioty, między innymi na maleńkie lusterko, które — jeśli wierzyć objaśnieniu — rozsypywało się w proszek przy najlżejszym zadrapaniu lub nagłej różnicy temperatur na powierzchni.
A jednak, gdyby się nad tym głębiej zastanowić, porównanie budziło niepokój. W każdej pedantycznie zorganizowanej, nadętej i nieco sztywnej instytucji, takiej jak małe kolegium, pojawiają się wrażliwe miejsca. To samo dotyczy człowieka i jego kariery zawodowej. Draśnij bolesny punkt w umyśle psychopatki, a wybuchnie tysiącem niewiarygodnych oskarżeń. Nawet on, uważający się za zrównoważoną osobę, mógł być przez kogoś w tajemnicy podglądany; a nuż ktoś szuka w nim śladu słabości i już podnosi palec?
Tu go na pewno ponosiła wyobraźnia. Udał się w pośpiechu na ostatnie poranne zajęcia.
Kiedy wyszedł z sali, zaczepił go Hervey Sawtelle. Jego kolega z wydziału robił wrażenie odpychającej karykatury akademickiego wykładowcy. Niewiele starszy od Normana, miał mentalność siedemdziesięciolatka… albo wystraszonego gołowąsa. Zawsze dokądś gnał, dygotał z podenerwowania, zdarzało mu się też chodzić z dwiema teczkami. Norman uważał go za jedną z ofiar przerośniętych ambicji. Najprawdopodobniej w czasach szkolnych przemądrzali nauczyciele wbili mu do głowy, że powinien wiedzieć wszystko o wszystkim, znać zdanie ekspertów na każdy możliwy temat — jak średniowieczna muzyka, równania różniczkowe czy współczesna poezja — umieć błyskawicznie i trafnie skomentować wszelkie filozoficzne spostrzeżenia, poczynione w językach obcych bądź martwych… tudzież nigdy, pod żadnym pozorem, nie zadawać pytań. A kiedy poszedł na marne jego wytężony wysiłek, by sławą przyćmić nawet dawnego Bacona, pogodził się z myślą o swej intelektualnej niemocy, którą próbował ukryć, może i przed samym sobą, poprzez szalenie drobiazgowe wykonywanie obowiązków.
Wszystko to znajdowało swoje odzwierciedlenie w szczupłej, wysuszonej twarzy z wąskimi ustami i wysokim czołem. Codzienne zmartwienia wyryły na niej wyraźny ślad.
Jednakże w tej chwili podniecał się jak dziecko.
— Słuchaj, Norman, zdziwisz się mocno! Grzebałem rano w zbiorach biblioteki i przypadkowo znalazłem starą pracę doktorską z 1930 roku. Pisał ją ktoś, o kim w życiu nie słyszałem. Tytuł: Psychoza a przesąd. — Wydobył oprawiony maszynopis, wyglądający tak, jakby nigdy go nie otwierano. — Tytuł niemalże identyczny do twojego: Psychoza a przesąd. Podobieństwa. Niesamowity zbieg okoliczności, co? Przejrzę to sobie dziś wieczorem.
Raźnym krokiem skierowali się w stronę stołówki, mijając na dróżce trajkoczących, rozbawionych studentów, którzy z uśmiechem ustępowali im z drogi. Norman ukradkiem zezował na Herveya. Pewnie cymbał pamiętał, że… Podobieństwa wyszły drukiem w 1931 roku, co skłaniało do paskudnych podejrzeń o plagiat. Wszelako jego wesoło rozdziawione usta nie miały wyrazu chytrości.
Korciło go, by zaciągnąć Herveya gdzieś na bok i powiedzieć mu, że w grę wchodzi coś dziwniejszego niż zbieg okoliczności, co jednak żadną miarą nie wpływa na jego metody nauczania. Ale w tym miejscu nie wypadało mu tego robić.
Tak czy inaczej, całe to zdarzenie budziło obawy. A przecież już od wielu, wielu lat nie zaprzątał sobie głowy tą durną historią z pracą Cunninghama. Należała do przeszłości… niczym niedostrzegalny słaby punkt, czekający tylko, żeby ktoś go tknął.
Znowu ta chora wyobraźnia! Wszystko da się łatwo wyjaśnić w wolnej chwili, Herveyowi czy komukolwiek innemu.
Tymczasem Hervey przypomniał sobie o swoich troskach.
— Wiesz, że powinniśmy omówić na zebraniu program socjalno-naukowy na następny rok. Z drugiej strony, chyba lepiej zaczekać, aż… — Urwał, zażenowany.
— … aż zapadnie decyzja, który z nas zostanie kierownikiem katedry socjologii? — dokończył za niego Norman. — To bez znaczenia, bo i tak będziemy współpracować.
— Oczywiście, nie chciałem niczego sugerować…
Na schodach prowadzących do budynku stołówki spotkali innych nauczycieli. Kiedy zajęli miejsca w strefie dla pracowników uczelni, ogłuszający brzęk naczyń w części dla studentów nieco zelżał, choć nadal był zgiełk.
Rozmowy koncentrowały się wokół starych, oklepanych tematów, podszyte spekulacjami co do tego, jakie zmiany personalne i organizacyjne przyniesie nowy rok. Wspomniano o politycznych ambicjach rektora Pollarda; Harold Gunnison wyjawił, że pewna silna grupa polityczna namawia go do kandydowania na stanowisko gubernatora. Zamiast otwartej krytyki tu i ówdzie przy stole zapadło wymowne milczenie. Herveyowi aż grdyka chodziła, kiedy ktoś wspominał o nie obsadzonej funkcji kierownika katedry socjologii.
Norman uciął sobie dość ciekawą pogawędkę z Holstromem z wydziału psychologii. Cieszył się, że konsultacje i zajęcia ze studentami zajmą mu czas do godziny czwartej. Spokojnie mógłby pracować o połowę ciężej niż ktoś pokroju Herveya, aczkolwiek bałby się brać na siebie choćby ćwierci jego problemów.
Okazało się jednak, że na spotkaniu o czwartej nie będzie iskrzyło. Ledwie dotknął drzwi gabinetu pani Carr — zupełnie jakby to zapoczątkowało eksplozję — rozległ się płaczliwy, świdrujący głos:
— Kłamałam! Wszystko zmyśliłam!
Gunnison siedział pod oknem z przekrzywioną głową i skrzyżowanymi rękami; wyglądał jak nieco znudzony i zakłopotany słoń. Na krześle ustawionym na środku gabinetu kuliła się filigranowa, jasnowłosa dziewczyna. Po wychudzonych policzkach ciurkiem ciekły łzy, ramionami wstrząsało histeryczne szlochanie. Wokół niej kręciła się nerwowo pani Carr, próbując ją uspokoić.
— Sama nie wiem, co mnie podkusiło — łkała żałośnie dziewczyna. — Kochałam się w nim, a on nawet na mnie nie spojrzał. W nocy chciałam się zabić, ale pomyślałam sobie, że lepiej będzie, jak mu zrobię na złość…
— Posłuchaj, Margaret, musisz wreszcie ochłonąć. — Ręce pani Carr kołysały się gdzieś nad ramionami dziewczyny.
— Momencik — odezwał się Norman. — Panno van Nice…
Odwróciła się i podniosła wzrok, dopiero teraz świadoma jego obecności.
Odczekał chwilę. Nikt się nie poruszył.
— Panno van Nice — powiedział w końcu — czy w nocy pomiędzy tą chwilą, gdy zdecydowałaś się popełnić samobójstwo, a chwilą gdy postanowiłaś mi zaszkodzić, zrobiłaś coś jeszcze? Czy przypadkiem gdzieś nie dzwoniłaś?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Niebawem na jej załzawionych policzkach pokazał się rumieniec, który następnie rozrósł się na całą twarz, spłynął pod sukienkę i bladą czerwienią zafarbował dłonie.
Gunnison okazał zaciekawienie.
Pani Carr pochyliła się i przeszyła wzrokiem Margaret. Normanowi zdało się, że w jej świdrującym spojrzeniu czai się jad. Zapewne było to złudzenie, które potęgowały grube szkła okularów, często nadające oczom pani Carr rybi wygląd.
Dziewczyna nie zareagowała, gdy ręce pani Carr spoczęły wreszcie na jej ramionach. Ciągle patrzyła na Normana, w tym momencie z miną wyrażającą śmiertelny wstyd i błaganie.
— Nic się nie stało — rzekł łagodnie Norman. — Nie ma się czym przejmować. — Obdarzył ją miłym uśmiechem.
W dziewczynie zaszła przemiana. Wyrwała się spod pieczy pani Carr i raptownie stanęła na nogach.
— Nienawidzę pana! — krzyknęła. — Nienawidzę!!!
Gunnison wyszedł za nim z gabinetu. Ziewnął, pokręcił głową i zauważył:
— Dobrze mieć to za sobą. A tak przy okazji: Gardner powiedział, że nic sobie nie zrobiła.
— Stale coś się dzieje — odparł Norman, zamyślony.
— A, byłbym zapomniał. — Gunnison wydobył z wewnętrznej kieszeni sztywną, białą kopertę. — Mam tu list dla pani Saylor. Hulda prosiła, żebym go panu oddał.
— Widziałem się z Huldą dziś rano, kiedy wychodziłem z pańskiego gabinetu — odpowiedział Norman, choć myślami błądził zupełnie gdzie indziej.
Nieco później, już u siebie w Morton Hall, usiłował uporządkować te myśli, lecz okazały się wyjątkowo niepokorne. Smok na kalenicy Estrey Hall rozpraszał jego uwagę. Zabawne, że człowiek przez lata nie dostrzega drobiazgów, które niespodziewanie wybijają się na pierwszy plan. Kto jest w stanie opisać szczegółowo bodaj jeden element architektoniczny budynku, w którym pracuje? Najwyżej jedna osoba na dziesięć. Gdyby jeszcze wczoraj pytano go o smoka, nie wiedziałby nawet, o którego chodzi.
Oparty o parapet, przypatrywał się gadziej i zarazem groteskowo człekokształtnej sylwetce, skąpanej w żółtym blasku zachodzącego słońca, mającej symbolizować, jak mu się przypomniało, przejście dusz zmarłych do świata podziemnego. Poniżej, spod gzymsu, sterczała rzeźbiona głowa jednego z naukowców i matematyków, których podobizny zdobiły belkowanie. Dostrzegł nazwisko Galileusza, opatrzone niewyraźnym napisem.
Kiedy się odwrócił, żeby odebrać telefon, gabinet wydał mu się nagle bardzo ciemny.
— Saylor? Chcę tylko powiedzieć, że masz czas do jutra…
— Posłuchaj, Jennings — uciął Norman. — Przerwałem wczoraj rozmowę, bo wrzeszczałeś do słuchawki. Nic nie zwojujesz tymi pogróżkami.
Głos w telefonie, nie dając za wygraną, osiągał niebezpieczny pułap histerii:
— Masz czas do jutra, żeby wycofać zarzuty i przywrócić mnie w prawach studenta!
Nastąpił potok ordynarnych, wulgarnych inwektyw — tak głośnych, że wciąż brzęczały mu w uszach, kiedy odłożył słuchawkę.
Ani chybi obłąkany, pomyślał. I nagle zamarł w krześle. O godzinie pierwszej dwadzieścia w nocy spalił talizman, rzekomo mający odganiać od niego złe moce. Ostatni z woreczków Tansy. Mniej więcej o tej samej porze Margaret van Nice postanowiła wyznać mu miłość w pełnych pasji słowach, a Theodore Jennings obwinił go za udział w urojonym spisku. Rankiem świętoszkowaty Fenner z zarządu zadzwonił do Thompsona z wieściami na temat przyjęcia u Mony Utell, zaś Hervey Sawtelle myszkował w magazynach, aż znalazł…
Bzdury! Rozweselony własną infantylnością, parsknął śmiechem, wziął kapelusz i ruszył do domu.