Stąd wiara, że jego dusza jest w pewien sposób zrośnięta z kamieniem. Jeśli kamień pęknie, zły znak to dla niego. Powiadają, że piorun uderzył w kamień, więc ten, kto jest z nim związany, rychło umrze…
Nic z tego. Wodził oczami po stosie książek. Odłożył na bok Złotą gałąź i oparł się wygodnie. Daleko na wschodzie jeszcze grzmiało, lecz swojskie skórzane obicie fotela dawało poczucie bezpiecznej izolacji.
A gdyby tak — traktując to jak ćwiczenie intelektu — spróbował poddać analizie dziwne i nieszczęśliwie przypadki z ostatnich trzech dni z punktu widzenia czarnej magii?
Cementowy smok stanowiłby doskonały przykład magii imitacyjnej. Pani Gunnison sterowała smokiem za pomocą zdjęć, zgodnie z dawnym zwyczajem wykorzystywania rzeczy będących ze sobą w styczności, jak kłucie szpilkami woskowej lalki. Być może łączyła w szereg wiele zdjęć, by stworzyć wrażenie ruchu. Albo też sfotografowała wnętrze gabinetu i nakleiła na nie zdjęcie smoka. Mrucząc stosowne zaklęcia, ma się rozumieć. Kto wie, czy po prostu nie włożyła mu zdjęcia do kieszeni. Zaczął grzebać w kieszeniach, lecz zaraz przypomniał sobie, że miało to być tylko ćwiczenie intelektu, mała rozrywka dla zmęczonego mózgu.
A więc dalej, odfajkować panią Gunnison. Kolej na Evelyn Sawtelle. Nagrana przez nią czuringa, instrument często służący do przywoływania deszczu, zgrabnie i w kategoriach magicznych tłumaczyłaby wczorajszą wichurę i dzisiejszą nawałnicę; w obu przypadkach z niepogodą jakiś związek mieli Sawtellebwie. I jeszcze podobny dźwięk w jego snach… Aż zmarszczył nos, zdegustowany.
Słyszał, jak z tyłu na werandzie Tansy przywołuje kota bębnieniem w blaszaną miskę.
A teraz ostatnie pechowe skaleczenia z innej perspektywy. Obsydianowy nożyk. Ostrze golarki. Uszkodzony rondel. Gwoździk od dywanu. Zapałka, którą poparzył się przed kilkoma minutami. Może na golarkę rzucono zły urok, podobnie jak na zaczarowane miecze i topory, przyprawiające o śmierć śmiałka, który nimi włada. Może ktoś ukradł okrwawiony nożyk z obsydianu i włożył go do wody, żeby rana się nie zabliźniała — zgodnie ze starodawnym przesądem.
Przed domem po chodniku dreptał pies. Wyraźnie słychać było człapanie.
Tansy wciąż przywoływała kota.
Być może nakazem jakiegoś czarownika miał zniszczyć samego siebie kawałek po kawałku, czy raczej milimetr po milimetrze, biorąc pod uwagę golarkę. To kompleksowo tłumaczyłoby wszystkie obrażenia. We śnie rozkazywał mu beznamiętny głos…
Pies skręcił na podjazd. Pazury zgrzytały na betonie.
Figury z tarota, nabazgrane przez Evelyn Sawtelle, byłyby głównym elementem jakiegoś magicznego mechanizmu kontrolnego. Rysunek człowieka i ciężarówki nabierał ponurej wymowy w świetle jego chorobliwych lęków.
Teraz miał wrażenie, że to jednak nie pies. Prędzej chłopak od sąsiadów przeciąga z mozołem nieokreślony ciężki przedmiot. Smyk cały swój wolny czas poświęcał na zbieranie dziadostwa.
— Totem! Totem! — rozległo się. — Chcesz tam zostać? W porządku, to nie przychodź!
Tansy zamknęła drzwi od podwórza.
I na koniec to wrażenie czyjejś obecności za plecami, z którym zdążył się już zżyć. Postać większa od niego, z wyciągniętymi drapieżnie łapami. Umykała w bok, ilekroć spoglądał przez ramię. Druga taka zagadkowa istota żyła w jego snach. Możliwe, że to ona do niego przemawiała. W takim razie…
Stracił cierpliwość. Ćwiczenie intelektu, dobre sobie! Chyba dla idiotów! Zgasił papierosa.
— Co mogłam, to zrobiłam. Kot nie dostanie kolacji, choćby miauczał pół nocy. — Tansy usiadła na poręczy fotela i położyła mu rękę na ramieniu. — Co słychać?
— Nic dobrego — odparł lekkim tonem.
— Stanowisko kierownika?
Pokiwał głową.
— Dostało się Herveyowi.
Tansy zaklęła siarczyście. Oto muzyka dla jego uszu!
— Co, chciałabyś wrócić do czarowania? — wypsnęło mu się niechcący. Zagryzł wargę.
Przyjrzała mu się uważnie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Tak tylko żartowałem.
— No nie wiem. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo się o mnie martwisz, odkąd odkryłeś prawdę. Zastanawiasz się, czy nie drżę ze strachu o ciebie, czekasz na następne objawy. Kochanie, nie zaprzeczaj, to zupełnie normalne. Spodziewałam się, że przez pewien czas będziesz patrzył na mnie podejrzliwie. Jako wytrawny psycholog, nie wierzysz, że można migiem wyleczyć się z obsesji. A ja uwolniłam się od tego z taką radością, że twoja podejrzliwość wcale mi nie przeszkadza. Wiem, że z czasem minie.
— Słuchaj, skarbie, ja cię o nic nie podejrzewam, mówię szczerze — zaprotestował. — Może powinienem, ale tak nie jest.
Patrzyła na niego jak Sfinks szarozielonymi oczami.
— To czym się przejmujesz? — zapytała powoli.
— Ależ niczym. — Na tym gruncie musiał być szczególnie ostrożny.
Pokręciła głową.
— Nieprawda, martwisz się. Wiem, że są troski, którymi nie chcesz się ze mną podzielić. Mam rację?
Wlepił w nią spojrzenie.
Pokiwała głową.
— Kierownik wydziału, to raz. Pogróżki ze strony studenta, dwa. Do tego ta van Nice. Naprawdę sądziłeś, że uczelnia odmówi sobie przyjemności powiadomienia mnie o tych słodkich skandalach? — Uśmiechnęła się przelotnie, gdy chciał protestować. — Przecież wiem, że nie jesteś z tych facetów, którzy uwodzą kochliwe sekretarki i histeryczne pannice. — Na powrót spoważniała. — To są drobiazgi, z którymi łatwo sobie poradzić. Nie zwierzałeś mi się, bo myślałeś, że z obawy o ciebie wrócę do starych zwyczajów. Zgadza się?
— Tak.
— Ale coś mi mówi, że twój strach ma o wiele głębsze źródło. Dziś i wczoraj czułam, że chcesz poprosić mnie o pomoc, ale nie masz śmiałości.
Milczał, jakby szukał odpowiednich słów. Studiował jednocześnie jej twarz, usiłował dociec znaczenia najdrobniejszych zmarszczek wokół ust i oczu. Wydawała się ucieleśnieniem spokoju, lecz podejrzewał, że to jedynie przykrywka. Pomimo tego, co mówiła, zapewne wciąż stała nad przepaścią czarnej magii. Wystarczy lekko pchnąć, na przykład jednym nierozważnym zdaniem… Jak to się stało, do licha ciężkiego, że wplątał się w sieć swoich własnych zmartwień i głupich wytworów rozchwianej wyobraźni?!’Oto na wyciągnięcie ręki miał coś, co liczyło się najbardziej: umysł ukryty za gładkim czołem i jasnymi, szarozielonymi oczami. Pragnął oszczędzić temu umysłowi niedorzecznych wyobrażeń, które nękały jego ostatnimi dniami.
— Rzeczywiście, nie da się ukryć, martwiłem się o ciebie. Bałem się, że jeśli ci powiem, zaczniesz się zastanawiać, czy dobrze postąpiłaś. Może i źle zrobiłem, w sumie wszystkiego się domyśliłaś, ale tak właśnie myślałem. Teraz oczywiście widzę, że jesteś zdecydowana i mogę być z tobą szczery.
Ze zgrozą zauważył, jak łatwo okłamać ukochaną osobę.
Nie od razu ustąpiła.
— Jesteś pewien? Ciągle mi się zdaje, że coś taisz. — Nagle się uśmiechnęła i padła mu w objęcia. — Pewnie to krew MacKnightów, moich szkockich przodków — powiedziała ze śmiechem. — Straszne uparciuchy i monomani. Gdy już mamy fioła na jakimś punkcie, kompletnie nam odbija, ale gdy z czegoś rezygnujemy, nie namyślamy się długo. Jak Peter, mój stryjeczny dziadek. No wiesz, kiedy doszedł do wniosku, że nie ma Boga, jeszcze w tym samym dniu zrezygnował z urzędu prezbiteriańskiego ministra i wyrzekł się wiary chrześcijańskiej. I to w wieku siedemdziesięciu dwóch lat!
Rozległ się głuchy, przeciągły huk gromu. Wracała burza.
— Bardzo się cieszę, że tak się o mnie martwisz — ciągnęła. — To miłe z twojej strony.
Uśmiechała się wesoło, lecz w jej oczach pozostał zagadkowy wyraz, jakby coś jej nie dawało spokoju. Winszował sobie w duchu szczęśliwego zakończenia tej potyczki, gdy raptem przyszło mu na myśl, że nawzajem karmią się kłamstwami. A jeśli coś ukrywała, żeby oszczędzić mu zmartwień, sama udręczona ponad miarę? Może była lepszym krętaczem od niego? Nie przemawiały za tym racjonalne powody, a jednak…
— Może przyniosę coś do picia — zaproponowała. — Potem się zastanowimy, czy nie powinieneś w tym roku opuścić uczelni i poszukać szczęścia gdzie indziej.
Pokiwał głową. Zniknęła za rogiem salonu w kształcie litery „L”.
A jednak… przez piętnaście lat można z kimś mieszkać, kochać go i zarazem nie wiedzieć, co skrywa przed światem.
Dał się słyszeć brzęk szklanek w kredensie i miłe stuknięcie pełnej butelki. Znienacka zawtórował temu grzmot pioruna oraz, znacznie bliżej, przeszywający zwierzęcy skowyt. Urwał się, nim Norman skoczył na równe nogi.
Kiedy minął zakręt w salonie, Tansy znikała za drzwiami kuchennymi. Na schodach już ją prawie dopędzał.
Z okien domu naprzeciwko wylewało się światło na placyk pod garażem. W świetle leżał Totem z głową roztrzaskaną o beton.
Z gardła Tansy wyrwał się krótki odgłos — ni to jęk grozy, ni to szloch, ni to gniewne warknięcie.
W świetle niewiele więcej było widać oprócz zabitego kota. Norman stanął za nim tak, żeby zasłonić dwa wyraźne zadrapania w betonie. Mogły powstać od uderzenia cegły lub dużego kamienia — narzędzia zbrodni — lecz ich położenie względem siebie wydawało się nieprzypadkowe, a nie chciał, żeby Tansy nie wiadomo co sobie od razu wyobrażała.
Podniosła spojrzenie. Na jej twarzy nie odbijało się żadne uczucie.
— Lepiej wracaj do mieszkania — powiedział.
— A ty…
Pokiwał głową.
— Tak.
Zatrzymała się na schodach.
— Jak ktoś mógł zrobić coś tak okropnego?
Nie zamknęła za sobą drzwi. Po chwili zjawiła się ponownie. Przewiesiła przez poręcz werandy gruby dywanik z resztkami kociej sierści. Tym razem wracając zamknęła drzwi.
Zawinął kota i zabrał z garażu szpadel. Nie marnował czasu na szukanie cegieł, kamieni czy innych morderczych pocisków. Nie badał również głębokich śladów, które chyba dostrzegł na trawie przy podjeździe.
Kiedy rozkopywał szpadlem miękką ziemię pod płotem, migały błyskawice, nic jednak nie rozpraszało jego uwagi. Pracował sumiennie, lecz bez zbędnego pośpiechu. Po przyklepaniu mogiły, gdy zbierał się do powrotu, pioruny błyskały jeszcze jaśniej, przez co ciemność w przerwach wydawała się wyjątkowo mroczna. Wzmógł się wiatr i zatrząsł gałęziami.
Nie spieszył się. A gdyby tak w świetle błyskawicy ujrzał przed domem niewyraźną sylwetkę wielkiego psa? W sąsiedztwie ludzie trzymali kilka dużych psów. Ale nie były agresywne. Zresztą, kota nie zagryzł pies.
Flegmatycznie odniósł szpadel do garażu i wolnym krokiem ruszył do drzwi. Dopiero za progiem, kiedy obejrzał się i przebił wzrokiem ciemność, w głowie mu zawirowało.
W blasku najjaśniejszej jak dotąd błyskawicy zobaczył psa, który wychodził zza narożnika. To trwało sekundę. Pies w kolorze betonu człapał na sztywnych łapach.
Norman błyskawicznie trzasnął drzwiami i zasunął rygiel. Przypomniał sobie, że zostawił otwarte okna u siebie w gabinecie. Należało je zamknąć, i to szybko.
Zanosiło się na deszcz.