Siedział pochylony na skraju wysłużonego skórzanego fotela. Bawiąc się szczątkami w palenisku, drapał zębem pogrzebacza rozżarzoną deskę, aż rozpadła się na migoczące węgielki, nad którymi kołysały się prawie niewidoczne niebieskie ogniki.
Na ziemi obok niego, z głową między wyciągniętymi łapami, przyglądał się płomieniom kot.
Czuł się zmęczony. Dawno powinien się położyć za przykładem Tansy, ale chciał pobyć sam na sam ze swoimi myślami. Czasem wydawał mu się uciążliwy ów zawodowy nawyk, polegający na gruntownym rozpatrywaniu każdej sytuacji, skrupulatnym rozważaniu wszelkich plusów i minusów, docieraniu do najgłębszych zakamarków jak w sklepowym koszu na ubrania. Podczas gdy ona wyłączyła myśli jak światło i bachnęła się do łóżka. Cała Tansy! A może po prostu lepiej zestrojony, intensywniej pracujący kobiecy organizm?
Tak czy inaczej, postąpiła mądrze i z wyczuciem. I znowu: cała Tansy. Zawsze umiała właściwie ocenić sytuację. Zawsze prędzej czy później słuchała głosu rozsądku. Czy w podobnych okolicznościach odważyłby się na rzeczową dyskusję z inną kobietą? I twardo stąpała po ziemi… tyle że raz jej odbiło i zboczyła na manowce.
Należało za to winić uczelnię w Hempnell, wylęgarnię chorób psychicznych. Żona wykładowcy miała ciężki żywot. Że też już przed laty nie uświadomił sobie, ile na siebie wzięła! Trzeba było działać wcześniej. Z drugiej strony, świetnie udawała. A on zapomniał, że kobiety na uczelni muszą sobie radzić z najgorszymi intrygami. W przeciwieństwie do swoich mężów nie mogą się schronić w obojętnym, poukładanym świecie matematyki czy mikrobiologii.
Uśmiechnął się. Cóż to za niezwykłą myśl wypowiedziała Tansy pod koniec rozmowy? Evelyn Sawtelle, stara pani Carr oraz żona Harolda Gunnisona miałyby praktykować magię, i to jej najczarniejszą, morderczą odmianę? No tak, kto je znał, nietrudno by w to uwierzył. Bystry satyryk mógłby wziąć na tapetę ten pomysł. Nawet go rozwinąć: przedstawić ród niewieści jako oddane magii wiedźmy, prowadzące swą bezpardonową wojnę na złowrogie czary i przeciwzaklęcia, gdy tymczasem ich zatopieni w przyziemnej codzienności mężulkowie beztrosko zajmują się swoimi sprawami. Spójrzmy: Barrie napisał sztukę Co wie każda kobieta, by pokazać, że mężczyźni nie mają pojęcia o udziale żon w swych sukcesach. A skoro są tacy ślepi, czy zauważą, że żony pomagają sobie czarami?
Uśmiech Normana nie był już taki pogodny. Uzmysłowił sobie, że Tansy nie powiedziała niczego niezwykłego, że ona naprawdę wierzy lub częściowo wierzy w takie rzeczy. Nerwowo zagryzał wargę. Z pewnością jeszcze nie jeden raz obudzi się w nim jakieś dawne, nieprzyjemne wspomnienie. Po dzisiejszym dniu był na to skazany.
Tak czy owak, najgorsze miał już za sobą.
Pogłaskał kota, który wpatrywał się w żar jak zahipnotyzowany.
— Pora spać, sierściuchu, już pewnie dwunasta. O, nawet kwadrans po pierwszej.
Kiedy wsuwał zegarek z powrotem do kieszeni, namacał medalion na łańcuszku. Zważył w dłoni złote serduszko, które dostał w prezencie od Tansy. Czy nie było odrobinę za ciężkie w stosunku do swoich rozmiarów? Otworzył paznokciem wieczko. W żaden normalny sposób nie dało się zajrzeć pod zdjęcie Tansy, więc po chwili wahania wziął ołówek i ostrożnie wydłubał miniaturową fotografię. Odnalazł malusieńki woreczek z delikatnej flaneli.
Typowa kobieta, pomyślał zaraz zgryźliwie. Niby składa broń, ale coś tam chowa w zanadrzu.
A może zapomniała?
Ze złością wrzucił woreczek do kominka. Razem z nim pofrunęła fotografia; nim zdążył ją uratować, zapaliła się na rozpalonym podłożu i zamieniła w popiół. Twarz Tansy zwinęła się i sczerniała.
Woreczek nie poddał się tak od razu. Żółte ogniki rozpełzły się po zwęglonym meszku, a dopiero potem wysoko strzelił chybotliwy płomyk.
W tym momencie przeniknął go chłód, chociaż ciągle czuł żar bijący z kominka. W pokoju jakby pociemniało. Huczało mu w uszach; miał wrażenie, że gdzieś z głębi ziemi dobiega odległy warkot silników. I to przeczucie, że stoi nagi i bezbronny, oko w oko z jakąś obcą, nieprzyjazną istotą.
Kot odwrócił się. Obserwował bacznie cień w kącie. Nagle z wściekłym sykiem dał susa w bok i czmychnął z pokoju.
Norman zadygotał. Zwyczajny nerwowy odruch, pomyślał. W sumie mocno spóźniony.
Ogień przygasł i znów w palenisku była tylko skrząca się kupa węglików.
Wtem rozdzwonił się telefon.
— Profesor Saylor? Raczej pan nie przypuszczał, że się jeszcze odezwę, prawda? Otóż dzwonię dlatego, że mam zasadę mówić wprost, wszystkim bez wyjątku, co leży mi na wątrobie! Nie każdy jest zdolny do tego!!!
Norman odsunął słuchawkę od ucha. Słowa, wprawdzie nieskładne, mogłyby ujść jako wstęp do rozmowy, lecz na pewno nie ton, jakim je wypowiedziano. Zazwyczaj trzeba bluzgać z pół godziny, nim głos osiągnie taki pułap wycia i, nie ma co ukrywać, histerycznej złości.
— Wie pan co, panie Saylor? Nie zamierzam siedzieć cicho, gdy dzieje mi się krzywda. Nie dam się wywalić z uczelni. Będę się domagał zmiany ocen i pan już wie czemu!
Norman rozpoznał głos. Ujrzał w wyobraźni bladą, niespotykanie wychudzoną twarz, nabrzmiałe wargi, wybałuszone oczy i szopę rudych włosów.
— W takim razie, Jennings, skoro uważasz, że źle cię potraktowano, czemu się nie odwołałeś dwa miesiące temu, po wystawieniu stopni?
— Czemu? Po zamydlił mi pan oczy! Bezstronny profesor Saylor! Dopiero później zrozumiałem, że nie zwracał pan na mnie należytej uwagi, że na konsultacjach zwodził mnie pan i robił w konia. Nie uprzedził mnie pan, że mogę wylecieć. Na sprawdzianach dostawałem podchwytliwe pytania z wykładów, które opuściłem. Dyskryminował mnie pan za poglądy mojego ojca i dlatego, że nie jestem tak dobrym studentem jak Bronstein. Wtedy właśnie…
— Uspokój się, Jennings. Oblałeś jeszcze dwa przedmioty w semestrze.
— Tak, bo pan knuł, napuszczał na mnie innych i wygadywał o mnie niestworzone historie, żeby wszyscy myśleli…
— I twierdzisz, że zrozumiałeś to dopiero teraz?
— Tak. Myślałem i myślałem, i nagle mnie oświeciło. Nie lada spryciarz z pana. Płaszczyłem się przed panem, przyjmowałem wszystko bez zmrużenia oka, bałem się. Aż przyszły wątpliwości i nagle przejrzałem cały spisek! Wszystko się zgadza, wszystko wskazuje na pana, wszystko…
— Łącznie z tym, że usunięto cię z dwóch uczelni, nim przyszedłeś do nas?
— Aha! Od samego początku był pan do mnie źle nastawiony!
— Nie będę tego dłużej słuchać, Jennings — odparł Norman zmęczonym głosem. — Możesz pójść ze skargą do dziekana Gunnisona.
— To znaczy, że nic pan nie zrobi w tej sprawie?
— Dokładnie.
— Ostateczna decyzja?
— Ostateczna.
— No cóż. W takim razie strzeż się, Saylor! Strzeż się na każdym kroku! Mówię ci, uważaj!
Trzasnęła odkładana słuchawka. Norman wolno odłożył swoją na widełki. Do diabła z rodzicami Theodore’a Jenningsa! Nie dlatego, że byli zarozumiałymi, konserwatywnymi hipokrytami, ale że mieli w sobie tyle chorej dumy, by wypchnąć na studia drażliwego, samolubnego, pyskatego, lekko zbzikowanego chłopaka — tak samo jak oni ograniczonego, lecz dziesięć razy mniej sprytnego. I niech diabli wezmą rektora Pollarda za to, że jak ostatni głupiec ukorzył się przed ich bogactwem i politycznymi wpływami, choć doskonale wiedział, że chłopak nie da rady.
Postawił przesłonę przed kominkiem, wyłączył światło w salonie i w mdłym żółtym blasku płynącym z korytarza ruszył do sypialni.
Znów się rozdzwonił telefon. Przyjrzał mu się ze zdziwieniem, po czym podniósł słuchawkę.
— Halo? — Nikt mu nie odpowiedział. Odczekał chwilę. — Halo? — powtórzył. Wciąż brak odpowiedzi. Już miał przerwać połączenie, gdy raptem wydało mu się, że słyszy czyjś oddech: nierówny, zduszony, podniecony. — Kto tam? — zapytał ostro. — Profesor Saylor z tej strony. Proszę się odezwać.
Nadal miał wrażenie, że słyszy czyjś oddech. I nic więcej. Aż wreszcie z czarnej, tajemniczej czeluści telefonu wydobyło się jedno słowo, wypowiedziane wolno i z trudem, głosem głębokim, lecz nabrzmiałym niemalże baśniowym erotyzmem:
— Kochanie…
Przełknął ślinę. Nie poznawał tego głosu. Nim zdążył cokolwiek wykrztusić, szybko popłynęły następne słowa. Ich ton się wcale nie zmienił.
— Nie masz pojęcia, Norman, jak się cieszę, że zebrałam się na odwagę, by powiedzieć to, co sam dawno powinieneś zaproponować. Jestem gotowa, skarbie, naprawdę. Tylko przyjdź…
— Poważnie? — Norman nie posiadał się ze zdumienia. Głos wreszcie wydał mu się jakiś znajomy; właściwie nie jego barwa, a rytm i budowa zdania.
— Przyjdź, mój luby, nie zwlekaj. Zabierz mnie gdzieś w ustronne miejsce, gdzie będziemy tylko my sami. Będę twoją kochanką, twoją służebnicą. Uczyń mnie swoją niewolnicą. Zrób ze mną to, na co masz ochotę.
Norman najchętniej śmiałby się na całe gardło, lecz serce w nim łomotało. Całkiem fajna sprawa, jeśli to prawda, ale czy nie ma w tym jakiegoś komedianctwa? A jeśli to żart? — zadał sobie pytanie.
— Gdy mówisz do mnie, kochany, leżę rozebrana. Przy łóżku pali się różowa lampka. Zabierz mnie na maleńką wysepkę w tropikach, będziemy się tam kochać do utraty tchu. Zadasz mi ból i ja ci zadam ból. Pójdziemy pływać w świetle księżyca, wśród białych płatków kwiatów.
Żart, jakżeby inaczej, stwierdził nie bez cienia żalu. Aż nagle pomyślał o jednej jedynej osobie, zdolnej spłatać mu takiego figla.
— Przychodź prędko, Norman, i zaprowadź mnie w mrok.
— Dobrze, zgoda — odpowiedział ochoczo. — A kiedy już się skończy chwila namiętności, zapalę światło i powiem: Mona Utell, ty wstydu nie masz!
— Mona? — Tym razem głos był ostrzejszy. — Mona!?
— A coś myślała? — potwierdził ze śmiechem. — Jesteś jedyną znaną mi aktorką, mało tego, jedyną znaną mi kobietą, która byłaby w stanie z takim mistrzostwem wykręcić mi ten stary jak świat numer. Co byś zrobiła, gdyby odebrała Tansy? Udawałabyś Humphreya Bogarta? Co słychać w Nowym Jorku? Jak przyjęcie? Co pijecie?
— Co pijemy? Nie poznajesz mnie, Norman?
— Nazywasz się Mona Utell. — Opadły go jednak pierwsze wątpliwości. Przedłużanie żartu nie leżało w naturze Mony.
A tymczasem ów dziwny głos, dźwięczący irytująco swojską nutą, odzywał się coraz natarczywiej:
— Naprawdę nie wiesz, kim jestem?
— Nie, chyba nie — odpowiedział dość szorstko, rozzłoszczony tonem pytania.
— Naprawdę!?
Wyczuł, że to słowo jest niczym lont prowadzący do ładunku gniewu, ale miał to w nosie. Zniecierpliwiony, podpalił lont:
— Nie!
Głos z drugiej strony zamienił się w krzyk. Kot, który akurat przemykał obok, odwrócił głowę z ciekawością.
— Ty bydlaku, ty cholerny bydlaku! Po tym co mi zrobiłeś! Po tym jak z premedytacją doprowadziłeś mnie do wrzenia! Sto razy rozbierałeś mnie wzrokiem!
— Proszę cię…
— Numer stary jak świat?! Ty… ty nauczycielska świnio! Wracaj do Mony! Albo do swojej zołzowatej żoneczki! Obyście się w piekle smażyli, cała trójka!
Po raz drugi wysłuchał ciszy w telefonie. Z kwaśnym uśmiechem odłożył słuchawkę. Sielankowe życie profesora na uczelni, nie ma co… Daremnie zachodził w głowę, która kobieta pała do niego skrywaną namiętnością. Oczywiście, pomysł z Moną Utell wydawał się jak najbardziej słuszny. Bezsprzecznie dla kawału mogłaby zadzwonić aż z Nowego Jorku — żeby ożywić przyjęcie po wieczornym przedstawieniu. Ale żart nie miałby takiego zakończenia. Mona lubiła się pośmiać z ofiarą swego dowcipu.
Pewnie kto inny sobie z nim pofiglował. Nawet ktoś zupełnie obcy.
Wzruszył ramionami. Zwariowany świat. Trzeba powiedzieć Tansy. Będzie wesoło. Ruszył do sypialni.
W tym momencie dotarło do niego wszystko, co zdarzyło się tego dnia. Dwie denerwujące rozmowy oderwały go od rzeczywistości.
Zatrzymał się przed drzwiami. Odwrócił się powoli i spojrzał na telefon. Nic nie zmąciło ciszy.
Pomyślał sobie, że z pewnego punktu widzenia oba incydenty stanowiły dość nieprzyjemny zbieg okoliczności. Czyli coś, co jako naukowiec powinien traktować z dużym sceptycyzmem.
Usłyszał cichy, regularny oddech Tansy. Wyłączył światło w korytarzu i poszedł spać.