5

Tansy była w wyśmienitym nastroju i wydawała się piękniejsza niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy. Czasem uśmiechała się do siebie, co dostrzegł dwa razy, zerkając znad talerza.

Dał jej list od pani Gunnison.

— Pytała o ciebie również pani Carr — rzekł. — Trochę mi dopiekła, chociaż miała nienaganne maniery. No, a później… — Urwał w pół zdania, bo już miał opowiadać o papierosie i niemej reprymendzie pani Carr, a także o przejściach z Margaret. Wołał jednak nie martwić Tansy swoimi kłopotami, które mogłyby wynikać z pecha. Nie wiadomo, jaką wysnułaby interpretację.

Przejrzała list i mu go oddała.

— Widać w tym znajome piętno Hempnella, nie uważasz? — zauważyła.

Zaczął czytać:


Droga Tansy, gdzie ty się podziewasz? W tym miesiącu nie widziałam cię w kampusie więcej niż dwa razy. Jeśli zajmujesz się czymś wyjątkowo ciekawym, chętnie posłuchamy. Może w sobotę wpadniesz na herbatkę i małe pogaduchy?

Hulda

PS

W następną sobotę masz dostarczyć cztery tuziny ciastek na powitanie żon naszych byłych absolwentów.


— Trochę groch z kapustą, ale cięte pióro pani Gunnison od razu można poznać. Była dzisiaj jakaś podminowana.

Tansy się roześmiała.

— Tak czy owak, od paru tygodni izolujemy się od ludzi. Chyba zaproszę ich na partyjkę brydża jutro wieczór. Niezręcznie tak z dnia na dzień, ale w środy zwykle mają wolne. Zaproszę także Sawtelleow.

— Wszystko, byle nie ta jędza.

Znów się zaśmiała.

— Nie wiem, co ty byś zrobił beze mnie… — Szybko zmieniła ton wypowiedzi: — Raczej będziesz musiał ścierpieć towarzystwo Evelyn. Bądź co bądź, Hervey jest po tobie drugą figurą na wydziale. Jeśli kilka razy spotkacie się poza pracą, będzie to mile widziane. Dla pełnej obsady dwóch stolików zaproszę Carrów.

— Trzy straszliwe kobiety. Jeśli to typowe żony profesorów, miałem szczęście, że trafiłaś mi się ty.

— Czasem to samo myślę o mężach żon profesorów — odparła Tansy. A gdy zaczęli ćmić papierosy nad filiżanką kawy, dodała z wahaniem: — Mówiłam ci, że nie chcę rozmawiać o tym, co było w nocy. Ale jest coś, o czym chciałabym ci teraz powiedzieć.

Skinął głową.

— Kiedy paliliśmy… te rzeczy, nie dałam po sobie poznać, jak bardzo się boję. Miałam wrażenie, że wybijamy dziury w ścianach, które przez lata budowałam, i że nic już nie powstrzyma…

Siedział nieruchomo, bez słowa.

— To trudno wytłumaczyć — ciągnęła — ale odkąd zaczęłam się zajmować… tymi rzeczami, wyczuwałam czyjś napór z zewnątrz. Dręczył mnie nieokreślony, chorobliwy lęk, podobny do twojego strachu przed ciężarówkami. Obawiałam się, że coś się do nas przedziera, zbiera się do ataku. Musiałam się bronić, napierać z mojej strony… Jak facet, który siłuje się na rękę. Ale nie o tym chciałam rozmawiać. Poszłam spać wystraszona i zdruzgotana. Przygważdżała mnie zewnętrzna siła, a nie miałam czym odpowiedzieć, bo wszystko spaliłam. Aż nagle, gdy leżałam w ciemnościach, gdzieś tak po godzinie, doznałam przewspaniałego uczucia ulgi. Napór zniknął, jakbym wypłynęła na powierzchnię wody sekundy od utonięcia. Dopiero to mnie przekonało, że… odzyskałam zdrowy rozsądek. Dlatego jestem taka szczęśliwa.

Z trudem się powstrzymał od wypowiedzenia swoich myśli. Oto zbieg okoliczności, który przyćmił wszystkie wcześniejsze. Mniej więcej wtedy, gdy spalił ostatni talizman, doświadczając uczucia strachu, Tansy poczuła wielką ulgę. W temacie przypadkowości musiał się jeszcze wiele nauczyć.

— Bo w pewnym sensie, kochanie, byłam głupia — mówiła dalej. — Niejeden na twoim miejscu zachowałby się inaczej.

— Nie byłaś głupia, co zresztą jest określeniem dość ogólnikowym. Każdego można tak nazwać. Po prostu denerwowała cię uparta natura pewnych rzeczy.

— Uparta natura?

— Tak. Wyobraź sobie gwoździe, w które walisz młotkiem, a te się uparcie krzywią, jakby rozmyślnie stawiały opór. Albo urządzenie, które niespodziewanie odmawia posłuszeństwa. Złośliwość rzeczy martwych. Większe skupiska materii słuchają się praw fizyki, ale gdy rzecz dotyczy pojedynczego atomu, ba, samotnego elektronu, pewną rolę odgrywa przypadek, zachcianka… — Rozmowa przybierała niechciany obrót, toteż ucieszył się, kiedy na stół wskoczył Totem i zwrócił na siebie ich uwagę.

Ten wieczór okazał się dla nich najmilszy od niepamiętnych czasów.

Wszakże nazajutrz rano, przybywszy na uczelnię, Norman zadał sobie pytanie, po co w ogóle wspominał o złośliwości rzeczy martwych. Teraz nie dawało mu to spokoju. Roztrząsał najbzdurniejsze drobiazgi, takie jak usytuowanie tego durnego cementowego smoka. Wczoraj zdawało mu się, że przycupnął dokładnie pośrodku pochyłej kalenicy. Teraz zaś widział, że smok znajduje się w jednej trzeciej wysokości, dość blisko architrawu nad absurdalnie olbrzymią gotycką bramą między Estrey Hall i Morton Hall. Socjolog powinien mieć lepszy zmysł obserwacji!

Brzęczenie telefonu zbiegło się z dzwonkiem obwieszczającym godzinę dziewiątą.

— Profesor Saylor? — odezwał się Thompson skruszonym głosem. — Przepraszam, że jeszcze raz zakłócam spokój, ale znowu dzwonili z zarządu. Tym razem Liddell w sprawie nieoficjalnego przemówienia, jakie podobno wygłosił pan w czasie tych… hulanek. Na temat ułomności systemu szkolnictwa wyższego.

— Co w tym dziwnego? Twierdzi pan, że system szkolnictwa wyższego jest idealny? A może to temat tabu?

— Ależ nie, nic z tych rzeczy. Ten człowiek jednak twierdzi, że krytykował pan Hempnella.

— Owszem, krytykowałem niewielkie uczelnie pokroju Hempnella. Ale nie samego Hempnella.

— On chyba się boi, że w przyszłym roku możemy mieć problemy z naborem. Wspomniał o paru kolegach mających dzieci w wieku szkoły średniej, którzy po usłyszeniu pańskiego przemówienia byli niemile zaskoczeni.

— W takim razie są przewrażliwieni.

— Ponadto miał wrażenie, że odnosi się pan z politowaniem do… działalności politycznej rektora Pollarda.

— Przepraszam, ale muszę już iść na zajęcia.

— Rozumiem — odrzekł Thompson i odłożył słuchawkę. Skrzywił się. Złośliwość rzeczy martwych dokuczała o wiele mniej niż złośliwość osób żywych.

Zerwał się z krzesła i pognał na wykład o społecznościach pierwotnych.

Brakowało Gracine Pollard, co zauważył ze skrywaną radością. Prawdopodobnie jego wczorajszy wykład podrażnił jej zwichrowane poczucie niestosowności. Tym niemniej nawet córki rektorów powinny czasem usłyszeć jakąś życiową prawdę.

Co do pozostałych, wspomniany wykład w niezwykły sposób pobudził ich wyobraźnię. Kilku studentów niezwłocznie wybrało pokrewne tematy prac semestralnych. Przewodniczący bractwa studenckiego postanowił zbić kapitał na swojej wczorajszej porażce, planując zamieścić w gazetce „Bufon” humorystyczny artykuł o pierwotnym znaczeniu rytuałów inicjacyjnych. Ogółem, wykład minął błyskawicznie.

Będąc wreszcie w dobrym humorze, rozmyślał o niezrozumieniu, z jakim spotykali się studenci ze strony otoczenia. W powszechnym mniemaniu przedstawiali sobą typ niebezpiecznego buntownika i radykała o szokująco bezkompromisowym podejściu do moralności. Zaiste, przedstawiciele niższych warstw społeczeństwa uważali ich za bezecne, zdegenerowane monstra, potencjalnych morderców małych dzieci oraz stałych bywalców czarnych mszy. Gdy tymczasem studenci byli znacznie lepiej ułożeni niż dzieciaki ze szkół średnich. A co się tyczy eksperymentów z seksem, pozostawali daleko w tyle za tymi, których edukacja utknęła na podstawówce. Zamiast buńczucznie podrywać się z ławki i głosić wywrotowe orędzia, woleli zasłaniać się tanią hipokryzją — mówić tylko to, co pragnie usłyszeć nauczyciel. Mało prawdopodobne, żeby wymknęli się spod kontroli. Wprost przeciwnie, należało im powoli i subtelnie ukazywać prawdę, poszerzać ciasne horyzonty myślowe i uwalniać od wyniesionych z domu zakazów Co było nie lada wyzwaniem, wymagającym stanowczych działań, skoro żyło się w epoce zachwianej moralności, kiedy służba dla kraju i wierność małżeńska oddawały pole szerzej pojętej służbie i nieskrępowanej miłości. Albo ginęły przygniecione samolubstwem, wyścigami szczurów i zagrożeniem wojną atomową, jeżeli duch człowieka dał się stłamsić, złamać i spętać więzami tradycyjnych zahamowań i obaw.

Nauczyciele akademiccy byli odbierani z tą samą rezerwą co studenci. Stąd brała się ich bojaźń i przesadna wrażliwość na społeczną krytykę. Tym większy szacunek należał się każdemu, kto publicznie bronił swego zdania.

Naturalnie, wszystko to odzwierciedlało jeszcze niewygasłą w społeczeństwie skłonność do widzenia w nauczycielach nie propagatorów wiedzy, ale — rzec by można — niepokalanych opiekunów ognia westalskiego, ofiary na ołtarzu przyzwoitości, zakwaterowane w stosownie surowych mieszkaniach i oceniane w oparciu o dużo ostrzejszy kodeks moralny niż biznesmeni czy pokojówki. Przy czym niepokalana natura nauczyciela miała o wiele większe znaczenie od jego troski o wątły płomyk zdrowej ciekawości i szczerego zaangażowania w zajęcia. Co gorsza, ludziom byłoby wszystko jedno, gdyby ów płomyk wygasł… byleby nauczyciele trwali w swych świątyniach — bez skazy i zmazy, z grobową miną, zastygnięci w bezruchu, żywy dowód na to, że jest na tym świecie ktoś, kto przestrzega zasad moralnych.

Ha, pomyślał ironicznie, oni wręcz chcą z nas zrobić czarownice i czarowników, tyle że nieszkodliwych. A ja kazałem się nawrócić Tansy!

Ta myśl go rozbawiła. Dobry nastrój nie opuszczał go aż do popołudnia, kiedy to po ostatnich zajęciach przy wejściu do Morton Hall napotkał Sawtelle’ów.

Evelyn była paniusią udającą wielką intelektualistkę. Swoim zachowaniem starała się podkreślać, że poświęciła wspaniałą karierę na deskach teatru, aby wyjść za Herveya. W rzeczywistości nigdy jej się nie udało zostać kierowniczką studenckiego koła teatralnego i musiała się zadowolić drugorzędną funkcją na wydziale retoryki. Miała pretensjonalne maniery i nieco rażący gust w doborze garderoby, co w połączeniu z płaskimi policzkami i beznadziejną czarną fryzurą upodobniało ją do osobników, którzy dumnym krokiem przecinają hol w czasie przerwy w koncercie lub balecie. Pozbawiona artystycznej duszy, Evelyn — najgorliwiej ze wszystkich kobiet związanych z uczelnią — stała na straży konwenansów i walczyła o dobre imię Hempnella. Wobec braku ogłady jej starania często przynosiły odwrotny skutek.

Męża trzymała pod pantoflem. Kierowała nim jak firmą: trochę chaotycznie i nadgorliwie, a mimo to z dość dużym powodzeniem.

— Henrietta zaprosiła mnie dzisiaj na lunch… To znaczy pani Pollard — oznajmiła wyniośle, jakby podejmowała ją rodzina królewska.

— Posłuchaj, Norman… — zaczął z wigorem Hervey, unosząc neseser.

— Ucięliśmy sobie ciekawą pogawędkę — przerwała mu żona. — Rozmawialiśmy także o tobie, Norman. Wygląda na to, że Gracine błędnie tłumaczy sobie pewne rzeczy, które opowiadasz na zajęciach. To taka wrażliwa dziewczyna.

I fiu-bździu w głowie, dodał w duchu Norman.

— Tak? — zapytał z udawaną grzecznością.

— Nasza droga Henrietta nie bardzo sobie z tym radzi, chociaż, trzeba powiedzieć, jest oświeconą osobą, nad podziw tolerancyjną. Wspominam o tym, bo wiem, że cię to zainteresuje. Bądź co bądź, nikomu nie zależy na tym, żeby mówiono źle o wydziale. Nieprawdaż, Hervey? — dodała ostro.

— Co, skarbie? A tak, tak. Posłuchaj, Norman, co odkryłem w sprawie tej pracy doktorskiej, o której rozmawialiśmy wczoraj. Niesamowita rzecz! Główne tezy niemal w całości pokrywają się z tym, co zawarłeś w swojej książce! Zadziwiające, jak czasem dwóch niezależnych badaczy dochodzi do tych samych wniosków. To jak Darwin i Wallace albo…

— Nic mi o tym nie mówiłeś, kochanie — wtrąciła jego żona.

— Zaraz, zaraz… — Nie uśmiechało mu się usprawiedliwiać w obecności Evelyn, lecz nie miał wyboru. — Wybacz, Hervey, ale ten intrygujący zbieg okoliczności ma całkiem prozaiczne wytłumaczenie. To się zdarzyło w 1929 roku, kiedy zaczynałem tu wykładać. Pewien student o nazwisku Cunningham, z którym się wtedy przyjaźniłem, zapoznał się z moimi poglądami i włączył je do swojej pracy doktorskiej. Pracę przeczytałem już po tym, jak zdobył doktorat, bo przez dwa miesiące chorowałem na zapalenie płuc. Zresztą, zależnościami między psychozą a przesądami zajmowałem się wtedy na boku.

Hervey zmrużył oczy i przybrał swoją zwyczajową zatroskaną minę. W czarnych oczach jego żony mgliście odbijał się wyraz rozczarowania, jakby przed usłyszeniem wyjaśnienia wolała wczytać się w pracę doktorską, rozważyć każdy akapit, rozbudzić w sobie błogą podejrzliwość.

— Zdenerwowałem się i chciałem na niego donieść — ciągnął Norman. — Aż usłyszałem, że umarł. Dopatrywano się samobójstwa. Zawsze wydawał się niezrównoważony. Nie wiem, jak mógł sądzić, że takie oszustwo ujdzie mu płazem. Tak czy inaczej, ze względu na jego rodzinę postanowiłem milczeć. Jeszcze by kto pomyślał, że jego samobójstwo miało związek ze studiami.

Evelyn przyglądała mu się z niedowierzaniem.

— Nie wiem, Norman, czy to było najmądrzejsze — zauważył jej mąż. — To, że milczałeś. Nie bałeś się ryzyka? Mogła ucierpieć twoja reputacja.

W zachowaniu Evelyn zaszła nagła zmiana.

— Odnieś to do magazynu, Hervey, i zapomnij o sprawie! — nakazała szorstko. Potem uśmiechnęła się łobuzersko do Normana. — Zapomniałam, że mam dla ciebie niespodziankę. Tylko zejdź ze mną do salki akustycznej. To nam zajmie sekundkę. Idziesz, Hervey?

Norman nie miał na podorędziu wymówki, więc udał się ze Sawtelle’ami do sal wydziału retoryki na drugim końcu Morton Hall. Po drodze zastanawiał się, jakim cudem znalazło się na wydziale retoryki miejsce dla osoby obdarzonej tak osobliwym, nosowym akcentem jak Evelyn, nawet jeśli przypadkiem była żoną pracownika uczelni i niedoszłą bohaterką teatralnych tragedii.

Salka akustyczna, cicha i przyciemniona, była w zasadzie pudłem o dźwiękochłonnych ścianach i podwójnych szybach. Evelyn wyciągnęła z szufladki płytę, położyła ją na jednym z trzech gramofonów i nastawiła kilka pokręteł. Norman aż się wzdrygnął. Wystraszył się, że w jego stronę z hukiem pędzi ciężarówka, która zaraz przebije się przez ścianę. Po chwili jednak koszmarny ryk głośnika przemienił się w dziwny pulsujący odgłos — ni to wycie, ni to szum, jakby wicher próbował sforsować mury domu. W jego skotłowanej pamięci poruszyła się jakaś zapomniana struna.

Evelyn skoczyła i ruszyła pokrętłami.

— Pomyliłam się — powiedziała. — To jakaś awangardowa muzyka czy coś w tym stylu. Hervey, włącz światło. — I po chwili: — No, mam tę płytę. — Umieściła ją na drugim gramofonie.

— Cokolwiek to było, brzmiało okropnie — rzekł jej mąż.

Norman wytężył pamięć. Przypomniał sobie australijską czuringę, którą niegdyś zademonstrował mu kolega. Zakrzywiona deszczułka, wirująca na sznurku, wydawała dokładnie ten sam dźwięk. Aborygeni używali jej podczas rytualnego przywoływania deszczu.

„… jeżeli jednak w czasach waśni i nieporozumień świadomie i beztrosko zapominamy, że każde słowo i myśl musi mieć zakorzenienie w realnym świecie, jeżeli pozwalamy rzeczom urojonym i nieistniejącym zalęgnąć się w naszych umysłach…”

Norman ponownie się wzdrygnął, albowiem z głośnika płynął teraz jego własny głos. Miał dziwne wrażenie, jakby dał susa w przeszłość.

— Zaskoczony? — spytała kpiąco Evelyn. — To wykład o semantyce z zeszłego tygodnia. Umieściliśmy mikrofon przy mównicy. Pewnie myślałeś, że dla polepszenia słyszalności. Zrobiliśmy, jak to się mówi, potajemne nagranie. Tutaj zostało obrobione. — Wskazała ciężki gramofon z betonowym cokołem, służący do nagrywania. Przez chwilę majsterkowała przy pokrętłach. — Możemy tu robić różne rzeczy — paplała. — Miksować wszelkie dźwięki, głos i muzykę.

„Słowa mogą nam zaszkodzić. Pewnie się zdziwicie, ale właśnie słowa, które odnoszą się do nierealnych zjawisk, szkodzą nam najbardziej. Dlaczego…”.

W tej sytuacji Norman nie potrafił nawet udawać zadowolonego. Jego opinia, miał tego świadomość, była równie subiektywna co lęk dzikusa przed tym, że ktoś pozna jego sekretne imię, a mimo to nie podobał mu się sposób, w jaki Evelyn bawiła się jego głosem. Bo świadczyło to, podobnie jak jej złośliwe oczka osadzone w wąskich oczodołach, że poszukuje w nim słabych punktów.

I raptem podskoczył po raz trzeci, ponieważ z głośnika buchnął, tym razem zmiksowany z jego głosem, warkot aborygeńskich instrumentów, zaprawiony diabelnym rykiem nadjeżdżającej ciężarówki.

— Jejku, znowu wpadka — rzekła pośpiesznie Evelyn, dopadłszy pokręteł. — Zlepiłam twój cudowny głos z tą okropną muzyką. — Skrzywiła się. — Z drugiej strony, jak właśnie powiedziałeś, dźwięki nie wyrządzają nam krzywdy.

Jak zwykle, błędnie cytowała, lecz jej nie poprawił. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie. Stała zwrócona doń twarzą, z rękoma za plecami. Jej mąż, kręcąc nosem, podreptał do ciągle jeszcze obracających się talerzy i ostrożnie szturchał je palcem.

— Nie, nie wyrządzają — odparł spokojnie i pożegnał się bez zbytnich ceregieli: — Dzięki za pokaz.

— Do zobaczenia wieczorem! — krzyknęła za nim Evelyn, co zabrzmiało jak: „Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo!”.

Wstrętna baba, pomyślał Norman. Wspiął się szybko po ciemnych schodach i ruszył korytarzem. Po przybyciu do gabinetu bitą godzinę spędził na robieniu notatek. Na koniec, gdy wstawał włączyć światło, jego spojrzenie powędrowało ku oknu.

Po dłuższej chwili ocknął się z bezruchu i śmignął do szafki po lornetkę. Ktoś musiał mieć niezwykłe poczucie humoru, że zdecydował się na tak pracochłonny dowcip.

Z wielką uwagą wpatrywał się w cementowe spoiny na styku kalenicy i szponiastych łap, przypuszczając, że zauważy charakterystyczne rysy. Nie udało mu się, co jednak ze względu na mdłe żółtawe światło było usprawiedliwione.

Cementowy smok stał już nad samą rynną, jakby chciał się przespacerować do sąsiedniego budynku skrajem architrawu, nad sklepieniem bramy. Szkła lornetki skierowały się na łeb maszkary, surowy i kanciasty niczym niewykończona ludzka czaszka. Pod wpływem impulsu spojrzał niżej na rząd rzeźbionych głów. Skupił się na Galileuszu i odczytał krótki napis, który dotąd był dla niego tajemnicą.

Eppur si muove. A jednak się porusza… Słowa, które według legendy wycedził Galileusz przed obliczem inkwizycji, utrzymując wytrwale, że Ziemia obraca się wokół Słońca.

Odwrócił się gwałtownie, gdy z tyłu zatrzeszczała podłoga.

Nad biurkiem stał młodzieniec blady jak ściana, obdarzony gęstą rudą czupryną. Jego oczy przypominały mlecznobiałe paciorki. W sinej dłoni z silnie zarysowanymi ścięgnami trzymał pistolet sportowy kal. 5,6 mm.

Norman ruszył w jego stronę, odbijając nieznacznie w prawo. Krótka lufa uniosła się ostrzegawczo.

— Witaj, Jennings — powiedział. — Zostałeś przywrócony w prawach studenta. I to z najlepszymi stopniami.

Lufa na moment przestała się poruszać.

Rzucił się na przeciwnika. Broń wypaliła pod jego lewą pachą, kula przedziurawiła szybę. Pistolet upadł na ziemię, a chudy Jennings zwiotczał mu w ramionach. Młodzieniec, posadzony na krześle, zaczął konwulsyjnie szlochać.

Norman chwycił pistolet za lufę, umieścił go w szufladce, zamknął na klucz, a sam klucz schował do kieszeni. Potem podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie z numerem na kampusie. Nie musiał długo czekać.

— Pan Gunnison? — zapytał.

— No. Właśnie miałem wychodzić.

— Rodzice Theodorea Jenningsa mieszkają blisko uczelni, mam rację? Wie pan, tego chłoptasia, który zawalił poprzedni semestr.

— Zgadza się, a w czym rzecz?

— Trzeba ich zaraz sprowadzić. I niech przyjdą z lekarzem, który leczy chłopaka. Mało brakowało, a by mnie zastrzelił. Tak, z lekarzem. Nie, nie jesteśmy ranni. Pośpiech byłby wskazany.

Odłożył słuchawkę. Jennings nadal żałośnie łkał. Norman popatrzył nań z odrazą, ale po chwili poklepał go po ramieniu.

Godzinę później na tym krześle siedział już Gunnison. Odetchnął z ulgą.

— Cieszy mnie to niewymownie, że zgodzili się oddać go do psychiatryka — powiedział. — I miło z pańskiej strony, że nie nalegał pan, by wezwać policję. Takie incydenty psują opinię o szkole.

Norman uśmiechnął się z przymusem.

— Wszystko, co się dzieje, psuje opinię o szkole. Ale ten wariat naprawdę ma nierówno pod sufitem. Zdaję też sobie sprawę, jak bardzo zależy panu Pollardowi na dobrych układach z rodzicami Jenningsa, którzy mają znajomości i wpływy polityczne.

Gunnison pokiwał głową. Przez chwilę palili w milczeniu papierosy. Norman zastanawiał się nad różnicami między rzeczywistością a powieścią kryminalną, w której z całą surowością traktowano próbę morderstwa: telefonowano, zwoływano tabuny detektywów i oficerów śledczych, słowem poruszano niebo i ziemię. Tymczasem teraz, ponieważ zdarzenie miało miejsce w przybytku przyzwoitości, a nie taniej sensacji, sprawę skwapliwie tuszowano i puszczano w niepamięć.

Gunnison spojrzał na zegarek.

— Czas mnie goni. Dochodzi siódma, a mamy być u was o ósmej.

Na razie jednak pozostał. Zbliżył się do okna i zbadał otwór po kuli.

— Byłbym wdzięczny, gdyby nie wspominał pan o tym Tansy — rzekł Norman. — Tylko by się martwiła.

Gunnison kiwnął głową.

— Niech to lepiej zostanie między nami. — Nagle odwrócił się do okna. — To jeden z pupilów mojej żony — dodał żartobliwym tonem. Wskazał palcem cementowego smoka, podświetlonego zimnym blaskiem lamp ulicznych. — Narobiła mu chyba z dziesięć zdjęć. Uwielbia fotografować Hempnella. Chyba już uwieczniła każdą architektoniczną ciekawostkę na kampusie. Tę lubi w szczególności. — Zachichotał. — Zazwyczaj to mąż wchodzi sam do ciemnego pokoju, ale nie u mnie w domu. A przecież jestem trzeźwo myślącym naukowcem.

Natężony umysł Normana momentalnie skupił się na wspomnieniu aborygeńskiego instrumentu. Ukazała mu się analogia pomiędzy nagraniem plemiennych dźwięków a fotografią smoka.

Odegnał od siebie rozliczne pytania, jakie cisnęły mu się na usta.

— Chodźmy — powiedział. — Nie traćmy już czasu.

Gunnisona nieco zdziwiła szorstkość napomnienia.

— Może mnie pan podrzucić? — zapytał Norman łagodniejszym tonem. — Zostawiłem samochód w domu.

— Nie ma sprawy.

Wyłączywszy światło, Norman przez chwilę gapił się na okno. Przypomniały mu się słowa: Eppur si muove.

Загрузка...