2

Czasem się zdarzy, że człowiek, którego znamy najlepiej, wyda się nam zupełnie obcy. Przez chwilę znajoma twarz będzie przypadkowym zbiorem kolorowych płaszczyzn, pozbawionym chociażby tej ułudnej osobowości, jaką przypisujemy bezimiennej twarzy spotkanej na ulicy.

Norman Saylor miał wrażenie, że nie patrzy na żonę, lecz na obraz. Jak gdyby magiczny Renoir lub Toulouse-Lautrec namalował Tansy, posługując się powietrzem w charakterze płótna: śmiało obrysował płaskie policzki bladoróżowym kolorem z delikatnym odcieniem zieleni i spiął je poniżej w kształt ostrego, dumnego podbródka; machnął w poprzek z artystyczną niedbałością czerwone zadumane usta, zielonoszare oczy chyba zdolne do okazania wesołości i przedzielone jedną zmarszczką wąskie, skośne brwi; jednym uderzeniem pędzla naniósł czarną, zadziorną grzywkę; pośpiesznie pokolorował obszar przydymionej bieli gardła i szkarłatu sukienki; perfekcyjnie nakreślił łokieć, zgięty na paczce od krawca, gdy drobne nieforemne dłonie unosiły się, żeby zdjąć kapelusik — drugą szkarłatną plamę, tym razem rozjaśnioną ozdóbką ze srebrzonego szkła.

Bał się, że jeśli wyciągnie rękę, chcąc jej dotknąć, farba spłynie na ziemię niczym z jakiegoś chodzącego, siostrzanego portretu Doriana Graya.

Wpatrywał się w nią błędnym wzrokiem, z otwartą książką w dłoni. Nie rzekł nic, choć wiedział, że gdyby teraz z jego ust wyszły słowa, własny głos wydałby się mu głosem innej osoby, pewnie jakiegoś głupiego profesorka.

Wtem bez komentarza czy widocznego grymasu na twarzy Tansy obróciła się na pięcie i szybko wyszła z sypialni. Pakunek od krawca upadł na ziemię. Dopiero po chwili Norman mógł się poruszyć.

Dogonił ją w salonie. Kierowała się do drzwi wyjściowych. Gdy zrozumiał, że nie obróci się ani nie przystanie, chwycił ja w ramiona. Tym razem zareagowała. Szamotała się niby dzikie zwierzę, lecz z odwróconym obliczem i rękami przyciśniętymi do ciała, jakby była związana.

— Nie dotykaj mnie! — warknęła ochryple przez zaciśnięte zęby.

Wytężył siły i zaparł się nogami. Było coś przerażającego w tym, jak rzucała się na boki, by wyrwać się z jego objęć. Wyobraził sobie kobietę w kaftanie bezpieczeństwa.

— Nie dotykaj mnie! — powtarzała wciąż tym samym tonem.

— Ależ Tansy… — próbował ją hamować.

Nagle przestała się szarpać. Opuścił ramiona i zrobił krok do tyłu. Wcale się nie uspokoiła. Stała sztywno z twarzą skrzywioną w bok oraz, jeśli dobrze widział, mocno zaciśniętymi powiekami i ustami. Jakaś pokrewna sztywność odezwała się w nim i ścisnęła go za serce.

— Kochanie! — powiedział. — Wstyd mi za to, co zrobiłem. Nieważne powody; było to głupie, podłe i haniebne. Ale…

— Nie o to chodzi!

Zawahał się.

— Czyżbyś zareagowała w ten sposób, bo… że tak powiem… sama się wstydzisz tego, co odkryłem?

Nie odpowiedziała.

— Proszę cię, Tansy. Musimy porozmawiać.

Nadal nie odpowiadała. Nerwowo przebierała palcami.

— Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze. Jeśli tylko mi powiesz… Tansy, proszę cię…

Nie zmieniając pozy, wykrzywiła usta i wyrzuciła z siebie:

— Może mnie zwiążesz i pokłujesz szpilkami? Tak właśnie robiono.

— Kochanie, w życiu bym cię nie skrzywdził! Po prostu musimy siąść i porozmawiać.

— Nie mogę. Jeszcze jedno słowo i zacznę krzyczeć!

— Kochanie, niby jak mam przestać? To jedna z tych spraw, które trzeba sobie wyjaśnić.

— Wolę umrzeć.

— Musisz mi powiedzieć, musisz! — upierał się podniesionym głosem.

Wyglądała tak, jakby miała zemdleć. Wyciągnął ramię, żeby ją podtrzymać, lecz nic jej nie było, po prostu raptownie osłabła. Podeszła do krzesła, rzuciła kapelusz na stoliczek i usiadła bezwładnie.

— No dobrze — powiedziała. — Możemy porozmawiać.


* * *

Godzina 18:37. Ostatnie promienie słońca, ślizgając się po biblioteczce, musnęły czerwone zęby diabelskiej maski. Tansy siedziała na brzegu wersalki, podczas gdy on ją obserwował z drugiego końca, z nogą zgiętą na siedzeniu.

Odwróciła się i szarpnęła głową z poirytowaniem, jakby wokół niej kłębił się nieznośnie gęsty dym słów do wypowiedzenia.

— No więc dobrze, niech ci będzie! Próbowałam na poważnie posługiwać się magią. Robiłam to, czego nie powinna robić nowoczesna kobieta. Próbowałam rzucać zaklęcia na ludzi i przedmioty. Próbowałam zmienić przyszłość. Próbowałam… wszystkich sztuczek.

Norman sztywno pokiwał głową. Tak samo kiwał na konsultacjach ze studentami, ilekroć po — zdawałoby się — godzinach mozolnej dyskusji na zasępionej twarzy obiecującego młodziana pojawiały się pierwsze przebłyski zrozumienia. Pochylił się w jej stronę.

— Ale po co?

— Chroniłam ciebie i twoją karierę — odparła ze spuszczonym wzrokiem.

— Doskonale wiesz, skąd się biorą zabobony. Jak mogłaś uwierzyć?… — Nie mówił już głośno. Raczej chłodno, niczym prawnik.

Wzdrygnęła się.

— Nie wiem… Z jednej strony masz rację. Ale jeśli pragniesz z całego serca, żeby coś się stało lub nie stało komuś, kogo kochasz… Robiłam to samo, co miliony przede mną… Nawiasem mówiąc, Norm, moje działania odnosiły skutek. Na ogó.

— Zrozum — ciągnął rzeczowo — właśnie te wyjątki dowodzą, że twoje działania do niczego nie prowadzą. Że to czy tamto udaje ci się tylko przez przypadek.

— Nie byłabym tego taka pewna — odpowiedziała z lekkim zniecierpliwieniem. — Mogły działać siły przeciwne… — Odwróciła się do niego z werwą. — Sama już nie wiem, w co wierzyć! Nie miałam dowodów na to, że zaklęcia naprawdę działają. Nie dało się tego stwierdzić. W dodatku bałam się przestać, kiedy już zaczęłam.

— Parałaś się tym przez te wszystkie lata?

Kiwnęła głową markotnie.

— Odkąd przyjechaliśmy do Hempnell.

Wpatrywał się w nią świdrującym wzrokiem. Wręcz nie mieściło mu się w głowie, że gdzieś we wnętrzu tej poukładanej, nowoczesnej osoby, którą znał od najintymniejszej strony, zachował się rozległy, niezbadany obszar — terytorium przynależne opisywanym w książkach pradawnym gusłom, żywcem wzięte z epoki kamiennej, najzupełniej mu obce, pogrążone w mroku, opanowane przez strach, targane nieujarzmionymi wichrami. Próbował sobie wyobrazić, jak Tansy mamrocze zaklęcia, szyje flanelowe woreczki w blasku świec, a w poszukiwaniu składników zapuszcza się na cmentarze i jeszcze w Bóg wie jakie miejsca. Wszystko to przechodziło ludzkie pojęcie, a jednak działo się… tuż pod jego nosem.

Jedyną lekko podejrzaną rzeczą, którą zauważył w zachowaniu żony, były jej samotne „spacerki”. Jeśli kiedykolwiek myślał o niej w związku z przesądami, zawsze dochodził do wniosku — nie bez cienia dumy — że jak na kobietę ma wyjątkowo racjonalne podejście do życia.

— Norm, czuję się taka rozbita i nieszczęśliwa — odezwała się. — Nie wiem, co powiedzieć i od czego zacząć.

— Opowiedz, jak do tego doszło, wszystko od początku zaproponował z profesorską logiką.


* * *

Godzina 19:54. Nadal siedzieli na wersalce. W pomieszczeniu panował półmrok, w którym majaczyły wydłużone owale diabelskich masek i odcinało się bladością oblicze Tansy. Norman nie widział rysów twarzy, ale po głosie poznał, że się ożywiła.

— Czekaj no — przerwał. — Chcę mieć pewność. A więc bardzo się bałaś, kiedy przyjechaliśmy do Hempnell, żeby omówić warunki pracy, zanim ruszyłem na południe z Bractwem Hazelton?

— Dokładnie tak było. Okropne miejsce, myślałam. Ludzie patrzą wilkiem i zadzierają nosa. Dali mi odczuć, że nie sprawdzę się w roli żony wykładowcy. Sama nie wiem, kto bardziej mi dopiekał: czy Hulda Gunnison, kiedy mierzyła mnie tym swoim pogardliwym wzrokiem, mówiąc chłodno: „Ujdzie w tłumie”, czy stara pani Carr, kiedy głaskała mnie po ręce ze słowami: „Wiem, że będziesz tu z mężem szczęśliwa. Jesteście młodzi, ale u nas się lubi młodych, miłych ludzi”. Wobec tych kobiet czułam się bezbronna. I martwiłam się o twoją karierę.

— No tak. A kiedy zaciągnąłem cię na południe, w najbardziej zabobonny region w całym kraju, gdzie w dzień i w nocy miałaś kontakt z magią, z otwartymi ramionami przyjęłaś obietnicę łatwiejszego życia.

Zaśmiała się bez przekonania.

— Nie wiem, czy z otwartymi ramionami, w każdym razie byłam pod wrażeniem. Czerpałam pełnymi garściami. Cały czas siedziało mi gdzieś w podświadomości, że kiedyś będę tego potrzebować. Jesienią, po powrocie do Hempnell, pozbyłam się wątpliwości.

Pokiwał głową. To by pasowało. Czy nie wydawało mu się dziwne, że po ślubie oddała się nudnym zajęciom sekretarki bez słowa skargi, z absolutnym entuzjazmem?

— Ale chyba nie posługiwałaś się zaklęciami — ciągnął — póki wtedy zimą nie zachorowałem na zapalenie płuc?

— Nie. Wcześniej był to jedynie zbiór mało konkretnych wyobrażeń. Jakieś bzdety, które wygadywałam, budząc się w środku nocy, i rzeczy, których instynktownie unikałam, bo przynoszą pecha. Nie zamiatałam schodów przed zmierzchem, nie krzyżowałam noży i widelców. A potem, kiedy dostałeś zapalenia płuc… Sam wiesz, kiedy ukochana osoba może umrzeć, chwytasz się wszystkiego.

— Oczywiście. — Na chwilę w jego głosie pojawiło się współczucie, lecz zaraz powrócił ton zapożyczony z sali wykładowej. — Chociaż przypuszczam, że dopiero po mojej wygranej kłótni z Pollardem o wychowanie seksualne, a zwłaszcza po tym jak w 1931 roku świetne recenzje zebrała moja książka, naprawdę uwierzyłaś, że twoja magia działa.

— Zgadza się.

Odchylił się na oparcie.

— Boże…

— O co ci chodzi, kochanie? Chyba nie sądzisz, że ta książka zawdzięcza swój sukces tylko mnie?

Na poły się zaśmiał, na poły prychnął.

— Ależ skądże znowu… — Zastanowił się. — No dobrze, zawędrowaliśmy do roku 1930. Co było dalej?


* * *

Godzina 20:58. Norman sięgnął do kontaktu i zapalił światło. Musiał zmrużyć oczy. Tansy spuściła wzrok. Wstał i roztarł ścierpnięty kark.

— Wkurza mnie to — oświadczył — że stopniowo zawładnęło to całym twoim życiem. Teraz już nie zrobisz najmniejszego kroku, to znaczy nie pozwolisz mi zrobić kroku bez użycia jakiegoś ochronnego zaklęcia. To zakrawa na jakąś… — Paranoję, miał zamiar dodać.

A Tansy ciągnęła ściszonym, ochrypłym głosem:

— Nie zapinam się na zamek, tylko haczyki z pętelką, bo na haczyk łapią się złe duchy. A lustereczka na kapeluszach, torebkach, sukienkach… Słusznie się domyślasz. To tybetańska magia, służąca ochronie przed nieszczęśliwymi wypadkami.

Stanął z nią twarzą w twarz.

— Powiedz mi, ale tak szczerze, co cię do tego skłoniło?

— Właśnie ci powiedziałam.

— Wiem, ale czemu to ciągnęłaś przez te wszystkie lata? Przecież podejrzewałaś, że to urojenia. Innej kobiecie może bym się nie dziwił, ale tobie…

Zawahała się.

— Wiem, co o mnie pomyślisz: staroświecka romantyczka. Tak czy owak uważam, że kobiety są bliżej natury niż mężczyźni, że ciągle w nich drzemią pierwotne uczucia. — I dalej bez chwili wytchnienia: — Dochodzą do tego wspomnienia z dzieciństwa. Dziwaczne, poronione pomysły, pojawiające się po kazaniach ojca. Historie, które opowiadała nam pewna stara babka. Płotki.

Prowincjonalna mentalność? — zastanawiał sie Norman. Odpowiednie warunki do zdrowego rozwoju psychicznego, akurat!

— I jeszcze… jeszcze tysiąc innych rzeczy. Opowiem ci o nich.

— Fajnie. — Położył jej rękę na ramieniu. — Ale może byśmy w tym czasie coś przegryźli?


* * *

Godzina 21:17. Siedzieli zwróceni do siebie w sympatycznej biało-czerwonej kuchni. Na stole nietknięte kanapki i opróżnione do połowy filiżanki czarnej kawy. Od razu widać, że role się odwróciły. Teraz Norman uciekał wzrokiem w bok, a ona badawczo śledziła rysy jego twarzy.

— Co o tym sądzisz? — zapytała w końcu. — Że jestem idiotką albo mi odbija?

Czekał na to pytanie.

— Ależ skąd — odrzekł poważnie. — Choć Bóg raczy wiedzieć, jak zareagowałby ktoś postronny na wieść o twoich poczynaniach. Nie zwariowałaś, ale pewne jest to, że tak jak każdy masz zaburzenia psychiczne, tyle że twoje, do diaska, przybrały niezwykłą formę. — Nagle dokuczył mu głód, więc porwał kanapkę i zaczął obgryzać ją naokoło. — Posłuchaj, wszyscy mamy swoje osobiste zwyczaje, szczególny sposób jedzenia, picia, spania i chodzenia do łazienki. Nie zdajemy sobie sprawy z ich istnienia, ale gdyby je poddać analizie, wydałyby się nam osobliwe. No wiesz, idziesz chodnikiem i omijasz szpary miedzy płytami. Tego typu rzeczy. Otóż, moim zdaniem, z powodu pewnych okoliczności życiowych twoje przyzwyczajenia wymieszały się z praktykami magicznymi, i to do tego stopnia, że nie jesteś w stanie odróżnić jednego od drugiego. — Zamilkł na moment. — I teraz najważniejsze. Dopóki tylko ty wiedziałaś, co robisz, nie podawałaś w wątpliwość swoich ciągotek do magii, tak samo jak szary człowiek nie zastanawia się nad swoją magiczną formułą zasypiania. Nie istniał konflikt społeczny. — Jedząc kanapkę, zaczął się przechadzać. — Boże drogi, przez większą część życia badałem, jak i dlaczego rozmaici ludzie ulegają przesądom, a nie zauważyłem, że moja praca ma na ciebie zgubny wpływ. I czymże są przesądy, jeśli nie błędną, fałszywą nauką? A skoro tak się rzeczy mają, to czy należy się dziwić, że ludzie uciekają w zabobon w świecie wypełnionym nienawiścią, zmierzającym do zagłady? Bóg mi świadkiem, że zanurzyłbym się w najgłębszą otchłań czarnej magii, gdybym tylko mógł unieszkodliwić bombę atomową!

Tansy wstała. W jej nienaturalnie rozszerzonych oczach płonęły ogniki.

— W takim razie nie czujesz do mnie nienawiści? Nie myślisz, że zwariowałam?

Wziął ją w ramiona.

— No coś ty!

Zaniosła się płaczem.


* * *

Godzina 21:33. Znowu siedzieli na wersalce. Tansy przestała płakać, ale nadal miała głowę wspartą na ramieniu męża. Przez chwilę nic nie mówili.

W końcu odezwał się Norman, obłudnie łagodnym tonem, jakim posługuje się lekarz, mówiąc pacjentowi, że konieczna będzie druga operacja:

— Oczywiście, musisz teraz z tym skończyć.

Momentalnie uniosła głowę.

— Nie, Norm, tylko nie to.

— Czemu? Dopiero co przyznałaś, że to nie ma sensu. Dziękowałaś, że otworzyłem ci oczy.

— Wiem, ale mimo to… Nie zmuszaj mnie, Norm.

— Bądź rozsądna, Tansy. Wykazałaś się dojrzałym podejściem do sprawy i jestem z ciebie dumny, ale zrozum, nie możesz zawrócić w pół drogi. Skoro postanowiłaś zwalczyć w sobie tę słabość, musisz być wytrwała. Wywal cały ten kram z garderoby, te amulety, które tam pochowałaś, wszystko bez wyjątku.

Pokręciła głową.

— Nie zmuszaj mnie, Norm — powtórzyła. — Daj mi czas. Czułabym się naga.

— Wcale nie. Poczujesz się silniejsza, bo okaże się, że rzekoma magia jest niczym innym jak twoim wrodzonym talentem i zdolnościami.

— Nie, Norm. Czemu mam z tym kończyć? Co to zmieni? Sam powiedziałeś, że to tylko nieistotne przyzwyczajenia.

— Od kiedy się o nich dowiedziałem, nie są już wyłącznie twoją sprawą. Ponadto — dodał groźnym tonem — są to dość niezwykłe przyzwyczajenia.

— Ale czemu nie mogę z tym skończyć etapami? — błagała niczym dziecko. — No wiesz, na początek przestanę tworzyć nowe zaklęcia, zostanę przy starych.

Pokręcił głową.

— Nic z tego. To jak zrywanie z nałogiem picia. Trzeba się całkowicie odciąć od przeszłości.

— Norm, nie wymagaj tego ode mnie — sprzeciwiła się podniesionym głosem. — Nie dam rady.

Zaczynał wierzyć, że ma do czynienia z dzieckiem.

— Nie masz wyboru, Tansy.

— Ale czy stało się coś złego z powodu mojej magii? — Dziecięcy upór był podszyty strachem. — Nigdy nikogo nie skrzywdziłam, nie prosiłam też o rzeczy niemożliwe, na przykład żebyś z dnia na dzień stał się rektorem uczelni. Chciałam cię tylko ochraniać.

— Tansy, a jakie to ma znaczenie?

Oddychała ciężko.

— Pamiętaj, że nie biorę odpowiedzialności za to, co ci się przydarzy, jeśli każesz mi przestać.

— Tansy, pomyśl logicznie. Po kiego licha mi taka ochrona?

— Aha, wydaje ci się, że wszystko, co w życiu osiągnąłeś, zawdzięczasz samemu sobie? Nie widzisz, że zawsze miałeś łut szczęścia?

Zdenerwował się, bo przypomniał sobie, że nie tak dawno też się nad tym zastanawiał.

— Słuchaj, Tansy…

— Łudzisz się, że wszyscy cię lubią i życzą ci jak najlepiej, co? Myślisz, że ci krwiożercy w Hempnellu to potulne kiciusie z przyciętymi pazurkami? Lekceważysz ich zawiść i intrygi jak coś banalnego, niegodnego twojej uwagi. A zatem, wiedz…

_ Tansy, po co od razu krzyczeć?

— Wiedz, że są tu ludzie, którzy życzą ci śmierci. Którzy ukatrupiliby cię już dawno temu, gdyby mieli okazję!

— Tansy!

— Jak ci się zdaje, co czuje do ciebie Evelyn Sawtelle, skoro poniżasz jej męża strachajłę w wyścigu o stanowisko kierownika katedry socjologii? Myślisz, że chce ci upiec ciasto? Tort czekoladowy z wiśniami? A Hulda Gunnison, czy cieszy się z twojego wpływu na jej męża? Głównie przez ciebie nie jest już kierowniczką dziekanatu dla mężczyzn. A pani Carr, ta obleśna zołza. Czy podoba jej się, jak twoja polityka swobody i szczerości w kontaktach ze studentami wyszydza jej świętoszkowatość? Seks to takie brzydkie słowo, ciągle mówi. Nie wiesz, jak te babska wspierają swoich mężów?

— Boże, po co wałkować ten temat uczelnianych przepychanek?

— Myślisz, że ograniczają się do samej ochrony? Myślisz, że kobiety tego pokroju przestrzegają granic białej i czarnej magii?

— Tansy! Co ty wygadujesz? Jeśli chcesz powiedzieć… Wiesz co, kiedy tak cię słucham, mam wrażenie, że jesteś czarownicą!

— Doprawdy? — Rysy tak się jej zbiegły, że na chwilę uwypuklił się zarys czaszki. — Może i nią jestem. I może powinieneś mi za to dziękować.

Złapał ją za rękę.

— Cierpliwie słucham twoich niedorzecznych argumentów, ale to już przesada. Przydałoby się wreszcie trochę zdrowego rozsądku!

Skrzywiła usta z jadowitą miną.

— Rozumiem. Do tej pory były kwiatki, teraz przywalisz mi doniczką. Jeśli ci się sprzeciwię, wywiozą mnie do wariatkowa, mam rację?

— Oczywiście, że nie! Ale musisz się pozbierać.

— W życiu!

— Tansy…


* * *

Godzina 22:13. Złożona kołdra aż podskoczyła, gdy Tansy rzuciła się na łóżko. Łzy znowu pociekły po zaczerwienionej twarzy, ale w końcu obeschły.

— Dobrze — oznajmiła zduszonym głosem. — Będzie, jak sobie życzysz. Spalę wszystkie rzeczy.

Kręciło mu się w głowie. Dziwił się, że tyle dokonał bez pomocy psychiatry.

— Nie raz i nie dwa próbowałam z tym skończyć — dodała. — Tak samo jak chciałam przestać być kobietą.

Następne wydarzenia były dziwnie prozaiczne. Najpierw nastąpiło przeczesanie garderoby w poszukiwaniu wszelkich ukrytych przyborów i amuletów. Norman przypomniał sobie stare komedyjki, w których wypada z jednej taksówki tłum łudzi. Wydawało się niemożliwe, by zawartość kilku pudełek na buty i płytkich szufladek wypełniła tyle koszyków na makulaturę. Na wierzch ostatniego rzucił pozaznaczany egzemplarz… Podobieństw i sięgnął po pamiętnik w skórzanej oprawie. Skinęła głową zachęcająco, lecz on po krótkim wahaniu odłożył go na miejsce.

Przyszła kolej na resztę mieszkania. Tansy zwijała się jak w ukropie: śmigała z pokoju do pokoju, wyciągając flanelowe woreczki z tapicerki w krześle, spod stołowych blatów, z wazonów. Norman zachodził w głowę, jak to się stało, że w ciągu ponad dziesięciu lat, odkąd tu mieszkali, nie znalazł ani jednego.

— Jak na wyprawie po skarby, co? — powiedziała ze smutnym uśmiechem.

Także na zewnątrz były amulety: pod schodami u drzwi z dwóch stron domu, w garażu i w samochodzie. Z każdym przedmiotem ginącym w ogniu, który rozpalił w salonie, Norman odczuwał większą ulgę. Na koniec Tansy rozpruła jego poduszki i wyłowiła z pierza dwa skołtunione twory ze związanych nitką piórek.

— Widzisz? To serce, a to kotwica — wyjaśniła. — Dla bezpieczeństwa. To powszechne czary w Nowym Orleanie. Od lat gdziekolwiek się ruszyłeś, byłeś w zasięgu moich zaklęć ochronnych.

Figurki z piórek wpadły w ogień.

— I już — powiedziała. — Poczułeś różnicę?

— Nie, a powinienem?

Pokręciła głową.

— To były ostatnie. Jeśli moje zaklęcia naprawdę przeciwstawiały się wrogim siłom…

Zaśmiał się pobłażliwie, lecz spytał twardym tonem:

— Na pewno poszły wszystkie? A może coś przeoczyłaś?

— Nie przeoczyłam. Nie zostało nic w domu ani przed domem. Dalej zaś niczego nie chowałam, bo bałam się… zakłóceń. Policzyłam wszystko w pamięci z dziesięć razy. Skończyło się. — Popatrzyła w ogień. — Puf i nie ma. A teraz jestem skonana — dodała. — Zaraz się kładę. — Nagle wybuchła śmiechem. — Ale najpierw muszę zszyć poduszki, bo będziemy mieli pierze w całym domu.

Otoczył ją ramionami.

— Już w porządku?

— Tak, kochanie. Mam do ciebie tylko jedną prośbę: nie wspominajmy o tym przez parę dni, nawet jednym słowem. Jestem jeszcze za słaba. Obiecujesz, Norm?

Przytulił ją mocniej.

— Z całego serca, najdroższa.

Загрузка...