Naokoło czaiły się cienie, pod nogami kołysała się rozmiękła ziemia. Przeraźliwy, ogłuszający łoskot, który przeciągał się w nieskończoność, wstrząsał całym ciałem. A jednak nie głuszył wstrętnego, monotonnego głosu, który nakazywał coś zrobić. Ale co, tego nie był pewien (wiedział tylko, że w rezultacie stanie mu się krzywda), choć słyszał ten głos tak wyraźnie, jakby ktoś przemawiał w jego głowie. Odmawiał pójścia w tę stronę, dokąd naglił głos, lecz nieustępliwe ręce stale go popychały. Gdyby nie brak odwagi, zerknąłby przez ramię na to coś, co niewątpliwie przewyższało go wzrostem. Cienie rodziły się z ruchu wielkich, rozpędzonych chmur, które raz po raz przybierały kształt olbrzymich twarzy, patrzących na niego w zadumie — twarzy z czarnymi oczodołami, dziko zaciętymi ustami i długimi, rozwianymi grzywami.
Nie mógł ulec… a jednak musiał. Szamotał się rozpaczliwie. Piekielny grzmot ruszał ziemię w posadach, chmury napierały zachłannym czarnym wałem.
Aż raptem na ten obraz nałożył się obraz sypialni i Norman ocknął się ze snu. Przecierając zaspane oczy, daremnie próbował sobie przypomnieć, do czego namawiał głos. Nadal huczało mu w uszach.
Przez żaluzje przeciskało się mętne światło dnia. Zegar wskazywał za kwadrans ósmą.
Tansy leżała jeszcze zwinięta w kłębek, z ręką wyciągniętą spod kołdry. W kącikach ust błąkał się uśmiech, widoczny też w pomarszczeniu nosa. Norman ostrożnie wysunął się z pościeli. Bosą stopą nadepnął na gwoździk obluzowany w dywanie. Bez jęku, powstrzymując nerwy, pokuśtykał do łazienki.
Po raz pierwszy od miesięcy poharatał się przy goleniu. Nowe ostrze dwukrotnie ześliznęło się w bok i ścięło kawałeczek skóry. Ze złością patrzył na swoje odbicie w lustrze, twarz miejscami białą od pianki i miejscami czerwoną. Tym razem z podwójną ostrożnością prowadził ostrze po brodzie; niestety, znów docisnął odrobinę za mocno, co skutkowało trzecim skaleczeniem.
Zszedł do kuchni, gdzie kipiała nastawiona woda. Kiedy napełniał dzbanek do kawy, odpadło rozchwiane ucho rondelka, przez co boleśnie oparzył stopy wrzątkiem. Kot czmychnął na stronę, ale po chwili wolno wrócił do miski z mlekiem. Norman zaklął i zaraz się uśmiechnął. Wszak sam opowiadał Tansy o złośliwości rzeczy martwych. Koronnym dowodem na potwierdzenie jego teorii było przygryzienie języka w czasie chrupania ciastka. Złośliwość rzeczy martwych? Raczej złośliwość ludzkiego układu nerwowego! Wciąż trwało w nim i budziło lęk pewne niejasne wrażenie, może związane ze snami, coś jakby nieprzyjemny kształt sunący pod powierzchnią wody zarośniętej trzciną.
To uczucie wydawało się spokrewnione z tłumionym, bezsilnym gniewem, kiedy bowiem spiesznym krokiem zdążał do Morton Hall, toczył wewnętrzny bój z ustalonym porządkiem rzeczy, w szczególności zaś z systemem szkolnictwa. Dawna młodzieńcza pogarda wobec hipokryzji i konformizmu cywilizowanego społeczeństwa przybierała na sile i burzyła tamy, które zbudował przymuszony do tego brutalną rzeczywistością. Doprawdy, miał cudowne życie! Oświecał niedojrzałe umysły dorosłych smarkaczy, szczęśliwy, jeśli trafił mu się w roku choć jeden w miarę obiecujący student. Grywał w brydża w kompanii starych zgredów. Pomagał roztrzęsionym nieudacznikom pokroju Herveya Sawtelle’a. Przestrzegał tysiąca zwariowanych zasad i tradycji drugorzędnej uczelni. W imię czego?
W górze przepływały skłębione obłoki, zwiastujące deszcz. Przypomniał mu się sen. Miał ochotę jak dziecko wygrażać niebiosom.
Nieopodal cicho przejechała ciężarówka, odświeżająca wspomnienia rysunku, który Evełyn Sawtelle nabazgrała na kartce. Odprowadził ją wzrokiem. Kiedy odwrócił spojrzenie, dostrzegł panią Carr.
— Zaciął się pan — zauważyła słodko zatroskanym głosem, przyglądając mu się bacznie zza okularów.
— No tak…
— A to pech.
Nawet nie skomentował. Minęli bramę między Estrey Hall i Morton Hall. Nad nim majaczył pysk cementowego smoka, sterczący nad rynną.
— Wczoraj wieczorem, panie profesorze, chciałam wyrazić swoje ubolewanie w związku ze sprawą Margaret van Nice, tyle że oczywiście pora była niestosowna. Strasznie mi przykro, że pana wzywano. Toż to skandaliczne oskarżenie! Jak pan się musiał poczuć… — Chyba źle zinterpretowała jego grymas, bo ciągnęła bez wytchnienia: — Rzecz jasna, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógł pan dopuścić się nieprzystojnych czynów, ale w tej historii musi tkwić ziarnko prawdy. Dziewczyna opisała wszystko tak bardzo szczegółowo… — Pilnie go obserwowała. Jej oczy za grubymi szkłami wyglądały jak sowie. — Szczerze mówiąc, profesorze, niektóre dziewczyny przychodzące do nas zachowują się okropnie. Pojęcia nie mam, skąd się w nich bierze tyle głupich pomysłów.
— A chciałaby się pani dowiedzieć?
Wytrzeszczała oczy iście jak sowa wybudzona ze snu.
— Naśladują ludzi, którzy próbują jednocześnie przyspieszać i hamować jeden z podstawowych ludzkich motorów napędowych — wytłumaczył zwięźle. — Innymi słowy, naśladują dorosłych zbereźników!
— Ależ profesorze, czemu?
— W naszej uczelni studiuje sporo dziewcząt, które powinny zadawać się raczej z prawdziwymi chłopakami niż wyimaginowanymi. Oczywiście, znaczny odsetek szczęśliwie przestawił się na nowe myślenie.
Z zadowoleniem słuchał jej westchnień, gdy odwracał się w stronę Morton Hall. Łomot serca sprawiał mu przyjemność. Z zaciśniętymi ustami wszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę. Poprosił o połączenie z numerem na kampusie.
— Pan Thompson? Tu Saylor. Mam dla pana kilka nowin.
— O, świetnie! A więc co nowego? — odpowiedział z wigorem Thompson. Zapewne zamarł z ołówkiem w ręku.
— Pierwsza sprawa: temat mojego wykładu dla młodych matek, mieszkających poza kampusem: Związki przedmałżeńskie a życie studenta. To za dwa tygodnie. I sprawa druga: Utellowie, moi przyjaciele z teatru, będą w tym samym czasie dawali przedstawienie w mieście. Zaproszę ich jako gości Hempnella.
— Ależ… — Ołówek pewnie wisiał w powietrzu jak rozpalony pogrzebacz.
— To wszystko, proszę pana. Może następnym razem będę miał coś ciekawszego do zakomunikowania. Do widzenia.
Poczuł ukłucie. Nieświadomie bawił się obsydianowym nożykiem i skaleczył się w palec. Krew czerwieniła się na ostrzu ze szkliwa wulkanicznego, które — jak sobie wyobrażał — służyło do zabijania ofiar lub rytualnych okaleczeń. Niezgrabnie przetrząsnął biurko w poszukiwaniu bandaży samoprzylepnych. Jednak szufladka, do której je chował, była zamknięta na klucz. Odemknąwszy ją, zobaczył pistolet odebrany Jenningsowi. Zabrzmiał dzwonek. Zasunął szufladkę, przekręcił kluczyk, oderwał z chusteczki pasek materiału i co tchu obwiązał krwawiącą ranę.
Gdy biegł korytarzem, dopadł go Bronstein.
— Kibicujemy dziś panu, profesorze — szepnął z entuzjazmem.
— Jak to?
Bronstein uśmiechał się znacząco.
— Dziewczyna, która pracuje w dziekanacie, powiedziała nam, że toczą się rozmowy nad obsadzeniem stanowiska kierownika wydziału socjologii. Mam nadzieję, że stare pryki choć raz postanowią coś mądrego.
— Każdą decyzję przyjmę z satysfakcją.
Normana usztywniła akademicka powaga. Bronstein poczuł naganę w jego głosie.
— Oczywiście, nie chciałem…
— Oczywiście, że nie chciałeś.
Własna szorstkość wydała mu się nie na miejscu. Po jakie licho wyżywa się na studencie, który nie kłania się zarządowi jak namiestnikom Boga? Czemu udaje, że mu nie zależy na stanowisku kierownika? Czemu ukrywa swoją pogardę do połowy wydziału? Złość, o której sądził, że wyrzucił ją z siebie, wezbrała w nim ze zdwojoną mocą. Pod wpływem nieodpartego impulsu odrzucił na bok notatki i zaczął się zwierzać studentom, co myśli o świecie i Hempnellu. Czemu mają tego nie słyszeć, gdy są młodzi?
Wrócił do przytomności kwadrans później, w połowie zdania o „zbereźnych babach, u których żądza społecznego uznania osiągnęła pułap zboczenia”. Niewiele pamiętał z tego, o czym właśnie mówił. Wędrował spojrzeniem po twarzach studentów. Byli podekscytowani, ale też w większości skonsternowani, w paru przypadkach nawet wstrząśnięci. Gracine Pollard zabijała wzrokiem. A, tak! Przeprowadził elegancką, lecz perfidną analizę politycznych ambicji pewnego rektora, którym nie mógł być nikt inny jak sam Randolph Pollard. Przez chwilę też rozwodził się na temat związków przedmałżeńskich, a robił to językiem, oględnie rzecz biorąc, dość soczystym. W dodatku… No cóż, eksplodował niczym kropla księcia Ruperta.
Zakończył wywód kilkoma mętnymi, ogólnikowymi zdaniami. Wiedział, że nie pasują do reszty, bo powiększały jeszcze konsternację studentów.
Cała grupa wydawała mu się jednak odległa. U podstawy czaszki narodziło się i przesunęło po ciele mrowienie, wywołane paroma słowami, które wyryły mu się w pamięci.
Słowa brzmiały: Tknięto słaby punkt w materii psychiki.
Potrząsnął głową i wymieszał litery. Słowa zniknęły.
Zostało trzydzieści minut zajęć. Miał ochotę uciec. Ogłosił niezapowiedziany sprawdzian, zapisał na tablicy dwa pytania i wyszedł z sali. W gabinecie zauważył, że na przeciętym palcu bandaż przesiąka krwią. No tak, przypomniał sobie, że na kredzie była krew…
Na obsydianowym nożyku też została krew, tyle że wyschnięta. Chętnie przejechałby palcem po ostrzu, ale się powstrzymał. Patrzył tępo w blat biurka.
Wmawiał sobie, że wszystko to zawdzięcza Tansy, jej dewiacyjnemu pociągowi do czarowania. Ta sprawa wstrząsnęła nim bardziej, niż się tego spodziewał. Za szybko chciał przejść nad nią do porządku dziennego. Za to Tansy w mig o wszystkim zapomniała, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Trzeba to z niej wywlec — jak nie raz, to dwa razy, do skutku. Inaczej nigdy nie będzie normalności.
Czy miał prawo tak myśleć?! W ciągu ostatnich trzech dni Tansy była taka szczęśliwa, odprężona. Nie mógł teraz wszystkiego zepsuć.
Ale jak to się stało, że zupełnie bez trudu zerwała z tak ciężkim nałogiem? Niebywałe. A jednak uśmiechała się przez sen. Po prawdzie, to on się dziwnie zachowywał, nie ona. Czyżby jakiś zły urok? Do diabła z tym! Pozwolił, żeby go wyprowadziła z równowagi banda ograniczonych babsztyli, zgrzybiałych smoczyc…
Odruchowo pobiegł wzrokiem do okna, lecz przywrócił go do rzeczywistości telefon.
— Profesor Saylor? Dzwonię w imieniu pana rektora. Mógłby się pan spotkać z nim po południu? Na przykład o czwartej? Dziękuję.
Rozsiadł się wygodniej, uśmiechnięty. Przynajmniej awansował…
W miarę upływu godzin na dworze ciemniało, porozrywane chmury schodziły coraz niżej. Studenci przemykali chodnikami raźnym krokiem. Burza jednak rozszalała się dopiero przed czwartą.
Kiedy wbiegał w przedsionek budynku administracji, na zakurzone schody padały wielkie krople deszczu. Rozlegał się ogłuszający trzask gromów, jakby gdzieś nad chmurami darto na sztuki stalowe sklepienie. Odwrócił się i wytężył wzrok. Światło błyskawic wyostrzało kontury gotyckich wież i dachów. I znowu huk i basowy pomruk. Przypomniał sobie, że nie zamknął okna w gabinecie. Na szczęście woda nie mogła tam nic zniszczyć.
Wiatr dmuchał w przedsionku z nieznośnym, pulsującym wyciem. Chropawy głos, który odezwał się tuż obok, doskonale współbrzmiał z wichurą.
— Piękna burza, prawda? — Evelyn Sawtelle wreszcie się uśmiechała, co nadawało jej rysom groteskowy wyraz. Jakby koń nagle odkrył, że można radośnie szczerzyć zęby. — Oczywiście, znasz już wiadomość dnia? — ciągnęła. — O Herveyu?
Hervey wynurzył się z tyłu także uśmiechnięty, ale i zawstydzony. Wymamrotał kilka słów, które zagłuszył wiatr, i sztywno wyciągnął rękę jak na powitanie jednego z wielu gości.
Evelyn nie spuszczała wzroku z Normana.
— Czyż to nie cudowne? — mówiła. — Oczywiście, spodziewaliśmy się takiej właśnie decyzji, niemniej…
Norman już wiedział. Uścisnął podaną dłoń, gdy Hervey cofał ją z zakłopotaniem.
— Gratuluję, stary — rzekł krótko.
— Taka jestem z niego dumna — powiedziała Evelyn z miną matki, której synek zdobył nagrodę za dobre sprawowanie.
— O, skaleczyłeś się. — Nic nie uszło jej uwagi. Chytry uśmieszek gościł na stałe na jej ustach. Wicher jęczał potępieńczo.
— Chodź, Hervey! — Wyszła na deszcz, jakby nie było burzy.
Hervey łypał na nią w zdumieniu. Bąknął coś w charakterze przeprosin, jeszcze raz zakołysał ręką i grzecznie potruchtał za żoną.
Norman spoglądał za nimi. Z mieszaniną podziwu i zgorszenia patrzył na Evelyn, kiedy maszerowała w strugach ulewy, przez co oboje mokli — zupełnie bez sensu, chyba żeby udowodnić, jaka to jest nieugięta. Hervey bezskutecznie próbował ją poganiać. Błyskawice raziły ostrym światłem, lecz jej niezgrabna, szczupła postać nie reagowała. Po raz wtóry wyczuwał w sobie jakieś obce uczucia, gotowe wybuchnąć.
A więc jej pudelek będzie miał decydujący głos we wszystkich sprawach szkoleniowych na wydziale socjologii? To czemu wzywa mnie Pollard, do cholery? By złożyć mi wyrazy ubolewania?
Niespełna godzinę później wyleciał z gabinetu Pollarda; dygocząc ze złości, zastanawiał się, dlaczego od razu nie złożył wymówienia. Przepytywano go jak szczeniaka, zapewne z podpuszczenia intrygantów takich jak Thompson, pani Carr czy Gracine Pollard. Musiał wysłuchiwać bzdetów o swoim „sposobie bycia” i „duchu uczelni”, a także zamaskowanych odniesień do jego „zasad moralnych”.
Przynajmniej dał od siebie coś więcej, niż przyjął! Przynajmniej wymusił nutę zmieszania w tym kwiecistym głosie oratora i sprawił, że nastroszone szare brwi nie jeden raz się uniosły.
Po drodze przechodził obok dziekanatu dla mężczyzn. W progu stała pani Gunnison. Niczym wielki, ośliniony, gruboskórny ślimak, pomyślał na widok jej przekrzywionych pończoch, torebki wypchanej jak worek z fantami i nieodłącznego aparatu fotograficznego.
Dał upust swoim emocjom:
— Tak, skaleczyłem się! — rzekł, idąc za jej spojrzeniem. Po tyradzie wygłoszonej w gabinecie rektora mówił z chrypą. Wtem coś mu przyszło do głowy. — Pani Gunnison — powiedział bez ogródek — wczoraj wieczór zabrała pani pamiętnik Tansy… na pewno przez pomyłkę. Proszę mi go oddać.
— To panu się coś pomyliło — odparła swobodnie.
— Widziałem, jak wychodzi pani z jej sypialni i niesie pamiętnik.
Przymrużyła oczy, udając zmęczenie.
— Gdyby tak było, od razu by pan o to spytał. Naprawdę, to z przepracowania. Ale rozumiem. — Kiwnęła głową w stronę gabinetu rektora. — Pewnie czuje się pan rozczarowany…
— Proszę zwrócić pamiętnik!
— Radziłabym zająć się tą raną — kontynuowała jakby nigdy nic. — Bandaż nałożony nieudolnie, krwawienie nie ustaje. Jeszcze się wda jakaś wstrętna infekcja.
Odwrócił się na pięcie i odszedł. W szybie drzwi wyjściowych powitało go jej mroczne, niewyraźne odbicie. Uśmiechała się.
Na dworze obejrzał dłoń. Prawdopodobnie rana się otworzyła, kiedy walnął pięścią w biurko rektora. Ściągnął mocniej bandaż.
Burza się wyszalała. Na zachodzie spod nisko zawieszonych chmur padał jasny blask słońca, ślicznie opromieniający mokre dachy i okna na górnych piętrach. Z drzew skapywały resztki wilgoci. Miasteczko studenckie zdawało się wymarłe. Salwa śmiechu, dochodząca z żeńskiego akademika, wybuchła w ciszy jak niewinna, przyjemna petarda. Stłumił w sobie gniew i pozwolił zmysłom radować się odświeżonym pięknem otoczenia.
Był dumny z tego, że jest w stanie cieszyć się chwilą. Uważał tę umiejętność za jeden z głównych dowodów dojrzałości.
Próbował patrzyć oczami malarza, rozpoznawać kolory, wyszukiwać w cieniu ślady różu czy zieleni. Gotycka architektura, pomijając funkcjonalność, naprawdę cieszyła oko. Wzrok odnajdywał coraz to nowe kamienne arcydzieła. Na przykład liściaste kwiatony na wieży Estrey Hall…
Aż tu znienacka blask słońca stał się zimniejszy niż lód, dachy uczelni były dachami piekieł, a dziewczęcym śmiechom wtórował rechot diabłów. Bez zastanowienia odbił w bok i zszedł z dróżki na mokry trawnik, mimo że znajdował się dopiero w połowie drogi przez kampus.
Po co wracać do gabinetu? — pomyślał z drżeniem. Tyle wspinania się po głupie notatki? Do jutra nic im się nie stanie. I czemu choć raz nie pójść do domu inną trasą? Przecież nie zawsze musiał wracać najkrótszą drogą, przez bramę między budynkami Estrey i Morton, pod tymi ciemnymi nawisami gzymsów. Czemu…?
Przezwyciężając lęk, po raz drugi skierował spojrzenie na otwarte okno swojego gabinetu. Jak się tego spodziewał, nic już tam nie było. Pewnie jakaś niewyraźna rzecz przemknęła mu przed oczami, a wyobraźnia zrobiła swoje. Tak samo zwykły cień, przesuwający się po podłodze, przeobraża się w pająka.
Albo cień rozkładający skrzydła…
Tylko czy cień mógłby się skradać po zewnętrznym parapecie? Czy mógłby się poruszać tak wolno, przemyślanie, wyraźnie obrysowany? Przyczaić się, zajrzeć po kryjomu, by wreszcie wskoczyć do środka? Niczym… niczym…
Oczywiście, przesadzał. Ani myślał wracać po notatki i zamykać okno. Tylko by uległ bezpodstawnym lękom. W dali rozległ się grom.
… Niczym wielka jaszczurka, mająca kolor i fakturę kamienia.