Po raz trzeci wracali do tej samej kwestii. Norman miał niepokojące wrażenie, że podąża krok w krok za robotem, który bez końca zatacza ogromne koła, przy czym zawsze stąpa po tych samych źdźbłach trawy.
Z niezachwianym przekonaniem, że i tym razem niczego nie osiągnie, zadał nurtujące go pytanie:
— Jak możesz mówić, że nie masz świadomości, a zarazem wiedzieć, że jej nie masz? Jeśli masz pustkę w myślach, nie możesz być świadoma, że niczego tam nie ma.
Wskazówki zegarka zbliżały się wolno do godziny trzeciej nad ranem. Do obskurnego pokoiku wkradał się chłód i mdły zapach kończącej się nocy. Tansy siedziała sztywno w szlafroku Normana i bamboszach z futerkiem. Miała koc na kolanach, a głowę owiniętą ręcznikiem kąpielowym. W tym stroju powinna wyglądać dziecinnie, może nawet zgoła atrakcyjnie, lecz tak nie było. Gdyby odwinąć ręcznik, ukazałby się odrąbany czubek głowy, a niżej miejsce po usuniętym mózgu. Pusta skorupa — oto jakie nasuwało mu się skojarzenie, ilekroć z roztargnienia spoglądał jej w oczy.
Poruszyła bladymi ustami.
— Nic nie wiem. Umiem mówić. Zabrali mi duszę. Głos wychodzi z ciała.
Przesadą byłoby stwierdzenie, że Tansy mówi głosem spokojnym i cierpliwym. Nie mieścił się nawet w tej kategorii, tak pusty był i bezbarwny. Słowa wymawiane wyraźnie, w regularnych odstępach, brzmiały jednakowo. Przypominały szum maszyny.
Absolutnie nie miał zamiaru zadręczać pytaniami tej osowiałej, nieszczęsnej osoby, ale też wiedział, że za wszelką cenę musi w tych zimnych oczach zapalić płomyk jakiegoś uczucia. Jeśli sam nie chciał popaść w obłęd, musiał znaleźć przyzwoity punkt wyjścia.
— Tansy, jeśli potrafisz rozmawiać o tym, co nas spotkało, to znaczy, że myślisz. Jesteś ze mną w tym pokoju!
Poruszyła owiniętą ręcznikiem głową jak nakręcana lalka.
— Z tobą jest tylko ciało. Jej tu nie ma.
Automatycznie poprawił w myślach „jej” na „mnie”, nim sobie uświadomił, że nie popełniła błędu. Zadrżał.
— Twierdzisz, że nic nie widzisz i niczego nie słyszysz? Że jest tylko ciemność?
I znów mechanicznie poruszyła głową, co miało większą moc przekonywania niż najgorętsze zapewnienia.
— Ciało doskonale widzi i słyszy. Nie doznało obrażeń. Działa bez zarzutu. Jednak w środku nie ma nawet ciemności.
Jego znużony, zagubiony umysł szukał rozwiązania w psychologii behawioralnej i jej fundamentalnej tezie, że zachowanie człowieka można w pełni i zadowalająco wyjaśnić bez posługiwania się pojęciem świadomości, nawet bez zakładania, że świadomość istnieje. Oto wystarczający dowód. A jednak niewystarczający, jako że w jej zachowaniu nie przejawiały się żadne z drobnych nawyków, które w sumie dają osobowość. Gdzie się podziały jej przymrużone oczy, towarzyszące chwilom głębokiego namysłu? A znajomy grymas w kąciku ust, kiedy ją komplementowano lub rozśmieszano? Wszystko przepadło. Nawet trzy szybkie potrząśnięcia głową do pary z nieznacznym króliczym zmarszczeniem nosa ustąpiły miejsca mechanicznemu „Nie”.
Niemniej narządy zmysłu reagowały na bodźce. Wysyłały impulsy, wędrujące po mózgu, gdzie powstawały następne impulsy, stymulujące gruczoły i mięśnie, łącznie z aparatem mowy. I na tym koniec. W pajęczej sieci połączeń nerwowych kory mózgowej nie szamotały się niewidzialne zjawy, zwane świadomością. To, co tworzyło indywidualny styl Tansy, widoczny w każdym ruchu, w każdym geście ciała, odeszło. Zachował się wyłącznie organizm biologiczny, pozbawiony oznak czy śladów osobowości. Nie było nawet duszy — tak, tak, stary frazes uzyskał nagle nowy, konkretny wymiar! — szalonej czy głupiej, która by wyzierała z tych szarozielonych oczu, mrugających z regularnością automatu chyba tylko po to, żeby ożywiać rogówki.
Doznał kłopotliwego uczucia ulgi, skoro mógł już wyobrazić sobie, co się przydarzyło Tansy. Ale cóż to było za wyobrażenie… Pamiętał pewien artykuł w gazecie o staruszku, który latami w sypialni trzymał ciało ukochanej młodej kobiety, zmarłej na nieuleczalną chorobę. Podobno utrzymywał zwłoki w zdumiewająco dobrym stanie za pomocą wosku i innych środków, mówił do nich rano i wieczorem, nawet trwał w przeświadczeniu, że któregoś dnia całkowicie przywróci je do życia… póki ich nie znaleziono, nie odebrano mu i nie pochowano.
Nagle się skrzywił. Po jakie licho — zganił się w duchu — oddaje się dzikim rojeniom, skoro oczywiście Tansy cierpi na rzadkie zaburzenie psychiczne, osobliwe rozwarstwienie jaźni?
Oczywiście.
Dzikie rojenia?
— Czemu nie umarłaś, Tansy — spytał — kiedy odeszła dusza?
— Zazwyczaj dusza jest uwięziona do końca. Znika lub umiera w chwili śmierci ciała. — Słowa padały równo odmierzone, jakby metronomem. — Ale ten, który chodzi za mną, ciągnął moją duszę. Czułam na twarzy ciężar szarej wody. Wiedziałam, że jest północ. Wiedziałam, że zawiodłeś. Ten, który chodzi za mną, wykorzystał moją rozpacz i wywlókł ze mnie duszę. W tym samym momencie pochwyciły mnie ręce twojego wysłannika i wyciągnęły z wody. Dusza, będąc blisko, widziała, co się dzieje, lecz nie była dość blisko, żeby wrócić. Ostatnie wspomnienie, wyryte w moim mózgu, to jej straszna udręka. Twój wysłannik i ten, który chodzi za mną, doszli do wniosku, że wypełnili swe zadania, więc nie walczyli ze sobą.
Obrazy malujące się w wyobraźni Normana szokowały swoją plastycznością — aż dziw, że wywołały je słowa biologicznej maszyny. A jednak tylko maszyna mogła opowiedzieć tę historię z takim opanowaniem.
— Nic cię już nie obchodzi? — zapytał porywczo, ukłuty do żywego pustką w jej oczach. — Nie ma już w tobie żadnych uczuć?
— Jest jedno. — Tym razem nie pokręciła głową jak robot, ale jak on skinęła nią twierdząco. Po raz pierwszy dało się zauważyć cień jakiegoś uczucia, ślad motywacji. Pożądliwie, czubkiem ściemniałego języka, oblizywała blade wargi. — Chcę odzyskać duszę.
Wstrzymał oddech. Ledwie udało mu się wskrzesić w niej uczucia, już tego żałował. Dostrzegał w niej zwierzęcy pierwiastek; była jak światłolubny robak, który łakomie wygryza się na słońce.
— Chcę odzyskać duszę — powtórzyła lodowato, co poruszyło nim do głębi bardziej, niżby to uczyniły błagalne czy płaczliwe tony. — W ostatniej chwili moja dusza, choć nie mogła już wrócić, zaszczepiła we mnie to jedno uczucie. Wiedziała, co ją czeka. Wiedziała, że mogą się duszy przytrafić złe rzeczy. Była wystraszona.
— Jak myślisz, gdzie jest twoja dusza? — wycedził przez zęby.
— U niej. U kobiety z małymi, mętnymi oczkami.
Patrzył na nią badawczo. Coś w nim wrzało. Mając świadomość, że to wściekłość, na razie nie wiedział, czy rozsądnie się złościć, czy nie.
— Evelyn Sawtelle? — zapytał ochryple.
— Tak, ale radzę nie wymawiać jej imienia.
Błyskawicznie chwycił słuchawkę telefonu. Musiał szybko zacząć działać… żeby nie postradać zmysłów.
Po chwili obudził recepcjonistę i uzyskał połączenie z centralą telefoniczną.
— Dzień dobry panu — rozbrzmiał śpiewny głos. — Hempnell 1284… Pragnie pan połączyć się bezpośrednio z Evelyn Sawtelle. — Przeliterowano nazwisko. — Proszę odłożyć słuchawkę i zaczekać. To potrwa dłuższą chwilę.
— Chcę odzyskać duszę. Chcę spotkać się z tą kobietą. Chcę pojechać do Hempnell.
Siedząca przed nim istota, skoro już obudził w niej wilczy głód, natarczywie upominała się o swoje. Nasuwało mu się skojarzenie z igłą gramofonową uwięzioną w rowku albo mechaniczną zabawką, która drepcze tam, dokąd ją pchnięto.
— Na pewno wrócimy. — Nadal miał kłopot z równym oddychaniem. — Odzyskamy duszę.
— Muszę zaraz ruszać w drogę. Ubranie zamokło w wodzie. Pokojówka je wyczyści i wyprasuje.
Powolnym, statecznym ruchem wstała i zaczęła iść do telefonu.
— No co ty! — sprzeciwił się bez zastanowienia. — Nie przywołasz pokojówki o trzeciej nad ranem.
— Ubranie musi być czyste i wyprasowane. Muszę zaraz ruszać w drogę.
Te słowa mogłyby paść z ust kobiety upartej, samolubnej i nadąsanej. Było w nich jednak mniej uczucia niż w słowach lunatyka.
Szła do telefonu. Choć nigdy by nie przypuszczał, że to zrobi, lękliwie zszedł jej z drogi, aż potknął się z tyłu o łóżko.
— Nawet jeśli mają tu pokojówkę — dodał — nie przyjdzie o tej porze.
Odwróciła do niego swe blade, martwe oblicze.
— Pokojówka jest kobietą. Przyjdzie, jeśli mnie usłyszy. — Po chwili rozmawiała z recepcjonistą: — Jest w tym hotelu pokojówka? Niech pan ją przyśle do mojego pokoju… W takim razie niech pan dzwoni… Nie mogę z tym czekać do rana… Ma tu przyjść teraz… Nie mogę powiedzieć czemu… Dziękuję.
Długo czekali. Słyszał nikły odgłos dzwonka z drugiej strony linii i wyobrażał sobie zaspany, burkliwy głos obudzonej kobiety.
— Rozmawiam z pokojówką? — odezwała się w końcu Tansy. — Proszę się natychmiast stawić w pokoju nr 37.
Norman wyobrażał sobie wzburzoną odpowiedź pokojówki.
— Nie słyszy pani, jakim mówię głosem? — ciągnęła Tansy. — Nie rozumie pani, w jakim jestem stanie? Tak… Czekam. — Odłożyła słuchawkę.
— Tansy… — Nie spuszczając z niej oczu, ponownie utknął na początku zdania, choć starał się mówić płynnie. — Jesteś w stanie wysłuchiwać pytań i na nie odpowiadać?
— Odpowiadam na pytania. Odpowiadam na nie od trzech godzin.
I znów, jak uparcie podpowiadała logika: skoro pamiętała, co się działo przez ostatnie trzy godziny… A jednak czymże jest pamięć, jeśli nie ścieżką wytartą w układzie nerwowym? Aby rozwikłać zagadkę pamięci, nie trzeba odwoływać się do świadomości.
Przestań walić głową w mur, idioto! — podpowiadał z kolei zdrowy rozsądek. Spojrzałeś jej w oczy, nieprawdaż? To jazda, na co czekasz?
— Tansy, co masz na myśli, mówiąc, że Evelyn Sawtelle posiada twoją duszę?
— Właśnie to.
— A może chodzi o to, że Evelyn do spółki z panią Carr i panią Gunnison mają nad tobą psychiczną władzę, że trzymają cię w emocjonalnym więzieniu?
— Nie.
— Ale twoja dusza…
— … to moja dusza.
— Tansy… — Wolałby nie brnąć w ten temat, ale chyba nie było wyboru. — Naprawdę uważasz, że Evelyn jest czarownicą, że tak jak ty para się magią?
— Tak.
— I pani Carr, i pani Gunnison?
— One też.
— A zatem wierzysz, że robią to samo, co ty robiłaś? Rzucają zaklęcia, wytwarzają amulety, wykorzystują specjalistyczną wiedzę mężów, próbują ich chronić i pomagają w karierze?
— Oględnie mówiąc.
— Jak to?
— Posługują się białą i czarną magią. Nie dbają o to, czy komuś stanie się krzywda, czy ktoś będzie cierpiał lub zginie.
— Czemu są takie okrutne?
— Czarownice są jak zwykli ludzie. Popisują się. Łudzą się, że są wszechpotężne. Wierzą, że cel uświęca środki.
— Twierdzisz, że w trójkę spiskują przeciwko tobie?
— Tak.
— Czemu?
— Bo mnie nienawidzą.
— Czemu?
— Częściowo z powodu ciebie. Twój awans nie wyszedłby na zdrowie ich mężom i im samym. Ale to nic. Nienawidzą mnie, bo czują, że kieruję się innymi zasadami. Czują, że choć na zewnątrz niewiele się od nich różnię, w gruncie rzeczy gardzę tym, co wypada i nie wypada. Wiedźmy kłaniają się tym samym bożkom co inni ludzie. One się mnie boją, bo uczelnia nie jest moim bogiem. Pani Carr ma chyba dodatkowy powód.
— Tansy — zaczął z wahaniem — jak to się stało, że wszystkie trzy są czarownicami?
— Ano stało się.
W pokoju zaległa cisza. Norman, zasępiony, roztrząsał w myślach temat paranoi.
— Tansy — wydusił z siebie po chwili — wiesz, co to oznacza? Że wszystkie kobiety są czarownicami.
— Tak.
— Ale jak można zawsze…?
— Pst! — Ów dźwięk był równie cichy co syk pary uchodzącej z kaloryfera, a jednak Norman zamilkł jak niepyszny. — Idzie.
— Kto?
— Pokojówka. Schowaj się, to coś zobaczysz.
— Mam się schować?
— Tak.
Gdy się doń zbliżyła, cofnął się mimowolnie. Położył dłoń na drzwiach.
— Do garderoby? — spytał, zwilżywszy usta językiem.
— Tak. Skryj się tam, a coś ci udowodnię.
Usłyszał kroki w korytarzu. Zmarszczył czoło w rozterce, po czym zrobił, jak kazała.
— Zostawię lekko uchylone drzwi — powiedział.
Skinęła głową jak robot.
Rozległo się pukanie, potem kroki Tansy i odgłos otwieranych drzwi.
— Pani mnie wzywała? — Wbrew jego oczekiwaniom mówiła to młoda osoba. Zdawało się, że z trudem przełknęła ślinę.
— Tak. Wyczyścisz i wyprasujesz moje rzeczy. Zamokły w słonej wodzie. Wiszą na brzegu wanny. Idź po nie.
Pokojówka znalazła się w jego polu widzenia. Pomyślał, że za kilka lat będzie gruba, na razie jednak miała miłą powierzchowność, mimo iż słaniała się sennie. Włożyła sukienkę, lecz nie rozczesała włosów i przyszła w pantoflach.
— Uważaj na żakiet, to wełna — dodała Tansy tonem tak samo beznamiętnym, jak przedtem w rozmowie z nim. — Masz się wyrobić w godzinę.
Norman czekał na słowa sprzeciwu, lecz pokojówka nie oprotestowała tego szalonego polecenia.
— W porząsiu, psze pani — odpowiedziała dziewczyna. Sekundę później wychodziła z łazienki z mokrym ubraniem byle jak przewieszonym przez rękę, jakby pragnęła stąd czym prędzej umknąć, nim pod jej adresem padną następne słowa.
— Zaczekaj no, dziewczyno. Chcę ci zadać pytanie. — Tym razem Tansy mówiła trochę głośniej. Taka drobna zmiana, a wymusiła na pokojówce bezwzględny posłuch.
Gdy dziewczyna zwolniła i odwróciła się niechętnie, Norman mógł się przyjrzeć jej obliczu. Żony nie widział — zasłaniały ją drzwi — widział jednak strach malujący się na zaspanej twarzy dziewczęcia.
— Słucham, psze pani — bąknęła.
Nastąpiło długie milczenie. Z tego, jak dziewczyna kuli się, przyciskając do piersi mokre ubranie, należało wnosić, że Tansy uniosła wzrok i zajrzała jej głęboko w oczy.
W końcu się odezwała:
— Znasz łatwiejszy sposób załatwiania spraw? Sposoby zdobywania i chronienia?
Norman gotów był przysiąc, że dziewczyna zadrżała, słysząc ostatnie słowa.
Pokręciła głową i wymamrotała:
— Nie, psze pani. Nie wiem, o czym pani mówi.
— A więc nie dowiedziałaś się, jak sprawić, żeby spełniały się życzenia? Nie uprawiasz magii, nie formułujesz zaklęć, nie rzucasz uroków? Nie znasz tej sztuki?
— Nie… — odpowiedziała dziewczyna słabowitym głosikiem. Próbowała uciec wzrokiem. Bez skutku.
— Czemu kłamiesz?
Dziewczyna wierciła się w miejscu i kurczowo krzyżowała ręce na piersi. Była tak przerażona, że Norman miał ochotę wyjść i położyć temu kres. Zwyciężyła jednak ciekawość.
— Psze pani, tego się nie mówi… — załamała się dziewczyna.
— Mnie możesz powiedzieć. A więc jakich procedur używasz?
Dziewczyna szczerze się zmieszała, słysząc trudne słowo.
— Nie wiem, psze pani, nie znam się. Ino kapkę umiem. Jak mój chłopak szedł do wojska, trochę poczarowałam, boby ranny został albo zastrzelony. I urok na niego rzuciłam, coby go do kobiet nie ciągnęło. Czasem mi się uda odegnać chorobę. Umiem tyle co nic, naprawdę. I nie zawsze mi wychodzi. Są rzeczy, o których mogę sobie tylko pomarzyć. — Wyraźnie rozwiązał jej się język.
— Rozumiem. Gdzie się tego nauczyłaś?
— A to od mamy w dzieciństwie, a to od pani Neidel. Zna zaklęcia, co chronią przed kulami. Dostała je od babci; jej krewni walczyli na wojnie w Europie dawno temu. Ale kobiety rzadko mówią sobie takie rzeczy. Parę zaklęć wymyśliłam sama. Robiłam próby, aż w końcu zadziałały. Nie powie pani nikomu?
— Nie. Spójrz na mnie. Co się ze mną stało?
— Nie wiem, psze pani, szczerze. Proszę mnie już nie męczyć.
Wynikający z przerażenia opór dziewczyny był tak przejmujący, że Norman zezłościł się na Tansy. Aż nagle przypomniał sobie, że istota za drzwiami nie jest zdolna do okrucieństwa czy życzliwości.
— Chcę, żebyś mi powiedziała.
— Nie wiem, co mam mówić, psze pani. Pani jest… nieżywa. — Padła na kolana. — Błagam, niech mi pani nie zabiera duszy. Błagam!
— Nie odbiorę ci duszy. Nie wiem, kto by na tym lepiej wyszedł. Możesz odejść.
— Dziękuję, najmocniej dziękuję! — Dziewczyna pośpiesznie zebrała porozrzucane ubrania. — Zaraz będą gotowe, migiem się uwinę. — I wypadła na korytarz.
Dopiero pierwsze poruszenie uświadomiło Normanowi, jak bardzo bolą go mięśnie, zdrętwiałe w czasie tych kilku minut wytężonego podglądania. Postać w szlafroku i ręczniku siedziała w identycznej pozycji jak ostatnim razem, gdy ją widział: dłonie luźno splecione, oczy skierowane tam, gdzie niedawno stała pokojówka.
— Skoro o tym wiedziałaś — spytał bez ogródek, wciąż zahipnotyzowany tym, czego był świadkiem — czemu zgodziłaś się przestać, gdy prosiłem cię o to w tamtym tygodniu.
— Kobieta ma dwie natury. — Rzekłby kto, mumia zdradza wiedzę tajemną. — Z jednej strony racjonalna jak mężczyzna. Z drugiej, dysponuje wiedzą. Mężczyźni żyją w ścisłej izolacji, są jak wyspy na oceanie magii, chronieni racjonalnym myśleniem i staraniem żon. Izolacja daje im większą siłę przebicia w działaniu i myśleniu, ale wiedza należy do kobiet. Kobiety mogłyby jawnie rządzić światem, lecz nie chcą się trudzić i brać na siebie odpowiedzialności. Mężczyźni mogą być lepsi w sztuce magii. Nawet w dzisiejszych czasach jest kilku czarowników, lecz niewielu. W tamtym tygodniu miałam pewne podejrzenia, z których się nie zwierzałam. Też umiem racjonalnie patrzeć na świat, w dodatku chciałam być blisko ciebie pod każdym względem. Jak to kobieta, miałam wątpliwości. Po zniszczeniu amuletów i talizmanów chwilowo stałam się ślepa na działanie magii. Tak samo ktoś przyzwyczajony do dużych dawek leku nie reaguje na małe dawki. Brała we mnie górę racjonalna natura. Przez kilka dni cieszyłam się złudnym poczuciem bezpieczeństwa. Dopóki zdrowy rozsądek nie powiedział mi, że padłeś ofiarą magii. Podczas podróży sporo się dowiedziałam, częściowo od tego, który chodzi za mną. Wracamy do Hempnell? — dodała niewinnym tonem chytrego dziecka.
Zadzwonił telefon. Recepcjonista tak się zacietrzewił, że bełkotał niezrozumiale, strasząc policją i wyrzuceniem z pokoju. Aby go udobruchać, Norman obiecał, że za moment do niego zejdzie.
Staruszek czekał zaraz pod schodami.
— Słuchaj no, panie — zaczął, grożąc palcem — rad bym się dowiedzieć, co tu się wyrabia! Sissy zlatuje z góry biała jak prześcieradło. Nic nie mówi, jeno trzęsie się jak osika. To moja wnuczka. Załatwiłem jej robotę i poczuwam się do odpowiedzialności. Wiem, co to hotel, pracuję tu całe życie. Wiem, jacy ludzie tu przychodzą. Czasem chłopy z babami wspólnie próbują bałamucić dziewczęta. Nie myśl pan, że się czepiam, jeno pańska małżonka przybyła tu w dziwnym stanie. Kiedy kazała dzwonić po Sissy, myślałem, że chora albo co. Ale skoro chora, czemuś pan nie wołał lekarza? I co to za przesiadywanie do czwartej nad ranem? Dzwoniła pani Thompson z pokoju obok. Skarży się, że głosy słychać. Hałasu nie ma, ale się przestraszyła. Mam prawo wiedzieć, co się dzieje.
Norman, całkiem jak podczas poważnego wykładu, rozłożył obawy staruszka na czynniki proste, aż wydały się trywialne. Wyglądał na ważną osobę i to procentowało. Recepcjonista jeszcze trochę pozrzędził i jakoś dał się udobruchać. Poczłapał do swojej kanciapki.
Norman wspiął się na schody. Na piętrze usłyszał dzwonek telefonu. Nim przeszedł korytarz, dzwonienie ustało.
Otworzył drzwi. Tansy stała przy łóżku i rozmawiała przez telefon. Czarna, matowa słuchawka, umieszczona między ustami a uchem, podkreślała bladość warg i policzków oraz biel ręcznika.
— Mówi Tansy Saylor — powiedziała beznamiętnie. — Chcę odzyskać duszę… Nie słyszysz, Evelyn? — dodała po chwili milczenia. — Mówi Tansy Saylor. Chcę odzyskać duszę.
Zupełnie zapomniał o rozmowie telefonicznej, którą zamówił w chwili gniewnego wzburzenia. Wywietrzało mu z głowy wszystko, co zamierzał powiedzieć.
Ze słuchawki wydostał się przeciągły lament. Tansy nie dała się zbić z tropu:
— Mówi Tansy Saylor. Chcę odzyskać duszę.
Postąpił krok w jej stronę. Wycie przerodziło się w dziki skowyt, przemieszany z szumem porywistego wiatru. Wyciągnął rękę, żeby wziąć słuchawkę, lecz Tansy błyskawicznie się odwróciła i z telefonem coś się stało.
Kiedy martwy przedmiot zaczyna się zachowywać, jakby było w nim życie, zachodzi podejrzenie złudzenia. Przykładowo ołówek: można nim manipulować tak sprytnie, że wydaje się zginać niczym gumka. A Tansy trzymała słuchawkę w ręku i trzęsła nią tak gwałtownie, że trudno było jasno ocenić sytuację.
Tak czy inaczej, odnosił wrażenie, że słuchawka, nagle elastyczna, skręca się na podobieństwo tłustego, czarnego robaka, a następnie przywiera do skóry i niczym drapieżna dwustronna łapa wbija się w policzek i miejsce tuż pod uchem. Razem z wyciem słychać było stłumiony odgłos ssania.
Zareagował niezwłocznie, instynktownie i ze zdumiewającym skutkiem. Upadłszy na kolana, wyrwał kabel z gniazdka. Sypnęły się niebieskie iskry. Luźny koniec śmignął w powietrzu i, skręcając się niczym ranny wąż, owinął mu rękę. Miał wrażenie, że kabel zadygotał spazmatycznie, nim zwiotczał. Wstając, zerwał go z siebie ze zgrozą i obrzydzeniem.
Słuchawka upadła na ziemię. Zwyczajna, najnormalniejsza w świecie słuchawka. Trącił ją butem. Rozległ się głuchy trzask i przesunęła się po podłodze jak zwykły przedmiot. Schylił się i po chwili wahania ostrożnie ją dotknął. Zgodnie z oczekiwaniami, była twarda i sztywna.
Popatrzył na Tansy. Nie ruszała się z miejsca. Na twarzy nie odbijał się nawet cień strachu. Z obojętnością maszyny uniosła dłoń, by wolno rozmasować policzek i szyję. Z kącika ust sączyła się krew.
Oczywiście, mogła uderzyć się słuchawką w usta i skaleczyć wargę.
Ale przecież sam widział…
Jednakowoż… mogła w zdenerwowaniu trząść słuchawką, która tylko wyglądała tak, jakby się zginała.
Tylko że wcale tak nie wyglądała. Zobaczył rzeczy, które… przeczyły zdrowemu rozsądkowi. Co prawda, ciągle stykał się z takimi ostatnimi czasy.
Na drugim końcu linii rzeczywiście była Evelyn Sawtelle. Wszak słyszał między innymi dźwięk czuringi. Nie widział w tym nic nadprzyrodzonego. Jeśli nagranie czuringi puszczano przy słuchawce, tak właśnie musiało brzmieć. Nie było mowy o pomyłce. Powinien trzymać się faktów.
Ta myśl go zelektryzowała. Zawrzał gniewem. Sam się zdziwił, skąd w nim tyle nienawiści do tej baby o małych, mętnych oczkach. Przez chwilę czuł się jak inkwizytor, któremu przedstawiono dowody złych zaklęć. Przeleciały mu przez głowę myśli o ławie tortur, łamaniu kołem i hiszpańskim bucie. Groteskowe wizje średniowiecza ustąpiły, lecz złość pozostała, sprowadzona do postaci niesłabnącego poczucia krzywdy.
Cokolwiek spotkało Tansy, z całą pewnością przyczyniły się do tego Evelyn Sawtelle, Hulda Gunnison i Flora Carr. Wystarczyło przypomnieć sobie, jak się zachowywały. Kolejny fakt, którego musiał się trzymać. Ponosiły winę niezależnie od tego, czy wszczęły przeciwko Tansy szatańską i szalenie przebiegłą kampanię mętnych podszeptów, czy też walczyły z nią innymi, nieznanymi sposobami.
Prawnik ani psychiatra nic by tu nie wskórał. Był jedynym człowiekiem na świecie, który mógł uwierzyć i zrozumieć to, co się działo w ciągu ostatnich dni. Musiał sam ruszyć w bój, posługując się ich własną bronią — właśnie owymi nieznanymi sposobami.
O tak, powodzenie zależało od tego, czy bezkrytycznie zawierzy tym sposobom.
Tansy przestała pocierać twarz. Oblizała wargę, na której zasychała krew.
— Jedziemy do Hempnell?
— Tak!