Lioren stał na wolnym kawałku podłogi przed biurkiem O’Mary. Z trzech stron otaczały go dziwne meble służące jako siedziska dla przedstawicieli rozmaitych ras nawiedzających ten gabinet. Wszystkimi czterema oczami spoglądał na psychologa. Wyrok był jednoznaczny i nie istniała żadna siła zdolna go zmienić, dlatego też Lioren darzył obecnie krępą postać z szarawymi włosami na głowie i oczami, które nigdy nie spoglądały w bok, taką nienawiścią, jakiej nie odczuwał dotąd nigdy i wobec nikogo. Nie sądził wcześniej, że może być zdolny do podobnych emocji.
— Sympatia wobec mojej osoby nie jest na szczęście warunkiem powodzenia terapii — powiedział O’Mara, jakby czytał Liorenowi w myślach. — W przeciwnym razie Szpital już dawno zostałby bez personelu. Wziąłem na siebie odpowiedzialność za pana. Czytał pan dokument, który przedstawiłem sądowi, wie pan zatem, dlaczego się na to zdecydowałem. Czy muszę coś wyjaśniać?
O’Mara dowodził, że podstawową przyczyną tego, co zdarzyło się na Cromsagu, były pewne wady charakteru Liorena, które powinny zostać wykryte i usunięte podczas wcześniejszego stażu w Szpitalu. Ich przeoczenie było błędem popełnionym przez wydział, którego O’Mara był szefem. Niemniej, ponieważ Szpital nie był placówką psychiatryczną, Liorenowi należało nadać status nie tyle pacjenta, ile stażysty, który nie zaliczył poprzedniego cyklu szkolenia z kontaktów z przedstawicielami innych ras, i oddać pod nadzór naczelnego psychologa. W ten sposób, mimo dużego doświadczenia lekarskiego, miałby mniej do powiedzenia niż wykwalifikowana pielęgniarka.
— Nie — odparł Lioren.
— Dobrze. Nie lubię marnować czasu. Ani ludzi. Obecnie nie mam dla pana żadnych konkretnych poleceń. Może się pan swobodnie poruszać po Szpitalu, do czego zresztą pana zachęcam. Z początku otrzyma pan eskortę któregoś z moich asystentów. Gdyby było to dla pana zbyt krępujące albo denerwujące, będzie pan mógł zająć się pracą biurową. W ten sposób pozna pan pracowników naszego działu i naszą pracę. Będzie pan miał dostęp do większości danych. Gdyby w trakcie ich studiowania trafił pan na cokolwiek niepokojącego w rodzaju nietypowych reakcji na innych członków personelu, dziwnych zachowań albo spadku zawodowej odpowiedzialności, będzie mi pan o tym meldował. Wcześniej proszę przedstawić sprawę komuś z działu, aby upewnić się, że rzeczywiście warta jest mojej uwagi. Proszę przy tym nie zapominać, że z wyjątkiem najciężej chorych wszyscy w Szpitalu znają pańską historię. Wielu będzie zadawało pytania, zwykle uprzejme i przemyślane, chyba że trafi pan na Kelgian, którzy nie wiedzą, co to uprzejmość. Będą też oferować panu pomoc i przekazywać wyrazy współczucia albo sympatii.
O’Mara przerwał na chwilę i podjął przemowę już spokojniejszym głosem.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby panu pomóc. Wiem, że obecnie pan cierpi i ciągle nie może uporać się z poczuciem winy większym niż zapewne wszystko, co spotkałem dotąd w literaturze przedmiotu czy wieloletniej praktyce. Zapewne każdy, oprócz pana, zginąłby już dawno przytłoczony podobnym ciężarem. Jestem pod wrażeniem pańskich umiejętności kontrolowania emocji, przeraża mnie jednak poziom odczuwanej przez pana obecnie frustracji. Zrobię, co się da, aby panu w tym ulżyć. Zapewne nikt tutaj nie jest zdolny pana zrozumieć w podobnym stopniu jak ja.
Niemniej zrozumienie i współczucie to tylko półśrodki, które łagodzą objawy, a nie leczą samej choroby. Dlatego mówię panu o tym teraz po raz pierwszy i ostatni. Od tej chwili będę wymagał posłuszeństwa i wypełniania wszystkich, nawet nudnych zadań. Nikt już nie będzie tu panu współczuł. Rozumie mnie pan?
— Rozumiem, że mam schować dumę i ponieść karę, na którą zasłużyłem.
O’Mara wydał nieprzetłumaczalny dźwięk.
— Skoro pan tak uważa. Gdy zmieni pan zdanie i zacznie przypuszczać, że być może wcale pan na to nie zasłużył, będzie to oznaczać początek zdrowienia. Teraz przedstawię pana reszcie naszego personelu.
Zgodnie z tym, co powiedział O’Mara, praca była dość monotonna, chociaż przez kilka pierwszych tygodni ciągle zbyt nowa dla Liorena, aby miał czas się nudzić. Poza okresami snu czy odpoczynku oraz przerwami na posiłki nie opuszczał biura. Mózg był w tym czasie najbardziej eksploatowanym ze wszystkich jego organów. Zaangażowanie w nowe obowiązki i rzetelność, z jaką je wypełniał, spotkały się z pochwałami ze strony porucznika Braithwaite’a oraz stażystki Cha Thrat. Jednak nie ze strony O’Mary.
Jak szybko mu wyjaśniono, naczelny psycholog nigdy nikogo nie chwalił. Podobno dlatego, że jego zadaniem było upuszczanie pary, a nie rozpalanie pod kotłem. Lioren nie rozumiał tego wyjaśnienia, nie miało ono żadnego klinicznego uzasadnienia i było wątpliwe semantycznie. Ostatecznie uznał, że musiało chodzić o coś, co Ziemianie nazywali żartem.
Był coraz bardziej ciekaw dwójki swoich współpracowników, jednak żadne z trojga nie miało dostępu do akt pozostałych, sami zaś nigdy nie poruszali tematów prywatnych, o nic nie pytali i sami nie odpowiadali na podobne pytania. Może była to niepisana zasada, a może O’Mara nakazał ostrożność w kontaktach z Liorenem, pewnego dnia jednak okazało się, że cokolwiek to było, nie obowiązywało poza pomieszczeniami służbowymi.
— Powinieneś odejść na chwilę od ekranu, Lioren — powiedziała Sommaradvanka, szykując się do wyjścia na południowy posiłek. — Ile można siedzieć nad raportami Cresk-Sara. Pora naładować akumulatory.
Lioren zawahał się. Nie był pewien, czy ma ochotę na spacer zatłoczonymi korytarzami i wizytę w równie tłocznej stołówce ciepłokrwistych tlenodysznych.
— Komputer kateringu został zaprogramowany na dania tarlańskiej kuchni — dodała Cha, zanim zdążył odpowiedzieć. — Wszystko syntetyczne, ale na pewno lepsze niż ta papka z naszych automatów. Pewnie teraz jest urażony, że jedyny Tarlanin obecny w Szpitalu nie raczył nawet spróbować jego kuchni. Może przejdziesz się jednak, aby go uszczęśliwić?
Cha musiała wiedzieć tak samo dobrze jak on, że komputery nie znały podobnych odczuć. Możliwe zatem, że był to sommaradvański żart.
— Przejdę się.
— Ja też — odezwał się Braithwaite. Lioren po raz pierwszy był świadkiem pozostawiania biura bez jakiegokolwiek nadzoru i zastanowił się nawet, czy nie ryzykują w ten sposób krytyki ze strony O’Mary. Jednak zachowanie współpracowników, którzy w uprzejmy, ale zdecydowany sposób zniechęcali po drodze każdego, kto chciałby na chwilę go zatrzymać i porozmawiać, sugerował, że działali w porozumieniu z naczelnym psychologiem. W stołówce szybko znaleźli trzy miejsca przy stole przeznaczonym dla Melfian i usadzili Liorena między sobą. Poza nimi siedziały tam trzy Kelgianki, które w bezceremonialny sposób rozprawiały o wadach niewymienionej z imienia siostry oddziałowej. Tym razem trudno było uniknąć rozmowy, szczególnie w przypadku tak dociekliwych z natury współbiesiadników.
— Jestem siostra Tarsedth — odezwała się jedna z Kelgianek, zwracając stożkowatą głowę w stronę Liorena. — Twoja sommaradvańska przyjaciółka zna mnie dobrze, bo razem odbywałyśmy staż, jednak nie wiem, czy mnie poznaje, bo zawsze utrzymywała, że nie odróżnia Kelgian. Ale to z tobą chciałam zamienić kilka słów, kapitanie Lioren. Jak się czujesz? Czy twoje poczucie winy nie powoduje dolegliwości psychosomatycznych? Jaką terapię zaproponował ci O’Mara? Czy jest skuteczna? Jeśli nie jest, czy mogłabym ci jakoś pomóc?
Braithwaite wydał nagle serię urywanych dźwięków i poczerwieniał na twarzy.
Tarsedth tylko spojrzała na niego przelotnie.
— Ludziom często zdarza się coś takiego. Ich drogi oddechowe połączone są w górnym odcinku z przewodem pokarmowym. Pod względem anatomicznym Ziemianie nie należą do szczególnie udanych tworów przyrody.
Lioren skoncentrował się przede wszystkim na Kelgiance. Pytania, które zadała, trącały bolesne struny, jednak sama siostra Tarsedth była pod względem anatomicznym wręcz piękna. Należała do grupy DBLF, miała długie, cylindryczne ciało pokryte falującą energicznie srebrzystą sierścią. Zdawać by się mogło, że wiatr targa nieustannie jej gładkimi włosami, co jednak miało swoje znaczenie. Właśnie dlatego Kelgianie nie zwykli owijać niczego w bawełnę.
Organy mowy tych istot nie były zbyt dobrze rozwinięte, dlatego też brakowało im zdolności modulowania mowy. Kompensowali to falowaniem sierści, która spontanicznie i w niekontrolowany sposób odzwierciedlała ich emocje. Z tego powodu obca była im sztuka dyplomacji, nie wiedzieli, co to poczucie taktu czy nawet zwykła uprzejmość. Zawsze mówili dokładnie to, co myśleli. Inne postępowanie mijałoby się z celem, skoro sierść i tak wszystko zdradzała. Słowne podchody praktykowane przez wiele innych gatunków często irytowały Kelgian.
— Nie czuję się najlepiej — odpowiedział Lioren. — Jednak bardziej w znaczeniu psychicznym niż fizycznym. Nie wiem jeszcze, na czym dokładnie polega terapia przewidziana przez O’Marę, jednak fakt, że właśnie po raz pierwszy zdecydowałem się odwiedzić stołówkę, wskazuje na to, że chyba zaczyna ona działać albo też mój stan poprawia się niezależnie od niej. Jeśli twoje pytanie wynikło nie tylko ze zwykłej ciekawości i oferta pomocy złożona została na poważnie, sądzę, że powinnaś zwrócić się z nią do naczelnego psychologa, który lepiej niż ja mógłby ocenić jej przydatność.
— Zgłupiałeś? — spytała Kelgianka, jeżąc włos. — Nie śmiałabym zadać mu podobnego pytania. Wyrwałby mi wszystkie kudły.
— I to bez znieczulenia — powiedziała Cha, gdy Tarsedth odchodziła od stołu.
Brzęczyk podajnika, z którego zjeżdżały już ich tace, zagłuszył odpowiedź Kelgianki.
— Więc to jest tarlańskie jedzenie — mruknął Braithwaite i czym prędzej odwrócił wzrok od talerza Liorena.
Wprawdzie Ziemianie rzeczywiście używali tego samego otworu ciała zarówno do jedzenia, jak i do wydawania dźwięków, ale Braithwaite nie przerwał rozmowy z Cha. Z konieczności w ich dialogu zdarzały się jednak przerwy, które Lioren mógłby wykorzystać. Oboje czynili wyraźnie co w ich mocy, aby odwrócić jego uwagę od sąsiednich stolików, skąd nieustannie śledziły go najrozmaitsze, ale uważne narządy wzroku. Niemniej w przypadku istoty, która musiała podjąć świadomy wysiłek, aby nie spoglądać równocześnie we wszystkich kierunkach, podobne starania były skazane na niepowodzenie. Lioren zrozumiał, że jego psychoterapia nie będzie należeć do szczególnie łagodnych.
Wiedział, że Cha i Braithwaite zostali w pełni wprowadzeni w jego sprawę, starali się jednak skłonić go do opowiedzenia wszystkiego, jakby zależało im na jego wynurzeniach na temat bieżących odczuć i tego, jak postrzegał nastawienie otoczenia. W tym celu co chwilę sięgali do własnych wspomnień i, niby w zaufaniu, wyrażali różne opinie na temat własnej pracy, O’Mary oraz innych istot z personelu Szpitala, z którymi mieli miłe albo i niemiłe doświadczenia. Zapewne mieli nadzieje, że Lioren podejmie ten temat. On jednak tylko słuchał i nie odzywał się, chyba że odpowiadał na pytania zadawane mu wprost przez współpracowników albo innych, którzy podchodzili do ich stolika.
Po Kelgiance zagadnął go potężny, sześcionogi Hudlarianin, z ciałem pokrytym świeżą warstwą substancji odżywczej i małą plakietką informującą, że jest pielęgniarzem stażystą. Lioren podziękował mu uprzejmie za wyrazy serdeczności. Podobnie odpowiedział Ziemianinowi nazwiskiem Timmins, który nosił mundur Kontrolera z naszywkami działu eksploatacji i spytał, czy kabina mieszkalna Liorena została właściwie urządzona. Dodał, że jeśli cokolwiek byłoby nie w porządku, jego dział postara się spełnić każde życzenie gościa. Potem przystanął przy nich Melfianin z obszytą złotem opaską starszego lekarza. Powiedział, że cieszy się ze spotkania z Tarlaninem i chętnie dłużej by z nim porozmawiał, ale nie teraz, gdyż spieszy się na oddział chirurgii ELNT. Lioren odparł, że będzie regularnie zaglądał do stołówki i na pewno trafi się jeszcze okazja do rozmowy.
Ta odpowiedź chyba ucieszyła Cha i Braithwaite’a. Gdy Melfianin odszedł, kontynuowali rozmowę, do której Lioren nadal nie próbował się włączyć. Gdyby jednak miał się odezwać, musiałby wyjawić przede wszystkim, że swoje poczucie winy uważał za element wymierzonej mu kary.
Nie przypuszczał, aby pozytywnie przyjęli coś takiego.
Jak się okazało, ludzie O’Mary mogli poruszać się swobodnie po całym Szpitalu i pytać o wszystko, o ile tylko nie przeszkadzało to nikomu w wypełnianiu obowiązków. Wszyscy byli wobec nich równi, począwszy od stażystów czy techników, a na stawianych czasem na równi z bogami Diagnostykach skończywszy. Nie było nic dziwnego w tym, że prawo do interesowania się nawet najbardziej prywatnymi sprawami personelu i pacjentów nie zjednywało im przyjaciół. Liorena nadal jednak zastanawiało, wedle jakiego klucza zostali dobrani jego współpracownicy. Coraz bardziej upewniał się, że nie decydowały o tym ich kwalifikacje zawodowe.
O’Mara pojawił się w Szpitalu jeszcze w trakcie jego budowy. Był wtedy jednym z inżynierów, ale jego zachowanie wobec innych pracowników, jak i pacjentów, sprawiło, że mianowano go majorem i zatrudniono jako naczelnego psychologa. Nie można było sprawdzić, o co dokładnie chodziło, ponieważ akta O’Mary nie były dostępne. Lioren słyszał też pogłoski, że podobno psycholog opiekował się kiedyś małym osieroconym Hudlarianinem i wyleczył go bez całej maszynerii pielęgniarskiej i tłumacza, co jednak wydawało się historią mało prawdopodobną.
Z różnych zasłyszanych wzmianek wynikało, że Braithwaite rozpoczął karierę w dziale kontaktów Korpusu, gdzie uznano go z początku za obiecujący nabytek, nawet jeśli nazbyt skłonny do dyskusji z przełożonymi. Był w pełni oddany pracy i rozważny, miał jednak w zwyczaju polegać na swojej intuicji, która wprawdzie rzadko go zawodziła, ale zawsze przyprawiała jego przełożonych o ból głowy. Gdy trafił na Keran, gdzie rządy sprawowali konserwatywni kapłani, doprowadził do zamieszek na tle religijnym, aby wymusić rozpoczęcie procedury kontaktu. Wielu tubylców wówczas zginęło lub odniosło rany. Został potem ukarany przeniesieniem do pracy w administracji, która nie dawała mu satysfakcji. Jego kolejni przełożeni także nie byli z niego zadowoleni. Przez krótki czas pełnił funkcję programisty w szpitalnym centrum translatorskim, aż przy kolejnej próbie poprawienia programu tłumaczącego zawiesił na kilka godzin główny komputer, pozbawiając całą rzeszę piszczących, szczekających i warczących istot szans na porozumienie. Pułkownik Skempton nie docenił jego wysiłków i zamierzał już wydalić Braithwaite’a ze Szpitala ze skierowaniem na najodleglejszą placówkę Korpusu, gdy O’Mara zainterweniował na jego korzyść.
Kariera Cha Thrat również obfitowała w różne dziwne sytuacje, zarówno na gruncie zawodowym, jak i osobistym. Do Szpitala trafiła jako pierwsza i jak dotąd jedyna żeńska przedstawicielka swojej rasy. Wśród Sommaradvan wojownikami-lekarzami bywali tylko mężczyźni. Lioren nie był pewien, co oznacza ten tytuł, faktem jednak było, że Cha udzieliła skutecznej pomocy przedstawicielowi obcego gatunku, Ziemianinowi z Korpusu, który odniósł poważne obrażenia podczas katastrofy ślizgacza. Korpus docenił jej umiejętności i zaproponował staż w wielośrodowiskowym Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego. Cha zgodziła się, gdyż na jej planecie kwalifikacje zawodowe zawsze były mniej ważne od pici.
Szybko okazało się jednak, że sommaradvańskie podejście do praktyki lekarskiej różni się od tego, z którym spotkała się w Szpitalu. Cha nie mówiła szczegółowo o swoich kłopotach, raz tylko wspomniała, że starczy spytać pierwszą napotkaną pielęgniarkę, aby usłyszeć wszystko na ten temat, a nawet więcej. Z pogłosek Lioren wywnioskował, iż Cha skłonna była do częstego podejmowania samodzielnych decyzji, które okazywały się na dodatek właściwsze niż zalecenia bezpośrednich przełożonych. Po ostatnim z takich incydentów, w którym straciła przejściowo jedną z kończyn, żaden oddział nie chciał jej przyjąć. Podobnie jak jej kolega, została wówczas przeniesiona do działu utrzymania. Gdy i tam doszło do spowodowanego sytuacją kliniczną aktu niesubordynacji i Cha miała zostać usunięta ze Szpitala, ponownie zjawił się O’Mara i wziął ją do siebie.
Im dłużej trwała ta rozmowa, tym większą sympatię Lioren odczuwał do obu tych istot. Podobnie jak on, wiele wycierpieli przez zbyt bystre umysły i przywiązanie do własnego zdania.
Ich przewiny nie były oczywiście porównywalne ze zbrodnią Liorena, jednak zdawkowy sposób, w jaki o nich wspominali, miał chyba coś sugerować. Może pragnęli lepiej zapoznać go ze statusem psychologii w Szpitalu? Albo wyznając swoje własne winy, próbowali mu pomóc? Nie był pewien, ponieważ w odróżnieniu od niego nie ujawniali związanych z tymi incydentami odczuć. Mówili wiele, może za wiele, ale akurat nie o tym. Zaniepokoił się nawet, że być może w ogóle nie uważali się za winnych czegokolwiek, ale po chwili odrzucił tę myśl jako nieprawdopodobna. Nie można zapomnieć o przewinach, tak samo jak nie zapomina się nazwiska.
— Nie jesz ani nie rozmawiasz z nami — powiedział nagle Braithwaite. — Chcesz wrócić do biura?
— Nie, nie od razu — odparł Lioren. — Rozumiem już, że wizyta w stołówce była rodzajem testu. Tutaj możecie lepiej obserwować moje zachowania. Test obejmuje zapewne również rozmowę, w trakcie której mówicie mi sporo o sobie, chociaż o nic nie pytałem. Poruszacie nawet sprawy osobiste, którymi nieuprzejmie byłoby się interesować. W końcu jednak chciałbym was o coś spytać. Do jakich konkluzji doszliście?
Braithwaite nie odezwał się, tylko ledwo widocznie skinął na Cha.
— Jak już wiesz, jestem chirurgiem-wojownikiem, któremu nie wolno praktykować we własnym świecie. Nie zostałam jeszcze magiem, brak moim staraniom subtelności, jak sam zresztą przed chwilą stwierdziłeś. Istnieje zatem ryzyko, że moje obserwacje, podobnie jak i wnioski, mogą nie być trafne. Niemniej odnotowałam, iż moje zaklęcie mające na celu wyprowadzenie cię do ludzi nie okazało się w pełni skuteczne, gdyż pozostałeś emocjonalnie obojętny wobec wszystkich, z którymi rozmawiałeś. Nie udało się także nakłonić cię to większej swobody w okazywaniu uczuć. Wniosek zaś… W przyszłości powinieneś przychodzić tu sam, chyba że nasza obecność będzie wskazana ze względów towarzyskich. Towarzyskich, nie terapeutycznych.
Braithwaite pokiwał głową, co u Ziemian oznaczało milczące przytaknięcie.
— A jakie są twoje wrażenia, Lioren? — spytał. — W końcu byłeś uczestnikiem tego testu. Powiedz, proszę, chociażby tak szczerze, jak robią to Kelgianie. Nie musisz nas oszczędzać.
Lioren milczał przez chwile.
— Zastanowiło mnie, dlaczego przy obecnym poziomie rozwoju medycyny i techniki Cha pragnie zostać magiem. Dziwi mnie także, dlaczego przywiązujecie taką wagę do osobistych informacji, które mi przekazaliście. Nie chciałbym nikogo obrazić, ale… czy wynika z tego, że naczelny psycholog zatrudnia wyłącznie osoby nieprzystosowane, które przeszły w swoim życiu szereg poważnych zaburzeń emocjonalnych?
Jego współpracownicy wydali długie serie nieprzetłumaczalnych dźwięków.
— Dokładnie — powiedział Braithwaite.