ROZDZIAŁ DRUGI

Układ Cromsag został po raz pierwszy zbadany przez statek zwiadowczy Korpusu Tenelphi podczas misji uzupełniania map gwiezdnych sektora dziewiątego, jednego z najmniej dotąd spenetrowanych przez Federację. Odkrycie układu z zamieszkanymi planetami było miłym urozmaiceniem podczas nudnej, rutynowej wyprawy.

Radość nie trwała jednak długo.

Niewielka jednostka zwiadowcza z zaledwie czteroosobową załogą nie była przygotowana do pierwszego kontaktu, musiała więc ograniczyć się do obserwacji tubylców z niskiej orbity. Z początku starano się jedynie ocenić poziom ich rozwoju technologicznego i odczytać przechwycone sygnały radiowe, ostatecznie jednak Tenelphi niemal wyczerpał swoje zasoby energii, przekazując wiadomości do bazy kosztownym w eksploatacji kanałem nadprzestrzennym. Były to coraz pilniejsze wołania o pomoc.

Przeznaczony do prowadzenia procedur kontaktowych okręt Korpusu Descartes znajdował się akurat w pobliżu planety Niewidomych, gdzie rozmowy osiągnęły już etap wykluczający nagłe ich przerwanie. Problem z nową planetą w sektorze dziewiątym był jednak o wiele bardziej złożony. Dotyczył nie tyle niuansów, ile znalezienia metody, która pozwoliłaby przetrwać kontakt nowo odkrytej rasie.

Do prowadzenia misji wybrano zatem pancernik Vespasian, który w pojedynkę byłby w stanie wygrać niemałą bitwę, chociaż w tym przypadku bardziej chodziło o to, aby wojnie zapobiec. Jego dowódcą był pułkownik Williamson, jednak odpowiedzialność za operacje na powierzchni planet spoczywała na jego podwładnym, kapitanie chirurgu Liorenie.

Tenelphi sprawnie zadokował u burty Vespasiana i kapitan statku zwiadowczego major Nelson przeszedł wraz ze swoim nidiańskim oficerem medycznym, porucznikiem Dracht-Yurem, do centrali pancernika, aby zameldować o bieżącej sytuacji.

— Nagraliśmy nieco z ich nielicznych transmisji radiowych — oznajmił. — Niestety, nasz komputer nie jest zaprogramowany do równie trudnych zadań, tym bardziej że służy równocześnie jako pokładowy translator. Nie wiemy nawet, czy nasza obecność została zauważona…

— Od tej chwili wyłapywaniem i przekładem transmisji zajmie się taktyczny komputer Vespasiana — przerwał mu niecierpliwie pułkownik Williamson. — Będziemy informować was na bieżąco. Bardziej jednak interesuje nas nie to, czego nie słyszeliście, ale to, co zobaczyliście. Słuchamy, majorze.

Nikomu z obecnych nie trzeba było przypominać, że chociaż pancernik dysponował komputerem o gigantycznej mocy obliczeniowej, wyspecjalizowany statek zwiadowczy został wyposażony w urządzenia obserwacyjne przewyższające jakością wszystko, co montowano na okrętach wojennych.

Nelson przekazał na główny ekran dane z Tenelphiego.

— Jak sami widzicie, najpierw zbadaliśmy planetę z odległości odpowiadającej pięciokrotnej średnicy globu, dopiero potem zbliżyliśmy się, aby sporządzić dokładniejsze mapy obszarów, na których wykryliśmy ślady aktywności mieszkańców — powiedział. — Jest to trzecia i zapewne jedyna zamieszkana planeta układu składającego się z dziewięciu planet. Dzień trwa na niej dziewiętnaście standardowych godzin, ciążenie na powierzchni jest równe jeden i dwadzieścia pięć setnych ziemskiego. Ciśnienie atmosfery jest przez to odpowiednio większe, skład powietrza odpowiada zasadniczo potrzebom większości ciepłokrwistych tlenodysznych.

Obszar lądowy stanowi siedemnaście dużych wysp. Wszystkie — oprócz dwóch, które znajdują się na biegunach — nadają się obecnie do zasiedlenia, jednak skupiska tubylców znajdują się tylko na jednej z nich — największej i położonej w pasie równikowym. Na pozostałych wykryliśmy jedynie ślady zamieszkiwania, wyludnione miasto i osiedla. Sądząc po ich stanie i braku jakiejkolwiek przemysłowej czy rolniczej działalności dokoła, musiały opustoszeć już jakiś czas temu. Wiele mniejszych budynków zawaliło się, ulice i ruiny zarosły zielskiem. Odkryliśmy tam ponadto pozostałości rozwiniętej sieci transportu naziemnego, środków transportu powietrznego oraz instalacji nuklearnych służących do produkcji elektryczności. Miasta nadal zamieszkane są w lepszym stanie, chociaż i w nich widać skutki zaniedbań oraz upadku kultury technicznej i agrarnej oraz…

— To bez wątpienia epidemia! — odezwał się nagle Lioren. — Epidemia choroby, przeciwko której brak im naturalnej odporności i która drastycznie zredukowała populację. Ci, którzy ocaleli, skupili się w najcieplejszej okolicy, gdzie najłatwiej o pożywienie, aby…

— Aby dalej prowadzić wojnę! — przerwał mu zdecydowanie Dracht-Yur. — Niemniej jest to dziwna, archaiczna metoda prowadzenia wojny. Nie wiem, czym to sobie wytłumaczyć, może po prostu uwielbiają się bić, a może tak bardzo nie cierpią się nawzajem. Nie korzystają z broni masowej zagłady, nie stosują artylerii czy bombardowań. Chociaż nadal dysponują znaczną liczbą pojazdów i statków powietrznych, używają ich tylko do przewożenia oddziałów piechoty na pole bitwy, gdzie dochodzi do bezpośrednich starć, zwykle bez użycia jakiegokolwiek oręża. Prawdziwa dzicz! Spójrzcie tylko…

Na ekranie przesunęły się zdjęcia powietrzne polan w tropikalnej dżungli i miejskich ulic. Były bardzo wyraźne, chociaż wykonano jeż wykorzystaniem olbrzymiego powiększenia z wysokości pięćdziesięciu mil. Zwykle podobne zdjęcia nie dawały wyobrażenia o cechach fizycznych mieszkańców leżącej w dole planety, jednak tym razem było inaczej. Lioren zauważył wiele rozciągniętych na ziemi ciał.

Kapitan przyjął obrazy o wiele spokojniej niż Dracht-Yur, którego kultura charakteryzowała się specyficznym stosunkiem do szczątków zmarłych, jednak musiał przyznać, że taka masa zwłok mogła stworzyć zagrożenie epidemiczne.

Lioren zaczął się zastanawiać, czy ocaleli uczestnicy walk nie chcieli czy nie mogli pochować swoich poległych. Na ekranie pojawił się tymczasem nieco mniej wyraźny obraz dwóch istot, które leżąc na ziemi, okładały się i gryzły, gdzie popadło. Czyniły to jednak tak powoli, że ich poczynania kojarzyły się raczej z aktem płciowym niż z walką.

Nidiańczyk jakby odczytał myśli Liorena.

— Tych dwóch wygląda na niezdolnych do wyrządzenia sobie większej krzywdy — powiedział. — Z początku myślałem, że są po prostu mało wytrzymali, potem jednak trafiliśmy na przeciwników walczących zajadle przez cały dzień. U tych dwóch można zauważyć charakterystyczne odbarwienia skóry, które nie pojawiają się u wielu innych. Z tego, co wiemy, istnieje wyraźny związek między podobnymi śladami a stopniem wyczerpania. Chyba można przyjąć, że obserwowane osobniki są bardziej chore niż zmęczone. Niemniej i tak nie powstrzymuje ich to przed próbami zabicia się nawzajem.

Lioren uniósł lekko jedną kończynę z blatu i wyciągnął środkowe w tarlańskim geście szacunku i aprobaty. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi, co znaczyło, że musi wypowiedzieć się głośno.

— Majorze Nelson, poruczniku Dracht-Yur, wykonaliście kawał dobrej roboty — powiedział. — Jest jednak jeszcze coś do zrobienia. Czy słusznie przypuszczam, że pozostali członkowie załogi też widzieli te obrazy i dyskutowali na ich temat?

— Nie dałoby się temu zapobiec… — zaczął Nelson.

— Właśnie — dodał Dracht-Yur.

— Rozumiem — stwierdził Lioren. — Misja Tenelphiego zostaje chwilowo przerwana. Proszę przenieść załogę na Vespasiana. Dołączą do pierwszych czterech ekip kontaktowych jako doradcy, ponieważ wiedzą o tubylcach znacznie więcej niż ktokolwiek inny. Wyślemy ich na dół w pojazdach desantowych, pancernik zaś pozostanie na orbicie do chwili znalezienia dlań najlepszego lądowiska…

Lioren nie zwykł w takich razach marnować czasu na uprzejmości, przekonał się jednak, że wobec starszych oficerów, szczególnie Ziemian, to się opłacało, gdyż później byli znacznie bardziej skłonni do współpracy. Poza tym pułkownik Williamson był dowódcą Vespasiana i formalnie pozostawał starszy stopniem.

— Jeśli ma pan jakiekolwiek uwagi, chętnie ich wysłucham — zwrócił się do Williamsona.

Pułkownik spojrzał na Nelsona i Dracht-Yura, którzy uśmiechnęli się z aprobatą.

— Tenelphi i tak nie mógłby wznowić misji z powodu braku zapasów paliwa — powiedział. — Nie sądzę też, aby ktokolwiek z jego załogi zaprotestował przeciwko nowemu przydziałowi, który będzie ciekawym urozmaiceniem po rutynie długich patroli. Zyska pan tylko wdzięcznych przyjaciół, kapitanie. Proszę kontynuować.

— Naszym pierwszym i podstawowym zadaniem będzie przerwanie wszelkich walk — stwierdził Lioren. — Dopiero potem będziemy mogli zająć się chorymi i rannymi. Musimy jednak zadbać o to, aby nasza interwencja nie pociągnęła za sobą nowych ofiar i nie spowodowała zbyt dużego wstrząsu. Na istotach ery przedkosmicznej nagłe pojawienie się jednostki o wielkości i potędze ognia Vespasiana może zrobić wstrząsające wrażenie, podobnie jak widok rozmaitych gatunków istot z jego obsady. Do pierwszego podejścia wyznaczymy mały statek z załogantami o masie ciała zbliżonej do tubylców. Będzie to operacja przeprowadzona po cichu, daleko od centrów miejskich, gdzie uda się wyodrębnić odizolowaną grupę albo nawet jednego osobnika, którego nagłe zniknięcie nie zwróci większej uwagi…

Do pierwszego lądowania wybrano krótkodystansowy prom pokładowy, który mógł się poruszać zarówno w próżni, jak i w atmosferze. Był nieduży, ale wygodny, w każdym razie dla Ziemian. W tej misji jednak maksymalnie go obciążono.

W pomarańczowym blasku wschodzącego słońca zeszli poniżej warstwy chmur. Poruszali się lotem ślizgowym, aby nie oznajmiać hałaśliwie swej obecności; statek był też zaciemniony. Spośród wszystkich czujników włączone pozostały tylko skanery podczerwieni, których tubylcy nie powinni być zdolni wykryć.

Lioren wpatrzył się w powiększony obraz wzniesionego na polanie gospodarstwa, złożonego z jednego niskiego budynku mieszkalnego i szeregu szop wokół niego. Z wyłączonym napędem statek schodził bardzo stromym torem i tak szybko, że Liorenowi przypominało to raczej niekontrolowany upadek. Tuż nad ziemią zwolnił jednak, wyhamowany promieniami odpychającymi, które zmiotły trzy kępy roślinności, wygładzając planowane lądowisko. Samo przyziemienie okazało się bardzo łagodne.

Lioren spojrzał z dezaprobatą na pilota i nie po raz pierwszy zastanowił się, dlaczego niektórzy muszą przy różnych okazjach popisywać się swoimi umiejętnościami. Zanim jednak ułożył w myślach pochwalną, ale krytyczną zarazem wypowiedź, otwarto właz.

Wszyscy mieli na sobie ciężkie kombinezony ze zbiornikami powietrza. Powinni być w tych stronach bezpieczni przed wszelkimi atakami posługujących się tylko naturalnym orężem tubylców. Pięciu Ziemian i trzech Orligian pobiegło przeszukać budynki wokół, podczas gdy Dracht-Yur i Lioren ruszyli szybko do domu, w którym mimo wczesnej godziny już paliły się światła. Okrążyli go raz, trzymając się poniżej poziomu zamkniętych, ale pozbawionych zasłon okien, i przystanęli przed jedynym wejściem.

Dracht-Yur zbadał skanerem mechanizm zamka, potem sprawdził wnętrze na obecność żywych istot.

— Zaraz za progiem jest obszerne pomieszczenie, obecnie puste — powiedział szeptem przez radio. — Z niego wchodzi się do trzech mniejszych pokoi. Pierwszy też jest pusty, w drugim znajdują się dwie albo i trzy leżące tuż obok siebie istoty, które wydają ciche odgłosy, charakterystyczne dla fazy snu. Być może są chore albo ranne. W trzecim pokoju porusza się ktoś, dość powoli, ale chyba w zorganizowany sposób. Dochodzące stamtąd dźwięki wskazują, że zajmuje się przygotowywaniem posiłku. Wydaje się, że mieszkańcy nie spostrzegli jeszcze naszej obecności. Zamek w drzwiach jest dość prosty — dodał Nidiańczyk. — Składa się z rygla, który nie został wewnątrz w żaden sposób zabezpieczony. Wystarczy podnieść go i wejść.

Lioren odetchnął z ulgą. Gdyby musieli wyważać drzwi, trudniej byłoby potem przekonać obcych o dobrych intencjach. Jednak na razie nie chciał jeszcze wchodzić. Nie czuł się na siłach, by stawić czoło czterem tubylcom jedynie w towarzystwie niewielkiego Nidiańczyka. Poczekał zatem, aż pozostali zjawili się z meldunkami, że reszta zabudowań jest pusta, jeśli nie liczyć sprzętu rolniczego i nierozumnych zwierząt gospodarskich.

Szybko zapoznał wszystkich z rozkładem domu.

— Największe ryzyko wiąże się z tymi dwoma albo trzema istotami, które znajdują się w pomieszczeniu na wprost drzwi. W żadnym razie nie możemy pozwolić im wyjść, dopóki nie zrozumieją sytuacji. Czterech z was będzie pilnować drzwi, druga czwórka okna ich pokoju, na wypadek gdyby chcieli uciekać, Dracht-Yur i ja spróbujemy porozmawiać z tym jednym, który jest zajęty w kuchni. I pamiętajcie, przez cały czas zachowujcie się jak najciszej i unikajcie gestów, które mogłyby zostać odczytane jako agresywne czy nieprzyjazne. Nie róbcie im krzywdy, nie niszczcie sprzętów ani żadnych innych przedmiotów.

Uchylił cicho drzwi i wszedł do środka.

W pierwszym pomieszczeniu zwisała z sufitu lampa oliwna. W jej blasku widać było kilka wiszących na ścianach rycin oraz wiązki zasuszonych roślin, które roztaczały miły aromat. Z boku stała długa ława z czterema wyściełanymi krzesłami i szafka przypominająca biblioteczkę. Meble były masywne, ale niezbyt starannie wykonane, w większości z drewna. Kilka pochodziło z masowej produkcji. Wszystkie były stare i poobijane, niczym świadectwa dawnych, lepszych czasów. Sam środek pokoju był wolny, na podłodze leżał gruby dywan z jakiegoś włókna, który skutecznie tłumił kroki niespodziewanych gości.

Drzwi do wszystkich trzech pozostałych pomieszczeń stały otworem. Z tego, w którym przygotowywano posiłek, dobiegało stukanie, jakby ktoś mieszał czymś w garnku, oraz ciche, nieprzetłumaczalne zawodzenie. Lioren nie potrafił orzec, czy jest to pojękiwanie wywołane bólem czy śpiew. Już miał tam wejść, gdy Dracht-Yur złapał go za jedną ze środkowych kończyn i pokazał na wejście do sąsiedniego pokoju.

Jeden z Ziemian zamknął drzwi i chwycił mocno za klamkę, aby nie można było otworzyć ich od środka, następnie wyciągnął trzy palce drugiej ręki i obniżył dłoń do wysokości biodra. Potem pokazał dwa palce i obniżył dłoń jeszcze bardziej, aż wysunąwszy tylko jeden palec, pomachał dłonią w okolicy kolan. Na koniec puścił na moment klamkę, przytulił bok głowy do złożonych dłoni i zamknął oczy.

Lioren nie od razu pojął, o co chodzi. Potem przypomniał sobie, że niektóre istoty, w tym i ludzie, przyjmują podobną pozycję podczas snu. Całość miała zapewne znaczyć, że w pokoju znajduje się troje dzieci, z których jedno jest bardzo małe, i że wszystkie śpią.

Kapitan pokiwał głową na ludzką modłę i pomyślał, że dzieci uda się najpewniej bez trudu zatrzymać na razie tam, gdzie są, aby nie wpadły w panikę na widok obcych i nie rzuciły się do ucieczki. Nieco spokojniejszy skierował się do kuchni, aby nawiązać kontakt z jedynym obecnym w domu dorosłym osobnikiem.

Zajęta czymś istota stała obrócona plecami do wejścia. Nie miała oczu na całym obwodzie głowy, dzięki czemu Lioren mógł przez chwilę przyglądać się jej niezauważony.

Budową ciała bardziej przypominała pobratymców kapitana niż Ziemian, Nidiańczyków czy Orligian, co powinno zmniejszyć jej szok przy pierwszym kontakcie. Tyle że w trzech miejscach ciała miała po dwie, a nie po cztery kończyny. Kark porastała błękitnawa sierść, ciągnąca się pasem futra aż do szczątkowego ogona. Na skórze widać było żółtawe plamy odbarwienia, typowe objawy choroby, która mogła zniszczyć całe inteligentne życie na świecie. Fizjologicznie tubylcy należeli to typu DCSL i ich leczenie nie powinno sprawiać szczególnych trudności. O ile zechcą współpracować, oczywiście…

Lioren klasnął środkowymi dłońmi, aby zwrócić na siebie uwagę. Gdy obcy obrócił się ku niemu, powiedział:

— Jesteśmy przyjaciółmi. Przybyliśmy, aby…

Istota jedną ręką przyciskała do ciała misę z półpłynną, szarą substancją. W drugiej ręce trzymała jakiś pojemnik i przelewała jego zawartość do miski. Oba naczynia wydawały się masywne, ale kruche, co potwierdziło się, gdy upuszczone na podłogę pękły na kawałki. Towarzyszący temu hałas był dość głośny, aby obudzić dzieci. Jedno z nich, zapewne najmłodsze, zaczęło donośnie zawodzić.

— Nie skrzywdzimy was — zaczął znowu Lioren. — Przybyliśmy pomóc wam i wyleczyć was z tej strasznej choroby, która…

Istota zapiszczała wysokim głosem, co zostało przetłumaczone jako „Dzieci! Co zrobiliście dzieciom?” — i rzuciła się na Liorena i Dracht-Yura.

Nie była jednak bezbronna.

Ze stołu złapała nóż, którym zamachnęła się na pierś Liorena. Ostrze było długie i ze spiczastym czubkiem, ale niezbyt ostre, bo zostawiło tylko rysę na materiale skafandra. Istota jednak szybko się uczyła, bo przy kolejnym ciosie spróbowała wbić nóż w ciało Liorena i udałoby się jej to, gdyby kapitan nie złapał jej dłoni dwiema rękami. Trzecią wytrącił oręż z uchwytu, przypłacając to małą raną ciętą. Chwilę potem musiał ścisnąć także górne kończyny obcego, który wyraźnie miał ochotę wyłamać wizjer skafandra i wydrapać przybyszowi oczy.

Zaskoczony gwałtownością ataku, Lioren zatoczył się do głównego pomieszczenia. W przelocie dostrzegł, jak Dracht-Yur łapie obie nogi istoty. Cała trójka natychmiast straciła równowagę i upadła na podłogę.

— Na co czekacie! — warknął Lioren. — Unieruchomić go. — Potem zastanowił się przez chwilę i dodał pod adresem obcego: — Mam nadzieje, że ciężar mojego ciała nie spowodował u ciebie żadnych obrażeń wewnętrznych.

Istota odpowiedziała jeszcze gwałtowniejszą szamotaniną. Tylko część wydawanych przez nią dźwięków nadawała się do przetłumaczenia, Lioren musiał przyznać, że pierwszy kontakt nie przebiegł zbyt dobrze.

— Nie zrobimy ci krzywdy — powiedział poprzez dobiegający z sąsiedniego pokoju płacz dzieci. — Nie skrzywdzimy twoich dzieci. Uspokój się, proszę. Pragniemy tylko pomóc, tobie i wszystkim, abyście mogli żyć bez wojny i trawiącej was choroby…

Obcy musiał coś z tego zrozumieć, bo umilkł, nadal jednak się wyrywał.

— Aby znaleźć lekarstwo na waszą chorobę, musimy jednak najpierw wyizolować patogen, który ją powoduje — ciągnął Lioren. — Potrzebujemy do tego próbek twojej krwi i innych płynów fizjologicznych.

Konieczne było też przygotowanie odpowiedniego środka znieczulającego i zwykłych uspokajaczy, na dłuższą metę zaś należało zająć się jeszcze syntetyzowaniem żywności, jednak Lioren uznał, że chwila nie sprzyja wnikaniu w podobne szczegóły. Istota szarpała się coraz gwałtowniej.

— Nie zrobimy wam krzywdy — powtórzył Lioren. — Nie bój się. I proszę, nie wyrywaj ręki.

Jednak wielki, lśniący i wyposażony w liczne pojemniki instrument medyczny, który przygotowywał Nidiańczyk, nie wzbudził chyba pozytywnych skojarzeń u obcego. Wprawdzie pobranie próbek miało być całkiem bezbolesne, ale Lioren się nie dziwił. Wiedział, że gdyby to on znalazł się w sytuacji tubylca, nie wierzyłby w ani jedno słowo gościa.

Загрузка...