ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Pytań padło wiele, w tym sporo dociekliwych, jednak wszystkie zostały zadane uprzejmie i na tyle bezosobowo, że nie było mowy o urażaniu uczuć Gogleskanina, który pod koniec rozmowy wiedział o Liorenie niemal tyle samo, co on sam o sobie. Było jednak oczywiste, że ciekawość Khone’a nadal pozostała niezaspokojona.

Potomek został przeniesiony na łóżeczko w głębi pomieszczenia, Gogleskanin zaś ośmielił się na tyle, że niemal podszedł do przezroczystej przegrody.

— Tarlański stażysta, niegdyś szanowany uzdrawiacz, odpowiedział mi na wiele pytań na swój temat, na temat swojego obecnego życia — powiedział. — Wszystko, co usłyszałem, było dla mnie bardzo interesujące, chociaż w oczywisty sposób znalazły się w opowieści wątki dotykające spraw przykrych, przykrych zarówno dla mówiącego, jak i dla słuchacza. Straszne wydarzenia na Cromsagu budzą współczucie i żal wynikający z bezradności, gdyż gogleskański uzdrawiacz nie jest w stanie ulżyć spowodowanemu przez nie cierpieniu. Niemniej pozostaje wrażenie, że Tarlanin, który wprawdzie wyrażał się otwarcie o wielu sprawach, normalnie pozostających ściśle prywatnymi, coś jednak ukrywa. Czy w przeszłości zdarzyły się jeszcze większe okropności niż te opisane? Jeśli tak, dlaczego stażysta o nich nie wspomina?

— Nie było nic gorszego niż Cromsag — odparł Lioren.

— Gogleskanin odczuwa ulgę, słysząc takie słowa. Czy może zatem Tarlanin obawia się, że jego słowa mogą zostać przekazane innym i postawić go w kłopotliwej sytuacji? Winien wiedzieć, że na Goglesku żaden uzdrawiacz nie rozmawia o takich sprawach z osobami postronnymi, jeśli nie otrzyma na to pozwolenia. Stażysta nie ma powodu do niepokoju.

Lioren milczał przez chwilę. Zaczynał rozumieć, że jego dotychczasowe poświęcenie sztuce medycznej nie zostawiało mu ani czasu ani nawet ochoty na budowanie więzi emocjonalnej z kimkolwiek. Dopiero po wyroku, który położył kres jego karierze i sprawił, że życie miało się stać najokrutniejszą karą, zaczął zauważać innych nie tylko jako zainteresowany ich zdrowiem lekarz, ale po prostu tak, jak może to czynić przeciętna odczuwająca istota. Mimo dziwnych kształtów innych istot i jeszcze dziwniejszych czasem umysłów, coraz bardziej traktował ich jak przyjaciół.

Być może właśnie spotkał kolejnego.

— Wszyscy lekarze, skądkolwiek pochodzą, kierują się zwykle tymi samymi zasadami — powiedział. — Taka postawa zasługuje na wdzięczność. Powodem, dla którego pewne informacje pozostają ukryte, jest brak zgody osób, których dotyczą, na ich ujawnienie.

— To zrozumiałe, chociaż dodatkowo budzi ciekawość — stwierdził Khone. — Czy powtarzanie opowieści o zdarzeniu na Cromsagu przynosi stażyście ulgę?

Lioren zastanowił się.

— Trudno być obiektywnym w podobnej sprawie. Obecnie stażystę zajmuje też wiele innych spraw, dzięki czemu mniej myśli o przeszłości, ale pewien stres pozostaje. Obecnie jednak stażysta zastanawia się, czy to on czy Gogleskanin jest bieglejszy w uprawianiu psychologii innych gatunków.

Khone gwizdnął krótko, czego translator nie przełożył.

— Stażysta podsunął tematy pozwalające na ucieczkę od innych kłopotliwych wspomnień, od których uzdrawiacz także nie jest wolny. Obecnie tarlański gość nie jest już obcy i nie jest traktowany jako potencjalne zagrożenie, nawet na poziomie podświadomym. To wielki dar. Teraz na pytania stażysty zostaną udzielone odpowiedzi.

Lioren podziękował bezosobowo i raz jeszcze spróbował zasięgnąć informacji o mechanizmach łączności telepatycznej wśród mieszkańców Goglesku, a szczególnie o symptomach kłopotów z takim kontaktem. Jednak poznanie tego fragmentu ich życia wymagało poznania całej kultury Goglesku jako takiej.

Sytuacja rozwijała się tam dokładnie w przeciwnym kierunku niż na Groalterze. I tam zastosowano na początku naczelną zasadę Federacji, aby nie nawiązywać kontaktu z kulturami mało rozwiniętymi technologicznie, jednak szybko okazało się, że mimo wymuszonego przez szczególną psychozę słabego rozwoju wielu nauk, jako indywidualności Gogleskanie są bardzo inteligentni i dojrzali emocjonalnie, ich planeta zaś od wielu wieków nie zaznała wojny.

Korpus mógł wybrać najprostsze rozwiązanie, czyli uznać problem Goglesku za nierozwiązywalny i wycofać się z tego świata, ostatecznie jednak zdecydował się na kompromis. Stworzono niewielką bazę nastawioną na obserwację, długofalowe badania i ograniczony kontakt.

W przypadku każdej inteligentnej rasy postęp zawsze zależał od stopnia współpracy w rodzinach, czy grupach plemiennych. Na Goglesku jednak bliska współpraca była prawie niemożliwa — każde zbliżenie się osobników wywoływało falę bezmyślnej destrukcji wszystkiego, co znalazło się w pobliżu, jak i poważne obrażenia dla uczestników zdarzenia. Dlatego też tubylcy stali się samotnikami, którzy nawiązywali kontakt z pobratymcami jedynie w okresie godowym albo przy wychowywaniu potomstwa.

Winne było dziedzictwo, wywodzące się jeszcze z czasów poprzedzających narodziny rozumu, gdy przodkowie Gogleskan byli ulubionym pożywieniem wielkich morskich drapieżców. Mimo że niewielkiego wzrostu, rozwinęli wówczas potężną broń, która mogła służyć zarówno do obrony, jak i do ataku — zatrute żądła, których jad paraliżował albo i zabijał napastników, oraz długie wyrostki pozwalające na nawiązanie łączności telepatycznej przy bezpośrednim kontakcie. Zagrożeni łączyli się w wielkie grupy, zdolne działać i poruszać się jak jedna istota oraz stawić czoło każdemu wrogowi, nawet największemu.

Odnalezione skamieliny pozwoliły ustalić, że walka trwała przez miliony lat. Przodkowie obecnie rozumnej rasy wygrali ją wprawdzie, ale zapłacili olbrzymią cenę.

Uruchomienie grupowej reakcji obronnej wymagało udziału setek FOKT. Wielu ginęło przy tym, ból zaś towarzyszący ich śmierci stawał się udziałem całej grupy. W ten sposób rozwinął się naturalny mechanizm umniejszania cierpienia, polegający na wzbudzeniu szczególnego, bezrozumnego szału bitewnego, ogarniającego wszystkich Gogleskan, którzy tylko znaleźli się w pobliżu. Niestety, ta specyficzna psychoza nie zanikła, gdy stali się oni gatunkiem inteligentnym.

Nawet jako istoty cywilizowane nie potrafili zignorować piskliwego sygnału, który wyzwalał proces jednoczenia. Nadal znaczyło to tylko jedno — nadciąga niebezpieczeństwo. Nie miało żadnego znaczenia, że obecnie nie mieli już naturalnych wrogów. Nawet drobne, przypadkowe i niegroźne zdarzenie mogło pociągnąć za sobą katastrofalne w skutkach zjednoczenie, podczas którego miotająca się grupa niszczyła wszystko: domy, pojazdy, uprawy, zwierzęta, książki, obiekty sztuki i rozmaite urządzenia. Budować zaś mogli zawsze tylko w pojedynkę.

Z tych właśnie powodów utrwalił się w kulturze Khone’a zakaz dotykania drugiej osoby, znajdujący wyraz z stosowaniu bezosobowych form w każdej rozmowie. Był to element walki z ewolucyjnym uwarunkowaniem. Aż do chwili, gdy na Goglesku zjawił się doktor Conway, była to walka beznadziejna.

— Conway zamierza znieść uwarunkowanie Gogleskan — powiedział Khone. — Chce wystawić rodzica i jego potomstwo na szereg coraz częstszych bodźców, związanych z kontaktami z przedstawicielami różnych inteligentnych ras, którzy oczywiście nie stwarzają żadnego zagrożenia. Możliwe, że młody osobnik tak bardzo przywyknie do podobnego otoczenia, że zdoła zapanować nawet nad podświadomą reakcją, która dotąd wywoływała atak paniki i prowadziła do zjednoczenia. Pomocna może być też sama atmosfera Szpitala, w którym bodźce zagrożenia ulegają rozmyciu. Poza tym w razie wystąpienia objawów, atak będzie miał ograniczoną skalę, proporcjonalną do możliwości jednostki, która nie może równać się z całym tłumem. Inne jeszcze rozwiązanie, które bez wątpienia przyszło na myśl również stażyście, to operacyjne usunięcie wyrostków telepatycznych, które uniemożliwiłoby zjednoczenie. Jednak jest to pomysł nie do przyjęcia, gdyż te same wyrostki są niezbędne do zapewniania poczucia bezpieczeństwa potomstwu oraz intensyfikacji odczuć związanych z łączeniem się w pary. Nawet bez takiego okaleczenia Gogleskanie mają z tym kłopoty. Conway sądzi jednak, że równoczesne zastosowanie dwóch metod walki z tym problemem da nam wystarczającą przewagę, aby nasz poziom rozwoju cywilizacyjnego zaczął odzwierciedlać nasze możliwości intelektualne. Bardzo na to liczymy.

Lioren miał zazwyczaj kłopoty z wyczuwaniem emocjonalnych tonów w tłumaczonym tekście, jednak tym razem był pewien, że Khone’em targa głęboki, chociaż niewyrażony wprost niepokój.

— Stażysta może się mylić, jednak zdaje się wyczuwać, iż gogleskanski uzdrowiciel bardzo się czymś martwi — powiedział. — Czy wiąże się to z rozczarowaniem terapią? Czy może chodzi o oczekiwania i możliwości Conwaya…?

— Nie! — przerwał mu Khone. — Podczas pobytu Diagnostyka na Goglesku doszło do przypadkowego połączenia umysłów miedzy nim a uzdrowicielem. Intencje i kompetencje Conwaya są doskonale znane i nie podlegają krytyce. Jednak jego umysł wypełniają jeszcze inne myśli i doświadczenia, czasem tak obce, że Gogleskanin odruchowo wezwałby do połączenia. Wiele można się z umysłu Conwaya nauczyć, jeszcze więcej pozostaje niezrozumiałe, nie ma jednak wątpliwości, że może on poświęcić sprawie Goglesku tylko niewielką część swojej uwagi. Gdy pierwszy raz zdarzyło się uzdrawiaczowi wyrazić wątpliwość z tym związaną, Diagnostyk wysłuchał go uważnie i odpowiedział słowami otuchy, w pewien sposób zbywając jednak problem. Trudno orzec, że Conway nie w pełni rozumie, z czym się styka na tym niemedycznym obszarze. Zapewne nie wierzy przy tym, że Gogleskanie, jako jedyna rasa w całej Federacji, są obciążeni klątwą Włodarza, który rządzi porządkiem wszechrzeczy.

Lioren przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Nie był pewien, czy jako osoba wywodząca się z innej kultury powinien w ogóle odzywać się w kwestiach filozoficznych związanych z obcą teologią.

— Skoro doszło do kontaktu telepatycznego, Diagnostyk musiał dostrzec istotę problemu, wątpliwości są więc zapewne bezpodstawne — zasugerował w końcu. — Jednak stażysta nic nie wie o podłożu sprawy. Jeśli uzdrawiacz zechce opowiedzieć więcej, chętnie posłucha. Została też wyrażona obawa, że sytuacja na Goglesku nigdy się nie zmieni. Czy dałoby się pełniej wyjaśnić podłoże tego niepokoju?

— Owszem — odpadł cichym głosem Khone. — Chodzi o obawę, że jedna istota nie może zmienić biegu ewolucji. Z refleksji Conwaya, jak i innych, wynika jednoznacznie, że sytuacja na Goglesku zalicza się do anormalnych. Na innych światach Federacji toczy się walka między siłami natury wspartymi przez podświadome popędy a myśleniem i współpracą. Niektórzy zwą tę walkę batalią ładu z chaosem, inni pojedynkiem między dobrem a złem, bogiem a szatanem. Na wszystkich pierwsza z tych sił odnosi zwycięstwo nad drugą. Na wszystkich oprócz Goglesku, gdzie nie ma boga, istnieje tylko pradawny i nadal potężny szatan…

Gogleskanin wyprostował się, a włosy zjeżyły mu się niczym wielobarwna trawa, spośród której wyjrzały cztery żądła. Oczami duszy znowu ujrzał to, co utrwalone było w jego pamięci gatunkowej — straszne sceny śmierci jego pobratymców, rozdzieranych podczas krwawej walki połączonej grupy z drapieżcami. Lioren pomyślał, że gdyby nie obecne opanowanie Khone’a, który był jedyną osobą zdolną komunikować się telepatycznie z potomkiem, dawno już zostałby przez niego nadany sygnał do połączenia.

W końcu jednak uzdrawiacz uspokoił się, włosy ułożyły się miękko wzdłuż owoidalnego ciała.

— To wielki strach i jeszcze większa desperacja — powiedział. — Gogleskanin obawia się, że nawet pomoc pełnego dobrej woli Diagnostyka Conwaya, wspartego przez zasoby całego Szpitala, nie wystarczy, aby zmienić przeznaczenie naszego świata. Że to tylko niemądre łudzenie się. Z drugiej strony, odrzucenie oferty pomocy byłoby aktem niewdzięczności, nawet jeśli w naszym przypadku nie da się wygrać tej walki, która wszędzie indziej prowadzi do zwycięstwa.

Lioren zaprzeczył odruchowo, ale zaraz pomyślał, że jego gestykulacja nic dla Khone’a nie znaczy.

— Uzdrawiacz nie ma racji. Istnieje wiele precedensów, kiedy jedna osoba zdołała odmienić losy całego świata. Szczególnie, gdy chodziło o kogoś niezwykłego, wielkiego nauczyciela albo prawodawcę czy filozofa. Nie raz i nie dwa uznawano taką osobę nawet za wcielenie samego boga. Trudno oczywiście przesądzić, że uzdrawiacz i jego potomek zdołają osiągnąć aż tyle, ale wydaje się to możliwe.

Khone gwizdnął coś, co umknęło translatorowi.

— Od czasu wstępów do pierwszego dobierania pary nie zdarzyło się uzdrawiaczowi usłyszeć podobnie niezasłużonego i niezwykłego komplementu. Tarlański stażysta musi przecież wiedzieć, że uzdrawiacz z Goglesku nie jest ani nauczycielem, ani wodzem, ani nikim o szczególnych talentach.

— Stażysta widzi jedno — powiedział Lioren. — Uzdrawiacz jest jedynym przedstawicielem swojego gatunku, który stawił czoło szatanowi, przełamał uwarunkowanie na tyle, aby zjawić się w Szpitalu, miejscu pełnym dobrze nastawionych, ale potwornych niekiedy z wyglądu istot, które mogą przerażać bardziej niż monstra zapamiętane z Goglesku. Tym samym stażysta nie może się zgodzić z opinią, że uzdrawiacz nie jest kimś szczególnym. Więcej nawet — jego przykład dowodzi jednoznacznie, że jest możliwe, aby Gogleskanin, który żył dotąd zawsze w leku przed bliskością, nauczył się kontrolować swoje odruchy, zrozumiał i aktem woli pokonał więzy. Skoro udało się to raz, ta sama osoba najpewniej zdoła przekazać swe doświadczenia i umiejętności pobratymcom, ci zaś ruszą nauczać, aż z wolna cały Goglesk wyzwoli się od mocy szatana.

— W to właśnie wierzy Conway — stwierdził Khone. — Może jednak zdarzyć się i tak, że pobratymcy uzdrawiacza uznają go za poszkodowanego na umyśle i ze strachu przed poważnymi zmianami zwyczajów odrzucą jego nauki. Jeśli zaś będzie nalegał, może się to dla niego skończyć tragicznie.

— Niestety, istnieją precedensy i takich zdarzeń — przyznał Lioren. — Jednak szlachetne nauczanie przeżywa zwykle nauczyciela, Gogleskanie zaś są z natury łagodną rasą. Nauczyciel nie powinien poddawać się lękowi ani zwątpieniu.

Khone nie odpowiedział.

— Jest truizmem wspominać, że kiedy pacjentowi zdarzy się porównać swój stan ze stanem kogoś, kto jest jeszcze bardziej chory, zwykle przydaje mu to optymizmu i nadziei. To samo dotyczy całych kultur. Dlatego też mogę powiedzieć, iż uzdrawiacz myli się, mając Goglesk za najciężej doświadczony świat w całej Federacji. Jest przecież Cromsag — dodał Lioren tonem, w którym pobrzmiewał żal. — Jego mieszkańcy zostali przeklęci trwającą od setek lat epidemią niosącą nieustanną wojnę, która była warunkiem ich przetrwania. Są jeszcze Obrońcy, istoty nastawione na bezmyślną walkę i nieustanne mordowanie. Dzikość Goglesku nawet nie umywa się do ich sposobu życia. Jednak wewnątrz okrutnych zabójców rozwijają się obdarzeni rozumem i zdolnościami telepatycznymi Nie Narodzeni, istoty pod każdym względem cywilizowane. Diagnostyk Thornnastor znalazł rozwiązanie problemu mieszkańców Cromsagu, badając ich system endokrynologiczny, tak że ci nieliczni, którzy przetrwali, nie będą już narażeni na cierpienia związane z chorobą i wieczną wojną. Diagnostyk Conway nadal pracuje nad uwolnieniem Obrońców z ewolucyjnej pułapki. Wszyscy uważają jednak, że jeszcze wcześniej znajdzie sposób, aby pomóc Gogleskanom…

— Sprawa była już dyskutowana — przerwał mu dość głośno Khone. — Tamte rozwiązania, chociaż złożone, sprowadzały się do interwencji chirurgicznej i medykacji. Na Goglesku jest inaczej. Dziedzictwo genetyczne, które umożliwiło przetrwanie czasów poprzedzających narodziny rozumu, nie może zostać po prostu odrzucone. Czynniki, które zmuszają nas do samotności, były, są i będą. Na Goglesku bóg nigdy nie zagościł, zawsze znaliśmy tylko diabła samozniszczenia.

— Raz jeszcze powtórzę, że uzdrawiacz może się mylić — powiedział Lioren. — Stażysta nie chciałby urazić uczuć religijnych uzdrawiacza, o których nic nie wie, ale które mogą…

— Obraza nie występuje, chociaż pewna irytacja i owszem — odezwał się Khone.

Lioren próbował przypomnieć sobie coś, co niedawno wyczytał w materiałach uzyskanych z komputera bibliotecznego.

— W całej Federacji panuje powszechne przekonanie, że tam, gdzie jest zło, istnieje również dobro, i że szatan nigdy nie pojawia się sam, bez obecności boga. Bóg zaś uznawany jest za wszechwiedzącego i przepotężnego, jest oddanym swojemu dziełu stwórcą wszechrzeczy, zawsze i wszędzie obecnym, chociaż niewidzialnym. To, że tylko szatan objawia swą obecność na Goglesku, nie oznacza jeszcze, że nie ma tam boga. Tym bardziej że zgodnym zdaniem wszystkich właściwie ras, gdziekolwiek żyją, boga należy szukać przede wszystkim w sobie. Gogleskanie walczyli z szatanem od chwili, gdy stali się inteligentni. Czasem przegrywali, ale o wiele częściej robili postępy. Może być tak, że jest tam jeden szatan, ale także wielu, którzy nic o tym nie wiedząc, noszą boga w sobie.

— Conway mówi prawie to samo — stwierdził Khone. — Tyle że Diagnostyk porusza się raczej na gruncie medycznym, a nie teologicznym, i zaleca ćwiczenia umysłu. Czy nie jest zdolny uwierzyć w szatana, boga czy inne przejawy niefizycznej obecności różnych sił?

— Może. Ale niezależnie od tego, jego pomoc pozostaje równie cenna — powiedział Lioren.

Khone milczał przez dłuższą chwilę i Lioren pomyślał nawet, że może to już koniec spotkania. Miał jednak wrażenie, że uzdrawiacz ciągle bardzo potrzebuje rozmowy. Jednak gdy znowu się odezwał, zaskoczył Tarlanina.

— Może doda nieco nadziei, jeśli stażysta opowie o swoich przekonaniach religijnych.

— Tarlanin zna wiele różnych wierzeń, zarówno własnego ludu, jak i praktykowanych na innych światach, jednak jest to dość świeża i niekompletna wiedza. Może też w niektórych sprawach być nie do końca prawdziwa. Wie jednak, że silna wiara w zjawiska nadprzyrodzone bywa odporna na logiczną argumentację. W takich przypadkach dyskusja o odmiennych systemach wierzeń może zostać odebrana jako obraza. Z tych względów wolałby, aby to wierzenia Goglesku pozostały głównym tematem rozmowy.

Wydawało się oczywiste, że temat ten od samego początku budził niepokój Khone’a. Z drugiej strony, trudno było cokolwiek doradzić bez pełniejszej znajomości problemu.

— Tarlanin jest ostrożny i unika ryzykownych sytuacji — zauważył uzdrowiciel.

— Gogleskanin ma rację.

Zapadła chwila ciszy.

— Dobrze zatem — stwierdził Khone. — Gogleskanin boi się szatana, jednak w swojej rozpaczy czuje złość, że przypisana mu została rola ofiary knowań i nieustannie czyha na niego niebezpieczeństwo powrotu do etapu barbarzyństwa. Chyba jednak lepiej będzie ominąć temat niematerialnych czynników, gdyż Gogleskanin, jako uzdrowiciel, powątpiewa w skuteczność oddziaływania leczniczego za ich pośrednictwem. Raz jeszcze pyta więc, w jakiego boga zwykli wierzyć Tarlanie? Czy w wielkiego, wszechwiedzącego i wszechwładnego stwórcę wszelkiej rzeczy? — podjął Khone, zanim Lioren zdążył odpowiedzieć. — Jeśli tak, czy potrafią jakoś wytłumaczyć, dlaczego podobna istota doświadcza tak ciężko kilka ras, podczas gdy pozostałym błogosławi? Czy może mieć jakieś słuszne albo chociaż sensowne powody, aby zezwalać na tragedie w rodzaju epidemii na Cromsagu? Dlaczego godzi się na cierpienie Obrońców czy Gogleskan? Czy może te rasy popełniły w przeszłości jakiś grzech na tyle ciężki, aby zasłużyć na podobną karę? Może faktycznie bóg ma etyczne czy inne powody, aby czynić coś, co wydaje się niemoralnym okrucieństwem. Czy Tarlanin mógłby spróbować to wyjaśnić?

Tarlanin nie zna odpowiedzi na tak postawione pytania, pomyślał Lioren. Chociażby dlatego, że też nie jest religijny.

Wyczuwał jednak, że tego akurat mówić nie powinien. Khone oczekiwał czegoś innego — gdyby rzeczywiście religia była dla niego tylko abstrakcyjnym zagadnieniem, nie złościłby się tak na tego boga, w którego podobno nie wierzył. Nadeszła pora na pewne wyjaśnienia.

Загрузка...