ROZDZIAŁ XIV

Głosy przyjaciół docierały do Marca jakby z daleka, nie miał już sił przysłuchiwać się ich rozmowie.

Rozmyślał o swej przyszłości.

W ostatnich dniach nie potrafił uwolnić się od takich rozważań.

Wprawdzie nieśmiertelny, jednak jestem człowiekiem. Czy jak Ashaverus mam bez spoczynku wędrować przez kolejne epoki po ziemi, samotny, bez nikogo bliskiego? Bo przecież moi ukochani Ludzie Lodu starzeją się i umierają! Czy też przyjdzie mi żyć w Czarnych Salach, dręczonemu ludzką tęsknotą za towarzystwem innego człowieka?

Świadomość bezgranicznej samotności nie dawała mu spokoju. U swych rodziców w Czarnych Salach czuł się dobrze, nie w tym rzecz. Jego ojciec, Lucyfer, znalazł sobie ziemiankę, lecz Saga była kobietą z rodu Ludzi Lodu, tkwiło w niej więc coś ze wszech miar szczególnego. Ale pozostali z czarnych aniołów nie odczuwali potrzeby ziemskiej miłości, oni byli ponad to.

Marco jednak był inny.

Znał swoje przyszłe zadanie. Jeśli uda im się pokonać Tengela Złego i świat zwykłych ludzi nadal będzie istnieć, Marco miałby odgrywać rolę jakby rycerza niosącego pomoc wszystkim cierpiącym istotom wszędzie tam, gdzie tego potrzeba. Zdawał sobie sprawę, że będzie podziwiany, być może kochany za swe uczynki. Stanie się legendą.

Wpatrywał się w swe niezwykle kształtne dłonie, doskonałe do najdrobniejszych szczegółów, ale myśli błądziły gdzieś daleko.

Legenda o czarnym rycerzu…

Samotność.

Z rozpaczą podniósł głowę i spojrzał w poszarzałe niebo. Czy nie ma nikogo wśród ludzkich istot, kto by go zrozumiał?

Westchnął zrezygnowany. Jeśli nawet ktoś taki istniał, czas jego życia i tak był ograniczony.

Później jego samotność stanie się po wielekroć bardziej dotkliwa. Dołączą się do tego jeszcze tęsknota i żal.

– Marco?

Obok rozległ się zatroskany głos Tovy. Odwrócił się do niej i dostrzegł w jej oczach zdumienie. Najwidoczniej nie przypuszczała, że zawsze tak zrównoważony Marco może się załamać. Zmusił się do uśmiechu.

– Nie dość wiemy o Lynxie, by coś zrobić – powiedziała ostrożnie, prawie nieśmiało. Bardzo to do Tovy niepodobne.

Wstał i podszedł do przyjaciół. Związali Lynxa sznurem i czekali, aż Marco zada mu decydujący cios.

Najkrócej jak potrafił, zrelacjonował im, co zaszło, kim jest Lynx i co zrobił. Wyjaśnił, że dobrze by było, gdyby Natanielowi udało się wyciągnąć z niego jeszcze jakieś informacje, i znów odszedł na bok.

Wszyscy czworo byli niezwykle poruszeni tym, co usłyszeli. Tova przeklinała pod nosem, Gabriel pozieleniał na twarzy, a Ian odwrócił się plecami, nie mogąc znieść widoku potwora.

Z oczu Nataniela posypały się błyskawice.

– Musimy się dowiedzieć, gdzie jest Wielka Otchłań, ty nikczemniku – zwrócił się do Lynxa.

Lynx wzruszył ramionami, nie interesowała go ta rozmowa.

Nataniel zacisnął zęby.

– Odpowiedz przynajmniej, dlaczego nazywają cię Lynx?

Łotr uśmiechnął się zadowolony.

– Czy to nie jest jasne? Nie mogłem znaleźć żadnego bardziej odpowiedniego imienia. To imię symbolizuje szlachetność, sprężystość i piękno naszego największego kota…

– Jakim prawem bezcześcisz nazwę tak pięknego stworzenia, jakim jest ryś? – wykrzyknął rozgniewany Nataniel. – Między wami nie ma ani krztyny podobieństwa!

– Ryś zabija, przegryzając gardła swym ofiarom. Ja także.

– A więc to dlatego! Ale tak jak sądziliśmy, przybrałeś to imię wiedziony próżnością.

– Natanielu – Tova odciągnęła kuzyna na bok. – Jesteś tak wzburzony, że nie zauważasz tego, co rzuca się w oczy. On nie wygląda dobrze.

– No nie, to całkiem jasne.

– Nie o to mi chodzi. Sądzę, że magia imienia Marca zadziałała trochę zbyt skutecznie. Myślę, że trzeba się spieszyć z wyciągnięciem z niego prawdy.

Na równinie w jednej chwili zrobiło się jakby chłodniej i bardziej pusto.

Nataniel spojrzał na Lynxa. Prawdą było to, co powiedziała Tova, ten człowiek z każdą chwilą tracił swoje istnienie. Nie blakł ani nie rozpływał się w nicość, lecz sprawiał wrażenie chorego. Śmiertelnie chorego. Popielaty na twarzy, opuchnięty, spocony i…

Nataniel patrzył z niedowierzaniem. Głowa Lynxa jakby oddzieliła się od szyi.

– Masz rację. Musimy poprosić Marca o pomoc.

– Trzeba tego za wszelką cenę uniknąć – cicho sprzeciwiła się Tova. On już otrzymał swoją dawkę tego, co może znieść.

– On? On potrafi znieść wszystko!

– Nie, przyjacielu. Akurat w tej chwili Marco nie może sobie dać rady ze sobą. Nigdy go jeszcze takim nie widziałam. Ma łzy w oczach, Natanielu.

– A więc zło do tego stopnia jest mu obce – zamyślił się Nataniel. – Oszczędzimy mu tego, choć i ja w pełni podzielam jego uczucia. Ale on już zrobił swoje. Teraz kolej na nas.

– Posłuchaj… – powiedziała Tova z namysłem. – Ty masz się zająć Tengelem Złym i to ci wystarczy. Pozwól mnie się przyczynić jakoś do zwycięstwa.

– Przecież tyle już zrobiłaś! Bardzo dużo! Ale jeśli chcesz przejąć Lynxa, masz moje błogosławieństwo.

– Dziękuję.

– Tova! – przestraszył się Ian. – Nie narażaj się na niebezpieczeństwo.

– A cóż innego robiliśmy w ostatnich dniach?

Stanął obok niej i mocno ujął za rękę.

Wobec tego będę przy tobie.

– Dziękuję, Ianie – odparła wzruszona. – Ale to może się źle dla ciebie skończyć.

– Poradzi sobie – stwierdził Nataniel, a Ian z wdzięcznością kiwnął mu głową.

Tova i Ian zbliżyli się do Lynxa. Musieli się spieszyć, bo widać było, że jego istnienie dobiega kresu rzeczywiście w błyskawicznym tempie.

– Jesteś strażnikiem Otchłani, prawda? – zaczęła Tova agresywnym tonem. – Skąd czerpiesz swe życiowe siły?

– Stamtąd.

Zawahała się na moment.

– Będziesz mógł tam wrócić, jeśli powiesz nam, w jakim wymiarze czy sferze znajduje się Wielka Otchłań. Trafiło tam wielu naszych przyjaciół.

– Zapomnijcie o nich!

– Wobec tego nie licz na naszą pomoc – spokojnie oświadczyła Tova. – Po cóż mielibyśmy to robić?

– Z Otchłani… nie ma… wyjścia.

Lynx mówił coraz bardziej ochrypłym głosem, zaczął się jąkać. Zlewał go obfity pot. Dla wszystkich było jasne, że śmiertelnie się boi i miota między żądzą mordu a nadzieją na ocalenie.

– Zrobiłeś dobrą robotę, Marco.

Marco nie miał sił, by odpowiedzieć. Wydawało się, że uszła zeń cała wola życia.

Tova pochyliła się nad Lynxem. Był teraz odrażający, leżał z przymkniętymi oczami i ciężko sapał, twarz miał opuchniętą.

– Niewiele czasu ci zostało, Lynx! My możemy ci pomóc. Jak poznać magiczny rytuał, który zawiedzie nas do wymiaru Wielkiej Otchłani?

Z wielkim trudem uniósł obrzmiałe powieki i spojrzał na nich mętnym wzrokiem. Usta mu drżały, jakby chciał się pogardliwie uśmiechnąć. Wyszeptał słowa tak cicho, że Tova ledwie je usłyszała.

– Nie wiecie… gdzie jest Otchłań? Naprawdę… tego nie… wiecie?

Straszliwy dźwięk, w zamierzeniu mający być chyba śmiechem, wydobył się spomiędzy warg potwora. Potem rysy twarzy mu się rozluźniły, całe ciało jakby zwiotczało.

– Nie żyje – sucho oznajmiła Tova.

Nataniel pochylił się nad nim.

– Nie możemy mieć co do tego pewności. Jasne jest jednak, że nie da się już z nim porozumieć.

– Wszystko zepsułam! – Tova była wyraźnie zawiedziona.

– Wcale nie – pocieszył ją Marco, który wreszcie do nich podszedł. – Ten człowiek nigdy by nam nie zdradził, w jaki sposób dotrzeć do Otchłani. Miał szansę ocalenia, ale jej nie wykorzystał. Ale zdobyłaś dla nas pewną cenną informację, Tovo. Jego pytanie: „Nie wiecie, gdzie jest Otchłań?” wskazuje na to, że powinniśmy to wiedzieć.

Nataniel pokiwał głową.

– O tym samym myślałem. Co więc wiemy? Tamlin przez wiele lat krążył w pustej przestrzeni. Otchłań nie może się tam znajdować, bo próżnia jest całkiem czym innym, ale, jak wiecie, istnieje wiele wymiarów, wiele różnych sfer. Można powiedzieć, że żadnej z nich nie znamy. Musimy spróbować wysłać któreś z nas do tych wymiarów, wprowadzić w trans, ale nie wiem, gdzie powinniśmy rozpocząć poszukiwania.

Umilkł.

– Nikt nigdy jeszcze nie powrócił z „Otchłani”. Gdzie jej szukać?

Stali snując domysły. W końcu znów popatrzyli na Lynxa.

Głowa odchyliła mu się na bok, szpara w szyi stała się wyraźniejsza.

– Widzicie? – spytał Ian. – On nie jest z krwi i kości.

Pochylili się niżej. Nataniel chciał do końca odsunąć głowę Lynxa, ale Marco przestrzegł go szybko:

– Nie, nie dotykaj go! On może być niebezpieczny.

Tova powiedziała z obrzydzeniem:

– Wypełnia go jakaś substancja! Jakaś szarawa, lepka połyskująca materia.

– Masz rację – przyznał Marco. – Coraz trudniej zrozumieć, kim on jest. Ale myślę, że tu mamy odpowiedź na jedną z naszych zagadek, a mianowicie: dlaczego nie potrafiliśmy stwierdzić, czy jest on żywym czy umarłym, duchem, zjawą czy upiorem.

– I jakie wnioski z tego wyciągasz? – spytał Nataniel.

– Że był w jakiś sposób utrzymywany przy życiu. Jak, nie wiem. Ani też kiedy go tak spreparowano. Został ścięty w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku, w tym czasie Tengel Zły pogrążony był w letargu. Nie pojmuję, jak się to wszystko ze sobą wiąże. Lynx był i pozostał zagadką. A tej substancji nie zna żadne z nas, przypuszczam, że nawet czarne anioły nic o niej nie wiedzą.

– Tak, bo jeśli ty jej nie znasz, to nie zna jej nikt inny – z ufnością powiedział Gabriel.

Marco uśmiechnął się do niego przyjaźnie, lecz bez radości. W ostatnich dniach zauważyli, że chłopiec stał się bardziej dojrzały, można powiedzieć zbyt dojrzały. Właściwie nie potrafili ocenić, czy to dobrze, czy źle, że Gabriel z takim spokojem podchodzi do okrutnej rzeczywistości. Kiedy płakał z tęsknoty za domem, jego zachowanie bardziej pasowało do wieku.

Marco czułym gestem zmierzwił mu włosy.

– Weźmiemy próbkę tej substancji? – zastanawiał się Nataniel.

– Nie – sprzeciwił się Marco. – Nie powinniśmy go dotykać. Zobaczcie, co się stało z moim ramieniem, kiedy liznęła mnie jego macka.

Popatrzyli i ciarki przebiegły im po plecach. Na ramieniu Marca nie było rany, skóra pozostała nienaruszona, po prostu wyglądało to, jakby kawałek Marca zniknął.

– Ale ja chciałbym wiedzieć – upierał się Nataniel.

– Nic nie możemy zrobić – odparł Marco. – Wielka Otchłań czy Szyb, czy jak chcesz to nazwać, należy do innego świata. Nie wiemy, co się tam kryje ani jakie tajemnicze formy życia w niej istnieją.

Zdrętwieli nagle i podnieśli głowy nasłuchując. Od przełęczy doszedł ich piekielny hałas, huk spadających kamieni, któremu towarzyszyły przeraźliwe wrzaski i przekleństwa.

Popatrzyli po sobie.

– Tengel Zły dotarł na równinę – szorstkim głosem oznajmił Marco. – Zapewne nieprzyjemnie było spadać z całym tym kamiennym ciężarem za sobą.

– Powiedziałbym raczej: na sobie – zauważył Gabriel.

Próbowali odczytać w swoich twarzach, co myślą inni, i jak na komendę wybuchnęli gromkim śmiechem.

Uznali, że mogą sobie na to pozwolić.

– To znaczy, że on dotarł już na dół. Musimy działać szybko – stwierdził Nataniel. – Ale co zrobimy z tym padalcem?

– Rozprawienie się z nim miało należeć do mnie – odpowiedział Marco. – Odsuńcie się trochę na bok!

Usłuchali. Patrzyli, jak Marco otwiera buteleczkę z jasną wodą, pochodzącą ze Źródeł Życia w Górze Czterech Wiatrów.

Czekali w napięciu.

Marco postanowił być ostrożny, wolał najpierw sprawdzić, jaki to może mieć skutek. Jedna kropelka…

Upadła na pierś Lynxa i powoli na jego ubraniu zaczęła się rozprzestrzeniać jasna, jakby przezroczysta plama. Marco skropił jasną wodą całe ciało Lynxa, także głowę.

Tova gwałtownie się odwróciła, Gabriel także.

– Nie chcę na to patrzeć – oświadczył chłopiec.

– Ja też – przyznała Tova.

Usłyszeli stłumione okrzyki zdumienia mężczyzn. Oboje wstrzymali się jeszcze chwilę, wreszcie jednak odważyli się spojrzeć.

Lynx zniknął. Zniknęło jego ubranie, skóra, kości, czaszka.

Pozostała jedynie srebrnoszara substancja, która tworzyła jakby jego ciało. Zatraciła teraz wszelkie kształty, ale nadal istniała.

– Ona nie znika – powiedział Nataniel ogarnięty najwyższym zdumieniem. – Nawet woda Shiry nie daje jej rady.

Czyżby wywodziła się z dobra? spytał Ian.

– Nie – odparł Marco. – Raczej jest fundamentalna.

Ale i on nie mógł tego pojąć.

– No cóż, musimy to tak zostawić – trzeźwo zauważył Nataniel. – Trzeba jak najprędzej iść dalej.

– Tak, ta substancja nie stanowi już chyba dla nas zagrożenia – doszedł do wniosku Mareo. – Ale na wszelki wypadek lepiej jej nie dotykajmy. Choć jasna woda z pewnością ją unieszkodliwiła. Idziemy, Gabrielu, ty wskażesz nam drogę!

Nagle z nową siłą uderzyła ich powaga sytuacji. Mieli wszak iść tam, gdzie wznosiły się dwa skalne obeliski.

Gabriel dumny był ze swej roli przewodnika. Maszerował pierwszy z takim zapałem, że ledwie za nim nadążali.

Znów zerwał się ostry wicher, lodowate podmuchy przenikały do szpiku kości. Z trudem przychodziło uwierzyć, że to maj. Ciężkie obłoki zawisły tak nisko, że wkrótce mogli znaleźć się między nimi. Na razie widoczność jeszcze była niezła, ale znad wierzchołków nadciągały nowe chmury.

Nieoczekiwanie znaleźli się nad strumieniem, po którego obu brzegach ziemia była tak ciężko zarażona.

– Nie przesadzałeś, Gabrielu – orzekł Nataniel. – Wszystko tu takie chore.

– Brrr! – wzdrygnęła się Tova, odsuwając się od zjadliwie pomarańczowoszarych kępek zniekształconego mchu. – Biedna ziemia!

– A przecież spowodowała to tylko bliskość ciemnej wody – mruknął Marco. – Pomyślcie, co zdziałać może sama woda!

Ian zatrzymał się.

– Tam mamy te dwa wierzchołki – stwierdził zgnębiony, patrząc na postrzępione skały, na przemian pojawiające się i znikające wśród chmur.

Tova starała się trzymać blisko niego. Przyłapała się na tym, że robi tak zawsze, gdy tylko sytuacja staje się bardziej krytyczna. Obecność Iana dawała jej poczucie bezpieczeństwa.

W ciągu tych dni bardzo się do siebie zbliżyli. Fakt, że nigdy nie mieli czasu tylko dla siebie, jeszcze mocniej ich związał.

Nagle zwróciła uwagę na Marca. I on także się zatrzymał. Spoglądał na nich oczami tak pełnymi bólu, że Tovie serce ścisnęło się w piersi. Zdawała sobie sprawę, że oddziaływuje na niego panująca w tym miejscu atmosfera zła, lecz kryło się za tym coś jeszcze.

Pozostali także to zauważyli. Otoczyli Marca.

Nataniel powiedział cicho:

– Widzimy, że trapi cię smutek, ale nie wiemy, jaki jest jego powód.

Marco przygarnął ich do siebie, ściskał za ręce niemal z rozpaczą.

– Przyjaciele, tak bardzo was kocham – szepnął zduszonym głosem.

– A my ciebie – zapewnili wzruszeni.

Stali tak, owiewani hulającym po dolinie wiatrem, przytuleni mocno do siebie. Gabriel znalazł się w samym środku i jemu także udzielił się uroczysty nastrój, pomimo że nie sięgał tak wysoko jak inni i musiał wtulić nos w sweter Nataniela. Ale ta chwila była piękna.

– Nie opuszczajcie mnie – prosił Marco.

– Wiesz przecież, że nigdy byśmy tego nie zrobili – zapewnili jednogłośnie.

– Och, nie, nie rozumiecie!

Jak mogliby zrozumieć? Pojąć, że pewnego dnia, może za sześćdziesiąt lat, będą musieli zostawić go jego samotności. Ziemia zostanie. I on także.

Ale ich już nie będzie.

Oni jednak zrozumieli znacznie więcej, niż Marco przypuszczał.

– Drogi przyjacielu – rzekł Nataniel. – Wiem, o czym myślisz. Boisz się przyszłości. Ale przecież ludzkość będzie cię potrzebowała, wykorzysta cię.

Tova natychmiast wpadła Natanielowi w słowo:

– Będą widzieć w tobie zbawcę, błędnego rycerza.

– No właśnie – przytaknął Marco.

– Ale to nie tak – uspokajał go Nataniel. – Nie pozwól, by ta myśl cię przerażała. Do tego zostałeś wyznaczony przez twego ojca. Potem będziesz wolny.

Wolny? Co to za wolność?

Wtrącił się Ian:

– Pamiętaj o ludziach. Czy ludzie nie tęsknią za taką baśniową postacią, która w potrzebie będzie spieszyć im z pomocą? Czyż nie od zawsze poszukiwano kogoś, kto zapewniłby proste rozwiązanie podstawowych problemów?

– Owszem – przyznała zgnębiona Tova. – Ale czy ludzie kiedykolwiek dbali o tych, którzy próbowali szerzyć dobro?

– Nie – powiedział Nataniel. – Masz zupełną rację. Przeciwnie, zawsze krzywdzili wszelkich apostołów dobra. Nie wysilaj się więc, Marco! My, ludzie, nie jesteśmy warci twej troski.

Marco milczał przez chwilę, jakby wszelką wolę działania miał sparaliżowaną. Potem powiedział cicho:

– Powierzono mi jeszcze jedno zadanie.

– Naprawdę? – zdumiała się Tova.

– Tak. Nigdy nie wolno mi było o tym mówić… ale nie pojmuję, jak moglibyśmy ujść z życiem z tego, co nas teraz czeka, dlatego powiem wam, najbliżsi przyjaciele, na czym ono polega.

Czekali w napięciu.

Marco, jak gdyby usprawiedliwiając się przed sobą, wykrzyknął:

– Jestem taki samotny, tak beznadziejnie samotny, muszę z kimś o tym porozmawiać!

– Nikomu nie zdradzimy twojej tajemnicy. Możesz na nas liczyć.

Szlachetną twarz Marca ściągnęła gorycz.

– To prawda, myślę, że nikomu o tym nie powiecie, bo żadne z was nie przeżyje tej straszliwej wyprawy. – Wyprostował się i odetchnął głęboko. – Jestem tu po to, by przetrzeć drogę.

Z początku nie mogli pojąć, o czym mówi, nagle jednak Tovę przeszył lodowaty dreszcz.

– Marco! – jęknęła.

– Widzę, że zrozumiałaś – powiedział z ogromnym smutkiem. – Tak, jest właśnie tak, jak myślisz.

– Ale…

– Mój ojciec toczy beznadziejną walkę, Tovo. Od setek lat. A jego oddziały… Także czekają.

– A ty zostałeś wybrany, by utorować drogę – powtórzył wstrząśnięty Nataniel.

– Ja jestem człowiekiem, oni nie.

Tova wybuchnęła płaczem. Długo nie wypuszczała Marca z objęć.

– To zbyt niesamowite, by mogło się nam pomieścić w głowie – stwierdził Ian. – Ale bez względu na to, co się stanie, pozostaniemy twoimi przyjaciółmi.

Gabriel tylko kiwał głową. Nataniel ze zdumieniem patrzył na swego bliskiego krewniaka, Marca, nie potrafił znaleźć słów, które mogłyby nazwać jego uczucia.

Marco ściskał ich po kolei, kolejno też ujmował w dłonie ich twarze i patrzył w nie swymi fantastycznymi oczyma, z których promieniowała taka dobroć i siła.

– Dziękuję wam wszystkim – rzekł łamiącym się głosem.

Ruszyli pod górę, niedaleko jednak zdążyli zajść, gdy Ian, który przypadkowo się odwrócił, podniósł alarm.

– Patrzcie – szepnął. – Co to jest?

– Kładźcie się! – rozkazał Marco. – Prędko!

Wszyscy pięcioro padli na ziemię i leżąc obserwowali górski płaskowyż, który w ciągu dnia pokryła warstewka śniegu.

W miejscu, które dopiero co opuścili, nad tym, co pozostało z Lynxa, pochylały się trzy postacie.

– Skąd one się wzięły? – spytał Nataniel z niedowierzaniem.

– Nie mam pojęcia – rzekła Tova. – Co to za jedni?

Nie udzielono jej odpowiedzi, bo nikt tego nie wiedział.

– Zbiry Tengela Złego? – pokusił się na zgadywanie Nataniel.

– To jasne – powiedział Marco. – Ale kto to taki? Trzy postacie były bardzo wysokie, ubrane na czarno i trupio blade, więcej z takiej odległości nie mogli zauważyć.

Stojąc pochylone nad szczątkami Lynxa, odwróciły głowy i skierowały oczy na pięcioro wybranych. Cała piątka odniosła wrażenie, że wzrok niesamowitych istot przecina powietrze jak nożem i trafia prosto w nich, rozpłaszczonych w trawie i żałośnie widocznych.

Gabriel, sparaliżowany strachem, nie był w stanie oddychać. Trzy postacie nie miały nic wspólnego z czarnymi aniołami; bezskrzydłe, chude, kościste, o chorobliwie bladej skórze.

Tajemnicze zjawy wyprostowały się i opuściły miejsce, w którym zniknął Lynx. Gabriel poczuł, że zaciska pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mu się w skórę. A jeśli przyjdą tu na górę?

Ale trzy czarno odziane istoty powoli i majestatycznie odwróciły się ku przełęczy, gdzie znajdował się Tengel Zły.

– Tak myślałem, to rzeczywiście jego kompani – mruknął Marco. – Chodźcie, natychmiast musimy iść dalej! Nie wiadomo, jakimi siłami władają. Być może zdołają go uwolnić.

Im wyżej się wspinali, tym wolniejsze były ich kroki. Wszystko w nich stawiało opór.

– Przyroda strasznie tu zniszczona – zauważył Nataniel. – Wprost katastrofalnie. Jak mogło do tego dojść?

– Ciemna woda – odparł Marco. – To wyjaśnia wszystko.

– I on na to właśnie chce narazić ludzi!

– I zwierzęta! – dodała Tova.

Milczący i poważni wędrowali dalej po schorowanej ziemi, która wzdychała i skarżyła się pod ich stopami.

– Bądź spokojna – Gabriel zwrócił się do przyrody.

– Uwolnimy cię.

– Na pewno – obiecał Marco, a Gabriel popatrzył na niego z wdzięcznością.

Już wkrótce musieli obwiązać chustkami nosy i usta. Z ziemi unosiły się niezdrowe opary, cuchnący odór dławił w gardle.

I nagle znaleźli się na polanie, gdzie kiedyś Tengel i Silje czekali na małą Sol. Tam się zatrzymali.

Brzozy, rzecz jasna, zniknęły. Ale czy całkiem? Te skamieniałe, trupioszare pniaki, sterczące z ziemi niczym zęby… Czy to kiedyś były brzozy?

Ujrzeli występ skalny, zza którego wybiegła Sol.

Skały w kształcie obelisków były teraz przerażająco blisko.

– Spójrzcie – szepnęła Tova. – Na każdym wierzchołku siedzi drapieżny ptak.

Marco zmrużył oczy. Przez zasłonę z chmur trudno było dostrzec takie szczegóły.

– Myszołowy – stwierdził.

– Czy one także…? – lękliwie zaczął pytać Gabriel.

– Nie, nie. Musiały niedawno tu powrócić. Chyba na nas czekają – mówił Marco wzruszony. – Widzą w nas nadzieję odzyskania zniszczonej doliny.

– Bo góry to właściwie świat zwierząt, nie ludzi?

– Tak, Gabrielu. Dzikie ostępy należą do zwierząt. My, ludzie, tak łatwo o tym zapominamy. Niewiele jesteśmy lepsi od Tengela Złego. Uważamy, że mamy prawo ingerować w życie dzikiej przyrody.

Gabriel pokiwał głową.

Od dawna już słyszeli dziwne bulgotanie. Trudno im było oddychać, wyraźnie odczuwali niechęć przed tym, by iść dalej.

– Kiedy tu byłem poprzednio, wszystko przesłaniała mgła – tłumaczył niewyraźnie przez chustkę. – Wszedłem prosto na to.

Nataniel rozejrzał się dokoła.

– Nikt dotychczas nie dotarł tak daleko jak my. Skoro nam się to udaje, to znaczy, że Tengel Zły nie jest już w stanie czuwać nad tym miejscem przy pomocy swego ducha. Dzięki tobie, Marco, i skropionemu jasną wodą kamykowi. Gabrielu, nie musisz już nas prowadzić. To moje zadanie.

Pokiwali głowami. Nataniel ruszył ku występowi skalnemu, pozostali poszli jego śladem.

Powoli, zachowując największą ostrożność, okrążyli skałę.

Wprawdzie byli przygotowani, ale mimo to cofnęli się, jak gdyby jakaś niewidzialna siła odrzuciła ich w tył.

To była groza. Przeraźliwa, niepojęta groza.

Ziejąca pustką jama. Bliskość wody zła wyżarła ziemię i skaliste podłoże. Wszelka roślinność dawno już wyginęła, pozostała jedynie zdradliwa pusta ciemność. Olbrzymia gardziel, stale poruszająca się i zmieniająca kształt niby przelewająca się w garncu wrząca smoła. Kolory, jeśli w ogóle można mówić o kolorach, były tak chore, że kojarzyły się z dżumą, z krateru buchały takie same szarozielone cuchnące opary jak z gardzieli Tengela Złego, kiedy chciał zabijać.

Pięcioro wybranych dzielił od jamy tylko kawałek rozbulgotanej, szaropomarańczowej ziemi.

– Nie – stwierdził Nataniel. Tędy nie przejdziemy. Gdzieś tutaj ukryte jest naczynie Tengela Złego, ale my nie zdołamy do niego dotrzeć. Zawracamy!

Gdy szli z powrotem, Gabriel nagle nerwowo poszukał jego ręki.

Powiedli wzrokiem za spojrzeniem chłopca.

Dzień wciąż był ponury. Wprawdzie śnieg przestał padać, ale to i tak niczego nie zmieniło. Nad halami Ludzi Lodu zapadła przeogromna cisza. Na tle cienkiej pokrywy śniegu w oddali tu i ówdzie rysowały się wysokie, czarne postacie. Stały w grupach po dwie, trzy.

– Jest ich mniej więcej dziesięć – mruknęła Tova. – Kto to może być?

– Na pewno nie są to przyjaciele – odpowiedział przygnębiony Marco.

– Czy oni chcą nas powstrzymać?

– Nie wygląda na to – odparł Nataniel. – Stoją i czekają.

Skierował wzrok ku przerażającej jamie. W tej chwili spoczywające na nim zadanie wydawało mu się niemożliwe do wykonania.

Mimo wszystko musieli próbować.

Odetchnął głęboko. Czekał ich teraz ostatni etap walki tak długo prowadzonej przez cały ród.

To na nim, Natanielu, Wybranym, spoczywała odpowiedzialność za losy świata.

A jemu wydawało się, że nie ma nadziei.

Загрузка...