Marco musiał przyznać, że schodząc tak wcześnie w Dolinę popełnił błąd.
Chciał obserwować Lynxa, a prawda była taka, że to on musiał się ukrywać przed przenikliwym wzrokiem owego straszliwego człowieka. Marco bowiem w Dolinie Ludzi Lodu nie posiadał swej pełnej mocy.
Nie wiedział, ile czasu stracił chowając się za głazami i krzakami pod nawisem skalnym, obawiał się jednak, że należałoby go przeliczać na godziny. Miał już tego dość!
Ostrożnie przemieścił się w górę. W tym miejscu, dopóki mgła spowijała Dolinę, i tak na nic by się nie przydał. Lynx mógł się ukryć i od tyłu zaatakować Marca, w jednej chwili pojmać go i wysłać do Wielkiej Otchłani.
– Trzeba temu zapobiec mruczał pod nosem, wspinając się ku następnemu tarasowi.
Przez cały czas starał się zachować czujność. Miał zamiar nie dać zwabić się w pułapkę i wygrać tę walkę na śmierć i życie.
Z wdzięcznością pomyślał o Natanielu i Tovie, którzy przed chwilą go ocalili. W umiejętności współpracy, w zdolności porozumiewania się myślą, tkwiła siła ich trojga.
Gdy wspiął się już na szczyt stromizny, odruchowo ruszył w prawo od przełęczy, w kierunku, gdzie musiało znajdować się zakopane przez Tengela Złego naczynie z wodą.
Marco nie miał tam właściwie nic do roboty, jego zadaniem było unieszkodliwienie Lynxa. Ale instynktowna ciekawość popchnęła go w tamtą stronę.
Wysoko szło się wygodniej. Gdyby nie ta nieszczęsna mgła, Marco miałby stąd niezły widok.
Czy Dolina Ludzi Lodu zawsze była taka mglista? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wiedział wprawdzie, że nad takimi zamkniętymi dolinami, zwanymi kotłami, często gromadzą się deszczowe chmury, ale tu przecież nie padało, a mgła była gęsta jak wełna, biała i okropnie zimna.
Mgła to zjawisko występujące przeważnie jesienią, a nie wiosną.
Czy to Tengel Zły mógł przywołać tę okropność? Żeby utrudnić im poszukiwania? Taka miejscowa mgła, kamuflująca, ale…
Nie, o złym przodku wiele dałoby się powiedzieć, ale na pogodę chyba nie miał wpływu! Przynajmniej na razie, owszem, może później, kiedy już napije się ciemnej wody.
Ale oni do tego nie dopuszczą! Teraz, gdy Tengel Zły był przykuty do trupów swych własnych niewolników, mieli szansę dotrzeć tam przed nim.
Nie, mgła była raczej prawdziwa. Po prostu zabrakło im szczęścia, ot i wszystko.
Cóż, ale jeśli oni mieli problem z dotarciem do Doliny, oznacza to także, że Lynx i jego kompani, pięcioro obciążonych złym dziedzictwem pradawnych mieszkańców Doliny, również powinno mieć podobne kłopoty z dostrzeżeniem Marca i jego przyjaciół.
A może nie? Wcześniej już przecież poplecznicy Tengela Złego odnajdywali wybranych bez względu na to, jak dobrze się ukrywali.
Marco poderwał się słysząc krzyk. Kilka głosów wzywających pomocy.
Podniósł głowę. Rozpaczliwe wołania dochodziły z góry, na ukos od niego. Towarzyszył im okropny huk, jakby kamienna lawina?
Z pasma mgły wystawały granatowoczarne, postrzępione wierzchołki gór. Tam właśnie, wysoko gdzieś we mgle musieli się znajdować jego przyjaciele.
Marco zaczął biec. Był jednak beznadziejnie daleko od nich, a miał świadomość, że z pomocą trzeba przyjść natychmiast.
Nagle dostrzegł jakąś postać. Mężczyznę, także zmierzającego w stronę, skąd dobiegały rozpaczliwe okrzyki, tylko znajdującego się znacznie bliżej miejsca katastrofy niż Marco. W dodatku poruszał się niepokojąco szybko.
Tym razem Marco nie miał cienia wątpliwości. To był Lynx. Przyjaciele zostali więc odkryci i jeśli Lynx dopadnie ich pierwszy, a jasne było, że tak właśnie się stanie… Będą straceni!
Marcowi pozostawało jedno.
– Fritz! – zawołał mocnym głosem.
Lynx natychmiast się zatrzymał i powoli odwrócił.
Rumor spadających kamieni i krzyki zastąpiła złowróżbna cisza.
Odrętwiały Nataniel stał przed Paulusem, młodym chłopcem zlinczowanym przez mieszkańców Doliny, którego znacznie później Tengel Zły wykorzystał, by zwabić Eskila do Eldaford. O Paulusie nikt nigdy nie powiedział dobrego słowa.
– I jak? – spytał szesnastolatek.
Zaczynał się już niecierpliwić.
Natanielowi nie pozostawało wiele czasu na podjęcie decyzji. Tova, Gabriel i Ian długo nic wytrzymają, zwłaszcza Gabriel, którego położenie było szczególnie rozpaczliwe. Nataniel jednak miał pustkę w mózgu, do głowy nie przychodził mu żaden pomysł na pokonanie młodego łotra. Odkrywanie jego lepszego „ja” byłoby działaniem skazanym na niepowodzenie, a już na pewno w tym przypadku, kiedy liczyły się ułamki sekund.
A zatem Nataniel musiał oddać butelkę, cenne krople wody ze Źródeł Życia, których zdobycie kosztowało Shirę tyle cierpień.
Jedną butelkę, tę, którą Marco miał wykorzystać przeciwko Lynxowi, musieli już uznać za straconą.
Mieliby stracić kolejną? Wówczas pozostałyby tylko dwie, Tovy i Iana.
Ale Paulus to nie Lynx, który wydawał się zakażony ciemną wodą. Paulus był jedynie duchem, wysłanym, by odebrać Natanielowi butelkę. Prawdopodobnie otrzymał rozkaz, by ją zniszczyć lub ukryć tak dobrze, by nie stanowiła zagrożenia dla Tengela Złego.
Nataniel nic by nie wskórał, gdyby pokropił Paulusa jasną wodą.
Ale skąd ta pewność? Czy nie warto spróbować?
Mógł spowodować katastrofę, bo bardzo mało wiedzieli o tym, jak działa woda Shiry. Użyto jej zaledwie parę razy, i zawsze robiła to sama Shira. Unicestwiła dwa flety i kilka upiorów, a raz uratowała śmiertelnie chorego chłopca.
Nic więcej Nataniel nie pamiętał.
– Poddaję się – westchnął. – Dostaniesz butelkę. Muszę ją tylko wyjąć.
Pomysł wydawał się niemożliwy do wykonania. Maleńka buteleczka była starannie opakowana i owinięta taśmą klejącą. Jak, na miłość boską, miał usunąć to wszystko, a potem wyciągnąć korek w taki sposób, by Paulus nie powziął żadnych podejrzeń?
Z oczu młodzieniaszka bił triumf.
– Lepiej się pospiesz. Oni już długo nie wytrzymają.
Nataniel zaczął szperać w swojej torbie, zawieszonej na pasku.
I wtedy Paulus popełnił błąd.
Chcąc do reszty wystraszyć Nataniela, wskazał na występ z płyty łupku.
– Widzisz? Za moment się urwie!
W morzu mgły znów pojawił się otwór. Nataniel zobaczył małe, słabe palce Gabriela, samymi koniuszkami trzymające się skały, przerażoną twarz Iana, znieruchomiałe ciało Tovy…
Znów zakryła ich biała wata.
Nataniel przypomniał sobie, co ujrzał poprzednio, i porównał z tym, co zobaczył teraz.
W obu przypadkach coś go zastanowiło. Otwór we mgle miał dziwnie regularne krawędzie, przypominał owalne okienko, wydłużone, szersze niż dłuższe, albo coś na kształt wizjera.
Czyżby więc Paulus chciał na niego sprowadzić iluzję?
Myśli pędziły przez głowę Nataniela jak szalone. Ujrzał swych przyjaciół jakby za blisko. Wcześniej słyszał przecież ich krzyki, wydawało się, że spadają gdzieś w bezdenną głębię, o wiele, wiele dalej od małego występu skalnego, który ujrzał.
Wszystko to było zatem złudzeniem!
W Natanielu narastał gniew. Z oddali gdzieś poniżej usłyszał wołanie: „Fritz!” Ten głos mógł należeć tylko do Marca.
Teraz wpadł we wściekłość. Oto stał marnując czas na tego młodzieniaszka, podczas gdy przyjaciele pilnie potrzebowali jego pomocy! I gdyby nadal wierzył Paulusowi, Lynx z pewnością zdążyłby porwać tamtych troje!
Marco temu zapobiegł.
Ale za Paulusa odpowiedzialny był on, Nataniel.
Nie zastanawiając się dłużej, z wrodzoną naturalnością wykonał gest, dziedzictwo zaklinaczy z rodu Ludzi Lodu. Obrócił dłonie wewnętrzną stroną ku Paulusowi i zawołał, ale z jego ust nie popłynęły pradawne zaklęcia, lecz zwyczajne współczesne słowa:
– Zaklinam cię w nicość! Bo nikt nie darzył cię sympatią, kiedy żyłeś. Twoja matka umarła przy twoim urodzeniu, ojciec nie zdołał cię pokochać, choć tego pragnął. Siostry odżegnały się od ciebie, wszystko to z powodu twojej nikczemności. Nie było w tobie nic, co teraz zdołałoby cię uratować…
Nataniel widział przed sobą swoją rękę. Obserwował, jak pojawia się wokół niej poświata niebieskawych iskier, ciągnąca się także dalej wzdłuż ramienia. Starał się nie pokazać po sobie, jak bardzo zdziwiło go to zjawisko, choć serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi i ze zdumienia zaparło mu dech.
Paulus także osłupiał i Nataniel się zorientował, że najwidoczniej niebieskofioletowa aura otacza całe jego ciało. Wiedział, że aura w tym kolorze wskazuje na nadprzyrodzone zdolności, ale że widać to tak wyraźnie…?
Nigdy nie miałem świadomości, ile potrafię, pomyślał. Teraz z wielką intensywnością objawia się mój gniew, on wyzwala te niezwykłe talenty. Jestem silniejszy od innych, aby zaklęcia zadziałały, nie muszę nawet wypowiadać ich w języku naszych przodków!
Na jego oczach bowiem Paulus zaczął się rozpadać tak jak pierwszy Jolin w Eldaflord pod wpływem zaklęć Didy, Mara i Targenora-Wędrowca. Nataniel nie zaklinał, on po prostu gorąco pragnął, by upiór całkowicie zniknął z powierzchni ziemi, i jego życzenie zostało spełnione!
To nieprawdopodobne, fantastyczne! Nataniel starał się z całych sił zachować chłodny gniew i jasność umysłu, nie chciał stracić kontroli, bo wtedy mógłby wszystko zaprzepaścić.
Spotkał już na swej drodze wielu dotkniętych dziedzictwem zła. Wielu zdołali nawrócić, przeciągnąć na swoją stronę. Ale Paulus, ten arcyłotr, był zatwardziały jak Solve, nie wart ani odrobiny współczucia czy litości.
Z ostatnim żałosnym jękiem Paulus zniknął. Nie został po nim żaden ślad.
Kolejne niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Nataniel oddychał ciężko, ale bardziej chyba z przejęcia niż ze zmęczenia. Nie miał jednak chwili do stracenia. Pamiętając, że nie ma za nim żadnej drogi wiodącej w dół, ruszył przed siebie.
W Dolinie pozostają więc teraz cztery przeszkody. Plus Lynx, ale on to nie moja sprawa. No i najgorsze: obraz Tan-ghila, przesyłany jego myślą!
Boże, czy nigdy nie znajdę ścieżynki, prowadzącej na dół?
Uznał, że naśladowanie Iana nie byłoby właściwym posunięciem. Po tym, jak Irlandczyk ześlizgnął się za Tovą i Gabrielem, Nataniel nie słyszał już głosu żadnego z przyjaciół.
Strach ścisnął mu serce. Dlaczego tam na dole panuje taka cisza?
Marco zobaczył, że Lynx na dźwięk imienia „Fritz” nieruchomieje jak słup soli.
Tak, on naprawdę tak się nazywa. To jego imię i on śmiertelnie się boi, pomyślał.
Własna potęga napełniła Marca poczuciem triumfu.
Niebezpieczne uczucie, bo kazało mu zbliżyć się do Lynxa.
– Fritz! – zawołał jeszcze raz. – Wiem, kim jesteś!
Nie było to prawdą, nic więcej przecież nie wiedział na temat tego mężczyzny.
Lynx jednak zawrócił na pięcie i zaczął uciekać w dół ku Dolinie. Marco bez zastanowienia pognał za nim.
Lynx zniknął za jednym z występów i zaczął spuszczać się w dół. Znów załomotały spadające odłamki.
Marco podążył za Lynxem.
Dotarł mniej więcej do połowy stromego zbocza, na którym wciąż można było dostrzec ślady, prastarej ścieżki dla bydła, kiedy usłyszał jakiś głos w swoim wnętrzu:
– Marco, Marco, myśl o tym, co robisz!
Zatrzymał się. To był głos Tengela Dobrego.
Dopóki wybrani przebywali w Dolinie, przodkowie Ludzi Lodu nie mogli bezpośrednio ingerować. Zawarli jednak umowę, że Tengel Dobry będzie pośredniczył między Markiem a Linde-Lou, który z kolei utrzymywał kontakt z Christą.
– Wybacz – szepnął. – Zapomniałem się.
– Nie stać nas na to, Marco – ostrzegł głos. – To mogło się bardzo źle skończyć. Lynx czyha za jednym z głazów, gotów do ataku.
Marco zadrżał. Miał wrażenie, że już czuje, jak wokół niego zaciska się groźna pętla.
– Czy oni coś znaleźli? – spytał. – Christa i Linde-Lou?
– Wyniknęło pewne opóźnienie. Z powodu czyjejś nadgorliwej chęci niesienia pomocy zmuszeni są czekać aż do jutra.
– Ależ tak długo zwlekać nie możemy!
– Musicie. Zostaw Lynxa i ruszaj na pomoc pozostałym. Przekaż im wiadomość, że mają zachować jak największą ostrożność. Grozi im niebezpieczeństwo. Spiesz się!
Głos umilkł. Marco natychmiast zawrócił i zaczął wspinać się pod górę, chcąc odnaleźć towarzyszy. Był zły na siebie z powodu swej lekkomyślności i obiecywał sobie, że to się więcej nie powtórzy.
Właściwie popełnianie tego rodzaju głupstw nie przynosi tylko i wyłącznie szkody. Człowiek najlepiej wszak uczy się na własnych błędach i być może taki wstrząs był konieczny, aby Marco wzmógł czujność.
Ale tak bardzo kusiło go, by rozprawić się z Lynxem już teraz, przerazić go jego własnym imieniem.
Fritz! Jakby to jedno, imię, wystarczyło!
Powoli dawało się odczuć ciepło dnia, a od wspinaczki zrobiło mu się wręcz gorąco. Marco musiał nieco zwolnić.
Zastanawiał się, gdzie też mogą się znajdować pozostałe zjawy wywodzące się z pierwszych lat, jakie Ludzie Lodu spędzili w Dolinie. Widział wszak tylko Ghila Okrutnego, i to z daleka.
Może tylko on tu był? On i Lynx?
Ale Tengel Dobry powiedział przecież, że przyjaciele Marca znaleźli się w niebezpieczeństwie, na własne uszy słyszał też łoskot spadających odłamków i wołanie o pomoc. A potem tę straszną ciszę.
Marco przyspieszył kroku.
Przebudzenie Iana Morahana było bardzo bolesne. Miał wrażenie, że wszystkie kości popękały mu na drobniutkie kawałeczki, na skórze czuł tysiące zadrapań. Najgorzej sprawa przedstawiała się z dłońmi, jakby całkiem obdarto je ze skóry.
Nie miał sił nawet otworzyć oczu, jęczał tylko cicho, udręczony.
Usłyszał głosy. Szept i chichot kobiet gdzieś w pobliżu.
Kobiece głosy? Po stracie Ellen Tova była jedyną kobietą w ich grupie.
I dałby sobie głowę uciąć, że żadna z tych, które słyszał, nie jest Tovą. Kobiety posługiwały się ponadto tak starą odmianą norweskiego, że Ian, cudzoziemiec, nie mógł zrozumieć, co mówią.
Przy upadku musiał stracić przytomność, a i teraz oszołomienie nie ustępowało. Jak mógł wykazać się taką bezmyślnością i po prostu rzucić się w przepaść? Ale wtedy w myślach miał tylko jedno: ratować Tovę i małego Gabriela.
Co z niego za dureń? W ten sposób nie tylko nikogo nie uratował, ale i sam sobie wyrządził krzywdę.
Wielkie nieba, co te kobiety wyprawiają!
Ich dłonie wędrowały po jego ciele. Czy to dlatego zanosiły się śmiechem? Co one sobie właściwie wyobrażają?
Osłabiony, próbował je odepchnąć poranioną ręką, ale ledwie miał siłę, by ją unieść. Kobiety w pierwszej chwili się cofnęły, ale gdy tylko zorientowały się, jak małe stanowi zagrożenie, zaraz rzuciły się nań od nowa.
Teraz wdarły się poniżej pasa. Przeklęte, nie pozwoli na to, żeby…
Nie!
W jednej chwili wstrząśnięty Ian zdał sobie sprawę, o co naprawdę chodzi. One szukały buteleczki, nic więcej nie chciały. Buteleczki, której przysiągł strzec i oddać za nią własne życie.
Tamci mówili o pięciu duchach w Dolinie. Dwa z nich podobno miały być kobietami. Jak się nazywały? Gro? Nie, Guro. I Ingegjerd. Obie dzikie, szalone, na wskroś złe. Wielbicielki Tengela Złego.
Ale wydawały się takie realne… Choć to o niczym nie świadczy, takie wszak były wszystkie zamieszane w walkę duchy i upiory.
Przykucnęły po jego bokach i zapamiętale go obszukiwały. Jedna o osobliwej, fascynującej urodzie, druga brzydka jak półtora nieszczęścia. Nie wiedział, która jest która, było mu zresztą wszystko jedno. Chichotały przy tym i zanosiły się śmiechem. Brzydula wetknęła mu rękę w spodnie, sprawdzając, jak został stworzony. Uradowana, z uznaniem pokiwała głową, druga zaśmiewając się powiedziała coś, co zrozumiał jak „później”.
Iana ogarnął gniew, dodał mu sił, potrzebnych do odzyskania pełni świadomości.
Obolałymi, pokrwawionymi dłońmi zdołał odepchnąć od siebie tg bardziej natrętną. Upadła na plecy między kamienie, pokazując, że nic nie ma pod spódnicą.
W chwili jednak gdy ją popychał, druga zdołała zerwać rzemień, którym obwiązany był w pasie, i przyciągnęła ku sobie torbę z ukrytą tam flaszką. Wydała triumfalny okrzyk jak drapieżny ptak i ta, która upadła, szybko poderwała się na nogi. Razem pomknęły w dół, ku równinie.
Ian zdołał wstać, miał sporo kłopotów z poprawieniem spodni i paska, i pomimo bólu i skaleczeń, jakich nabawił się podczas upadku, powlókł się za nimi.
Wydawało się, że kobiety nie mają zamiaru rozpłynąć się w powietrzu. Może nie mogły? Może ktoś musiałby je zaczarować? Lynx albo Tengel Zły, czy kto tam wyprawiał takie magiczne sztuki. Ian i tak miał szczęście, przynajmniej je widział.
Zdawał sobie jednak sprawę, że nigdy nie zdoła ich dogonić, ale mimo to biegł tak szybko, na ile pozwalały mu rany i ból całego ciała.
Wkrótce zginęły we mgle, ale wciąż je słyszał, bo podniecone rozmawiały ze sobą w biegu. Nie wiedział, jakie polecenia otrzymały co do flaszki, doszedł jednak do wniosku, że ani Lynx, ani Tengel Zły nie mają ochoty zanadto zbliżać się do jasnej wody, butelka musi więc zostać zniszczona lub ukryta…
Gdy wyszedł na łysą równinę, na której z ziemi tu i ówdzie wystawały tylko pojedyncze kamienie, znalazł się pod pasmem mgły. Właściwie trudno było mówić o równinie, teren bowiem się nachylał, choć był rzeczywiście otwarty, i Ian, gdyby miał czas, mógłby przyjrzeć się Dolinie Ludzi Lodu. Całkowicie pochłonęły go jednak uciekające przed nim kobiety.
Posuwał się naprzód chwiejnym krokiem. Dręczony nieludzkim bólem, parł mimo wszystko naprzód, upadał i znów stawał na nogi…
Kobiety oddalały się coraz bardziej.
Nie sprawdziłem się, pomyślał z rozpaczą. Zlecono mi zadanie, uznano za godnego, a ja dopuściłem do tego, że straciliśmy butelkę. Tak nie może być, tak nie może być…
Nagle zorientował się, że kobiety przystanęły.
Ze zmęczenia pociemniało mu w oczach. Jęcząc z bólu osunął się na kolana, nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Przed nim coś było, zakrwawionymi rękoma przetarł oczy…
Rozpacz zastąpiła pełna nadziei ulga.
To Marco zagrodził drogę kobietom. Marco przyszedł na ratunek!
Ian zawołał głosem, który nie do końca chciał go słuchać:
– Marco! One zabrały… butelkę! Ma ją blondynka.
Nieprzytomny osunął się na zmrożoną ziemię.
Marco w lot pojął sytuację.
Od razu zrozumiał, kim są kobiety. Na razie musiał zostawić Iana, przede wszystkim należało ratować butelkę.
Jasnowłosa…
On także nie wiedział, która z kobiet jest która, ale też i nie miał zamiaru ich pytać. Odciął im drogę, lecz one wcale się nie rozdzieliły, czego się spodziewał, ani też nie rzuciły się do ucieczki. Zatrzymały się, zafascynowane widokiem zjawiskowo pięknego mężczyzny.
– Ojej – westchnęła Guro.
Ingegjerd, niezdolna wydusić z siebie słowa, otworzyła ze zdumienia usta. Najwidoczniej w Dolinie Ludzi Lodu nie były rozpieszczane męską urodą.
Marco wyciągnął rękę.
– Oddaj mi paczkę – spokojnie zwrócił się do jasnowłosej.
Niemal jak w transie już zamierzała podać mu starannie opakowaną butelkę, gdy wszyscy w swoich głowach usłyszeli coś niby gniewne warczenie. Marco natychmiast pojął, że to zżyma się duch Tengela Złego, który musi znajdować się gdzieś niedaleko w Dolinie. Kobiety z krzykiem poderwały się do ucieczki w stronę pochyłej równiny. Marco rzucił się w pogoń.
Duchy kobiet potrafiły biec bardzo szybko, ale Marco też radził sobie nie najgorzej.
Nagle ujrzał Lynxa stojącego na krawędzi urwiska; najwidoczniej znów szedł na górę.
Kobiety z radości zaczęły się nawzajem przekrzykiwać, triumfalnie pokazując mu paczuszkę z butelką.
Lynx jednak wcale nie wpadł w zachwyt, jak się spodziewały. Wymachując rękami krzyknął coś ostrzegawczo i błyskawicznie zaczął spuszczać się w dół.
Rozczarowanym kobietom głos uwiązł w gardle.
A więc on rzeczywiście boi się jasnej wody, pomyślał ucieszony Marco. Nareszcie mamy pewność.
– Może teraz oddacie mi paczkę – spokojnie zwrócił się do jasnowłosej.
Odczuwał gwałtowną niechęć przed walką wręcz z tymi brudnymi i najwyraźniej wulgarnymi kobietami.
Przemoc, nienawiść, unicestwienie…
Gdyby tylko mógł łagodnie przemówić do ich dusz!
Nagle ogarnęło go zniechęcenie. Przywykły do atmosfery życzliwości panującej w Czarnych Salach i przyjacielskich stosunków wśród Ludzi Lodu, serdecznie dość już miał wszelkiej nienawiści. A tu on i jego towarzysze musieli postępować jak prawdziwe potwory.
Do ich stylu życia w ogóle to nie pasowało.
Nie przypuszczał jednak, by w starciu z Guro i Ingegjerd mógł coś zyskać łagodnością. Ciemnowłosa kobieta nie wyglądała na osobę dopuszczającą działanie w białych rękawiczkach. Zrozumiał, że to musi być Guro, pomimo paskudnego charakteru znana ze swej urody. Ta druga, blondynka, tak brzydka, że aż przykro było na nią patrzeć, to Ingegjerd, gorąca wielbicielka Tengela Złego, która nigdy nie miała okazji go spotkać. Ją pewnie udałoby się przekonać, ale…
Marco westchnął w duchu. Gdyby zechciał, zapewne zdołałby przeciągnąć Ingegjerd na swoją stronę. Ale czy naprawdę takie było jego pragnienie?
Przyłączyłaby się do niego, bo najwyraźniej ją zauroczył. A tego Marco wcale nie chciał. Tak trudno sobie poradzić z wielbicielkami, kiedy nie jest się ani odrobinę zaangażowanym, nie da się bowiem wtedy uniknąć zadania bólu drugiemu człowiekowi. Ingegjerd z pewnością nie miała łatwego życia, nie zasługiwała na to, żeby ten, którego sobie wybrała, odwrócił się do niej plecami.
Z Tovą było co innego. Ją Marco lubił, jej podziw zresztą dało się znieść, bo sama potrafiła podejść do tego z humorem.
Teraz sytuacja byłaby znacznie trudniejsza.
Marco nigdy nie chciał nikogo zranić. Nie chciał niepotrzebnych kłopotów, związanych z koniecznością obrony przed natarczywymi miłosnymi zapędami. Nie miał też na to czasu.
– Oddaj mi flaszkę – zmęczonym głosem poprosił Ingegjerd.
W jej oczach pojawił się cień łagodności. Pomóżcie mi, czarne anioły, prosił niemo swych krewniaków, choć wiedział, że nie może otrzymać od nich odpowiedzi. Pomóżcie mi, nie chcę ich unicestwiać, w tej chwili nie jestem do tego zdolny. Te kobiety zasługują na króciutką bodaj chwilę życia, zanim Tengel Zły znów wyciągnie po nie szpony. Nie mam sił, by z nimi walczyć, brak mi też na to czasu. Moim zadaniem jest pokonać Lynxa, a nie te stosunkowo niewinne kobiety. Obie padły wszak ofiarą przekleństwa ciążącego nad rodem, nic nie mogły poradzić na to, że są takie, jakie są.
Usta Ingegjerd drżały. Nie potrafiła oderwać oczu od pięknej twarzy Marca, była jak zaczarowana. Podeszła bliżej, chcąc jeszcze raz podać mu butelkę.
Ale Guro wydarła jej paczuszkę.
– Przeklęta dziwko, całkiem pomieszało ci się w głowie? – wrzasnęła.
W następnej chwili już uciekała. Ingegjerd opamiętała się i pospieszyła za nimi dwojgiem, bo Marco pobiegł za Guro. Czy Ingegjerd podąża za nim, czy za swą przyjaciółką, nie wiedział i nie miał zamiaru się dowiadywać.
Wcześniej mógł co prawda odebrać butelkę przemocą, ale rękoczyny wydawały mu się ohydne i nie na miejscu. Próbował postępować delikatnie, to jednak okazało się błędem.
Guro umiała biegać, ale i Marco to potrafił. Sprawiali wrażenie, że unoszą się nad kamienistym płaskowyżem.
I nagle, zanim zdążył pojąć, co się dzieje, walka przyjęła całkiem nieoczekiwany obrót.
Kobiety zatrzymały się na moment.
Marco także mimowolnie przystanął.
Nie, pomyślał. Co się teraz stanie?
Zbliżyli się do kolejnego płasko ściętego nawisu, położonego strategicznie, królującego nad doliną.
Na samej jego krawędzi siedziała skulona postać przypominająca mroczny, poskręcany pniak. Zdawała się nawet nie odbijać blasku słońca, oszczędnie oświetlającego teraz Dolinę Ludzi Lodu.
Obraz Tengela Złego, przesyłany myślą.
Tutaj więc Heike i Tula rozegrali swą ostatnią bitwę. Tu Kolgrim zadał Tarjeiowi śmiertelną ranę i sam rzucił się w objęcia śmierci.
Marco znalazł się w historycznym miejscu, lecz jego nastrój ani trochę się od tego nie polepszył.
Nie miał zresztą czasu na rozmyślania, bo wszystko wydarzyło się jednocześnie. Dogonił Guro i próbował wyrwać jej paczuszkę z butelką, ona rzuciła ją Ingegjerd, która tego nie zauważyła, i paczuszka upadając na ziemię potoczyła się w dziurę za kamieniem. Marco natychmiast rzucił się za nią. Guro zawołała: „Mamy jasną wodę, panie”, i duch Tengela Złego odwrócił się w ich stronę.
Ukrytego w jamie Marca nie dostrzegł, widział jednak i słyszał kobiety. Przez moment wydawało się, że potworny duch rośnie, robi się wyższy i szerszy, ale to była iluzja. Na dźwięk słów „jasna woda” z gardzieli buchnęła szarozielona chmura dymu, ku Guro i Ingegjerd wyciągnął się długi zakrzywiony paluch i obie zostały unicestwione. Zniknęły jak rosa w promieniach słońca.
Marco nie miał czasu użalać się nad ich losem. Tengel Zły otrząsnął się i podniósł, gotów do ucieczki przed jasną wodą.
Marco działał instynktownie. Nie miał czasu na finezyjne posunięcia, tutaj obowiązywało prawo dżungli. Zabić lub zostać zabitym. Do Tan-ghila podejść nie mógł, ale zerwał opakowanie z butelki i wyszukał odpowiedni kamień, który, choć mocno tkwił w ziemi, udało mu się obluzować. Wszystko to wykonał jakby jednym ruchem. Potem wyciągnął korek z butelki i dwiema kropelkami wody zwilżył kamień, uważając przy tym, żeby nie uronić nic ani na ziemię, ani na siebie. Następnie z całej siły cisnął skalnym odłamkiem za przerażającą postacią, która właśnie poderwała się jakby do lotu. Potem Marco znów się ukrył.
Kamień musiał trafić w cel. Rozległ się przeciągły, świdrujący krzyk, od którego Marca rozbolały, uszy, buchnęła szarozielona chmura, wypełniając powietrze ohydnym smrodem.
Wiatr wkrótce rozpędził dym.
Marco zakorkował butelkę i na powrót starannie ją owinął.