Proście, a będzie wam dane. Szukajcie, a znajdziecie.
Pukajcie, a otworzą wam.
Zostałem uratowany od konieczności odpowiadania na to kłopotliwe pytanie, gdyż przerwano nam. Całe szczęście! Myślę, że każdy ma czasami wątpliwości co do Boskiej sprawiedliwości. Przyznaję, że trapiły mnie one ostatnio często i byłem zmuszony przypominać sobie raz za razem, że ścieżki Boga nie są ścieżkami człowieka i nie zawsze można było zrozumieć cele przyświecające Panu.
Nie mogłem jednak wyrazić tych wątpliwości w obecności Odwiecznego Nieprzyjaciela Naszego Pana. Szczególnie denerwujący był fakt, że Szatan przybrał w tym momencie wygląd i głos mojego jedynego przyjaciela.
Dyskusje z diabłem to zawsze przerąbana sprawa.
Rozmowa została przerwana z banalnej przyczyny — zadzwonił telefon. Przypadek? Nie sądzę, żeby Szatan tolerował „przypadki”.
W każdym razie nie byłem zmuszony szukać odpowiedzi na pytanie, na które nie potrafiłem odpowiedzieć.
— Czy mam odebrać, mój drogi? — spytała Katie.
— Proszę cię!
W ręku Katie pojawiła się słuchawka.
— Biuro Lucyfera. Mówi Rachab. Proszę powtórzyć. Zapytam.
Spojrzała na Jerry’ego.
— Ja odbiorę!
Jerry obywał się bez widzialnego aparatu telefonicznego.
— Słucham. Nie. Powiedziałem, że nie. Nie, do cholery! Przekaż to panu Ashmedai’owi. Przełącz następną rozmowę.
Mruknął coś o tym, że nie sposób znaleźć kompetentnych pracowników, po czym powiedział:
— Słucham. Tak jest, Sir! — Przez dłuższą chwilę nie mówił nic, a potem oznajmił: — Natychmiast, Sir! Dziękuję Panu.
Jerry wstał.
— Wybacz Mi, Alec. Mam robotę do wykonania. Nie wiem, kiedy wrócę. Spróbuj potraktować okres oczekiwania jako wakacje… Mój dom jest twoim domem. Katie, opiekuj się nim. Sybil, zabawiaj go!
Jerry zniknął.
— Już ja go zabawię! — Sybil zerwała się i stanęła przede mną, zacierając ręce. Jej teksański strój zniknął, a przede mną stała zupełnie naga dziewczyna.
Uśmiechnęła się.
— Sybil, przestań — powiedziała cicho Katie. — Okryj się natychmiast jakąś szatą, albo odeślę cię do domu!
— Nudziara. — Na Sybil pojawiło się skąpe bikini. — Mam zamiar sprawić, żeby święty Alec zapomniał o tej duńskiej szantrapie.
— O to się założysz, kochanie? Rozmawiałam z Pat.
— Tak? No i co ona powiedziała?
— Margrethe umie gotować.
Sybil zrobiła zdegustowaną minę.
— Dziewczyna spędza pięćdziesiąt lat, leżąc na plecach i ucząc się intensywnie, potem pojawia się jakaś pinda, która potrafi przyrządzić kurczaka z kluskami. To niesprawiedliwe.
Postanowiłem zmienić temat:
— Sybil, te twoje sztuczki z ubraniem są fascynujące. Czy jesteś już dyplomowaną czarownicą?
Sybil nie odpowiedziała mi od razu, lecz spojrzała pytająco na Katie, która rzekła:
— Z tym już koniec, kochanie. Możesz mówić swobodnie!
— Dobra. Święty Alecu, nie jestem czarownicą. Magia to bzdura. Czy pamiętasz ten werset w Biblii o nie pozwalaniu żyć tym, które zajmują się czarami?
— Księga Wyjścia dwadzieścia dwa, siedemnaście.
— No, właśnie. Starohebrajskie słowo, które przetłumaczono tu jako „czary”, oznaczało pierwotnie „trucicielstwo”. Sądzę, że nie pozwolenie trucicielce na dalsze oddychanie jest dobrym pomysłem. Zastanawiam się jednak, ile starych kobiet, które nie miały przyjaciół, zostało spalonych lub powieszonych na skutek kiepskiego tłumaczenia?
(Czy to mogła rzeczywiście być prawda? A co z „dosłownym słowem Bożym”. Zostałem wychowany w wierze, że Biblia nim jest. Rzecz jasna, słowo „czary” występuje w języku angielskim, nie oryginalnym hebrajskim, lecz tłumacze Biblii Króla Jakuba byli natchnieni przez Boga i dlatego tę wersję Biblii — i tylko tę — można traktować dosłownie. Jednak… Nie! Sybil musi się mylić. Dobry Bóg nie pozwoliłby, żeby setki, tysiące niewinnych osób zostały zamęczone na śmierć z powodu błędu w tłumaczeniu, który z łatwością mógłby poprawić.)
— A więc nie poszłaś tamtej nocy na sabat. Co w takim razie robiłaś?
— Nie to, co myślisz. Israfel i ja nie jesteśmy ze sobą aż tak blisko. Jesteśmy tylko kumplami.
— Israfel? Myślałem, że on jest w niebie.
— To jego ojciec chrzestny — trębacz. Ten Israfel w ogóle nie umie grać. Prosił mnie jednak, abym ci powiedziała, jeśli będzie okazja, że w rzeczywistości nie jest takim bęcwałem, jakiego udawał jako „Roderick Lyman Culverson Trzeci”.
— Miło mi to usłyszeć. Bardzo dobrze mu wychodziło granie nieznośnego gówniarza. Nie mogłem pojąć, jak córka Jerry’ego i Katie — czy może tylko Katie — mogła mieć tak zły gust, żeby sobie wybrać na chłopaka takiego chama. Nie mam na myśli Israfela, tylko rolę, którą grał.
— Och. Lepiej wyjaśnijmy i to. Katie, czy jesteśmy spokrewnione?
— Nie sądzę, żeby nawet doktor Darwin wykrył jakiekolwiek pokrewieństwo genetyczne, kochanie. Jestem jednak z ciebie równie dumna, jak dumna byłabym z rodzonej córki.
— Dziękuję, mamo!
— Wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni — sprzeciwiłem się — poprzez Pramatkę Ewę. Ponieważ Katie, ze zmarszczkami i wszystkim, narodziła się, gdy Dzieci Izraela wędrowały po pustkowiu, oznacza to, że tylko około osiemdziesięciu „spłodził” dzieli ją od Ewy. Znając datę twoich urodzin, można za pomocą prostej arytmetyki chytrze odgadnąć, jak blisko jesteście ze sobą spokrewnione.
— Och, nie! Znowu to samo, święty Alecu. Mama Katie pochodzi od Ewy, ale ja nie. Należymy do odrębnego gatunku. Ja jestem chochlicą. Afrytką, jeśli chodzi o ścisłość.
Ponownie zgubiła swe ubranie i przekształciła ciało.
— Widzisz?
— Poczekaj! Czy to nie ty stałaś za biurkiem w recepcji „Sans Souci Sheraton” tego dnia, gdy przybyłem do piekła?
— Jasne, że ja. Pochlebia mi, że zapamiętałeś mnie w moim oryginalnym kształcie.
Ponownie wróciła do ludzkiego ciała plus maleńkie bikini.
— Byłam tam, ponieważ znałam cię z widzenia. Tata nie chciał, żeby coś poszło źle.
Katie wstała z miejsca.
— Chodźmy na zewnątrz. Chciałabym zażyć trochę słońca przed obiadem.
— Jestem zajęta uwodzeniem świętego Aleca.
— Optymistka. Możesz to robić na zewnątrz.
Na zewnątrz było piękne teksańskie popołudnie. Cienie zaczynały się wydłużać.
— Katie, proszę o jasną odpowiedź. Czy to jest Teksas, czy piekło?
— Jedno i drugie.
— Cofam pytanie.
W moim glosie musiało zabrzmieć zniecierpliwienie, gdyż odwróciła się, kładąc mi rękę na piersi.
— Alec, nie kpiłam sobie… Przez stulecia Lucyfer utrzymywał swe „pieds-á-terre” tu i ówdzie na Ziemi. W każdym z nich odgrywał rolę miejscowego obywatela. Po Armageddonie, gdy Jego Brat proklamował się królem Ziemi na okres millenium, zaprzestał wizytować swoje włości. Jednak niektóre z tych miejsc były dla Niego jak dom, gwizdnął je więc i zabrał ze sobą. Rozumiesz?
— Chyba tak. W takim samym stopniu jak krowa rachunek różniczkowy.
— Sama też nie rozumiem całego mechanizmu. To jest na Boskim poziomie. Weź na przykład te liczne zmiany, które wycierpieliście wraz z Margą w czasie waszego prześladowania. Jak daleko sięgały? Czy sądzisz, że za każdym razem obejmowały całą planetę?
Rzeczywistość zakołysała się w moim umyśle w sposób, jakiego nie doświadczyłem od chwili ostatniej z tych „zmian”.
— Katie, nie wiem tego! Byłem zbyt zajęty walką o przetrwanie. Poczekaj chwilę! Każda zmiana pokrywała cały obszar planety Ziemi i około jednego stulecia jej historii. Za każdym razem studiowałem historię tych światów i zapamiętałem tyle, ile zdołałem. Zmiany w kulturze też. Cały ten zestaw.
— Każda ze zmian sięgała niedaleko za koniec twojego nosa, Alec, i nikt oprócz ciebie — was dwojga — nie zauważył żadnej zmiany. Nie studiowałeś historii, lecz książki na jej temat. Przynajmniej w ten sposób urządziłby to Lucyfer, gdyby to on zaaranżował całą tę sprawę.
— Hmm. Katie, czy zdajesz sobie sprawę, ile czasu zajęłoby przerobienie, przepisanie i wydrukowanie całej encyklopedii? Z reguły sięgałem właśnie do tych źródeł.
— Alec, powiedziano ci już, że czas nigdy nie stanowi problemu przy działaniu na Boskim poziomie. Podobnie jak przestrzeń. Wytworzono wszystko, co było potrzebne, ażeby cię oszukać. Ale nic więcej. Na tym polega zasada oszczędności obowiązująca w sztuce na Boskim poziomie. Co prawda sama tego nie potrafię, gdyż nie jestem na tym poziomie, ale mnóstwo razy widziałam, jak się to robi. Zdolny Artysta od kształtów i pozorów nie czyni więcej niż potrzeba, aby osiągnąć pożądany efekt.
Rachab przysiadła na krawędzi basenu, wiosłując nogami w wodzie.
— Chodź, usiądź przy mnie! Weź na przykład granicę „wielkiego wybuchu”. Co leży poza linią, na której przesunięcie ku czerwieni osiąga wielkość, która oznacza, że prędkość rozszerzania się wszechświata jest równa prędkości światła? Co jest dalej?
Odpowiedziałem sztywnym tonem:
— Katie, twoje hipotetyczne pytanie jest pozbawione znaczenia. Jestem w pewnym stopniu zaznajomiony z tak głupimi konceptami jak „wielki wybuch” i „rozszerzający się wszechświat”, ponieważ głoszący Ewangelię musi śledzić podobne teorie, aby móc je zwalczać. Te dwie, o których wspomniałaś, zakładają upływ niemożliwie długiego czasu — niemożliwie, ponieważ świat został stworzony około sześciu tysięcy lat temu. Mówię „około”, ponieważ dokładną datę stworzenia trudno jest ustalić, a także dlatego, że nie jestem pewien dzisiejszej daty. W każdym razie około sześciu tysięcy lat, a nie miliarda, jak twierdzą zwolennicy wielkiego wybuchu.
— Alec… wiek twojego wszechświata wynosi około dwudziestu trzech miliardów lat.
Chciałem jej odpowiedzieć, lecz zamknąłem usta. Gościowi nie wypada spierać się z gospodynią.
— I został on stworzony w roku cztery tysiące czwartym przed Chrystusem — dodała.
Wpatrywała się w wodę tak długo, aż wynurzyła się z niej Sybil, opryskując nas.
— Co powiesz, Alec?
— Nie zostało mi już nic do powiedzenia.
— Zwróć uwagę na to, co powiedziałam. Nie stwierdziłam, że wszechświat został stworzony dwadzieścia trzy miliardy lat temu. Powiedziałam, że tyle wynosi jego wiek. Został stworzony jako stary. Ze skamieniałościami pod ziemią i kraterami na Księżycu, wskazującymi na jego ogromny wiek. Jahwe stworzył go w ten sposób, ponieważ bawiło go to. Jeden z tych uczonych powiedział: „Bóg nie gra w kości ze Swym wszechświatem”. Niestety to nieprawda. Jahwe gra w fałszywe kości za pomocą Swojego wszechświata… aby oszukać Swe stworzenia.
— Dlaczego miałby to robić?
— Lucyfer twierdzi, że to dlatego, iż jest On marnym Artystą, takim, który ciągle zmienia zdanie i zdrapuje to, co namalował. A ponadto jest dowcipnisiem. Ale nie mogę się na ten temat wypowiadać. To nie mój poziom. Poza tym Lucyfer jest uprzedzony w stosunku do Swojego Brata. To chyba oczywiste. Nie powiedziałeś jednak nic na temat największego cudu.
— Może go nie zauważyłem.
— Nie, sądzę, że chciałeś być uprzejmy. Skąd stara kurwa może się znać na kosmogonii, teologii, eschatologii i innych trudnych słowach greckiego pochodzenia? To największy cud, nie?
— Rachab, kochanie, byłem tak zajęty liczeniem twoich zmarszczek, że nie słu…
W efekcie zostałem wepchnięty do basenu. Wypłynąłem prychając i plując wodą. Obie kobiety śmiały się ze mnie. Oparłem ręce na krawędzi basenu z obu stron Katie, która najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu. Otarła się o mnie jak kotka.
— Co chciałaś powiedzieć? — zapytałem.
— Alec, umiejętność czytania i pisania jest czymś równie wspaniałym jak seks. Albo prawie tak wspaniałym. Być może nie doceniasz w pełni tego błogosławieństwa, ponieważ nauczyłeś się tego jako dziecko i od tego czasu robisz to bez wysiłku. Jednak jako kurwa w Kanaanie prawie cztery tysiące lat temu, nie umiałam czytać i pisać. Zdobywałam wiedzę poprzez słuchanie… klientów, sąsiadów, plotek na targu. W ten sposób jednak nie można nauczyć się wiele, a wtedy nawet pisarze i sędziowie byli ciemni. Byłam już martwa od prawie trzech stuleci, zanim nauczyłam się czytać i pisać, a gdy już to zrobiłam — nauczył mnie duch nierządnicy pochodzący z tego, co później stało się wielką cywilizacją kreteńską — święty Alecu, może cię to zdziwić, ale przez całą historię kurwy uczyły się czytania i pisania na długo przedtem, zanim szanujące się kobiety wzięły się za tę niebezpieczną sztukę. Kiedy się już jednak nauczyłam, bracie, na jakiś czas wyparło to całkowicie z mojego życia nawet seks! — Uśmiechnęła się do mnie prawie całkowicie. — Po jakimś czasie wróciłam do zdrowszej proporcji — czytanie i seks w równych dawkach.
— Zabrakłoby mi sił do utrzymania takiej równowagi.
— Kobiety są inaczej skonstruowane. Moja edukacja rozpoczęła się na dobre po spaleniu Biblioteki Aleksandryjskiej. Jahwe jej nie chciał, więc Lucyfer zagarnął duchy tych wszystkich tysięcy kodeksów, zabrał je do piekła, zregenerował starannie — i Rachab miała piknik! Powiem ci jeszcze, że Lucyfer ma na oku Bibliotekę Watykańską, która wkrótce pójdzie do kasacji. Zamiast regenerować duchy, planuje On tym razem gwizdnąć ją w całości na chwilę przed tym, jak czas zatrzyma i przenieść nienaruszoną do piekła. Czy to nie będzie bomba?
— Chyba tak! Jedyną rzeczą, jakiej kiedykolwiek zazdrościłem papistom, jest ich biblioteka. Ale co to znaczy regenerować duchy?
— Klepnij mnie w plecy.
— Hę?
— Klepnij. Nie tak, mocniej! Nie jestem małym kruchym motylkiem. Mocniej! O, tak! Właśnie klepnąłeś zrezygnowanego ducha.
— Całkiem jak prawdziwy.
— Mam nadzieję. Zapłaciłam za sługę pierwszej klasy. To było, zanim jeszcze Lucyfer zwrócił na mnie uwagę i zrobił ze mnie ptaszka w złotej klatce — doprawdy żałosny widok! O ile wiem, gdy jesteś zbawiony i idziesz do nieba, regenerują cię za cię za darmo, tutaj jednak kupujesz to na kredyt, a potem zapracowujesz się, aż ci dupa odpadnie, żeby go spłacić. Przynajmniej w ten sposób ja go spłaciłam. Święty Alecu, wiem, że ty nie umarłeś! Zregenerowane ciało jest takie samo jak to, które miałeś przed śmiercią, tylko lepsze. Żadnych chorób zakaźnych, uczuleń, zmarszczek wywołanych starością — ja ci pokażę „zmarszczki”. Nie miałam żadnych w chwili, gdy umarłam… a przynajmniej niewiele. Jak to zrobiłeś, że znowu mówię o zmarszczkach? Rozmawialiśmy o teorii względności i rozszerzającym się wszechświecie — intelektualna konwersacja pełną gębą!
Tej nocy Sybil podjęła poważną próbę dostania się do mojego łóżka, lecz Katie stanowczo sprzeciwiła się temu — po czym poszła ze mną do łóżka sama.
— Pat mówiła, żeby nie pozwolić ci spać samemu.
— Pat sądzi, że jestem chory. Nic mi nie jest.
— Nie będę się z tobą sprzeczać. Nic się nie bój, kochanie! Mama Rachab pozwoli ci spać.
Gdzieś w środku nocy obudziłem się z łkaniem i Katie była przy mnie. Pocieszyła mnie. Jestem pewien, że Pat opowiedziała jej o moich koszmarach. Uspokojony przez Katie zasnąłem stosunkowo szybko.
Było to słodkie arkadyjskie interludium… mącone jedynie nieobecnością Margrethe. Jednak Katie przekonała mnie, iż ze względu na Jerry’ego (i na nią) powinienem okazać cierpliwość i nie przeżuwać w myślach swej straty. Nie robiłem więc tego, przynajmniej nie za często, w ciągu dnia, a choć noce mogły być gorsze, nawet samotne noce nie były zbyt samotne, gdy matka Rachab pocieszała mnie po tym, jak budziłem się pozbawiony obrony. Była zawsze przy mnie… nie licząc jednej nocy, gdy musiała gdzieś się udać. Sybil przejęła wtedy straż. Katie udzieliła jej szczegółowych instrukcji, więc postępowała tak samo jak ona.
Odkryłem jedną zabawną cechę Sybil. Podczas snu wraca nieświadomie do swego naturalnego kształtu chochlicy, czy afrytki. Staje się wtedy około sześciu cali niższa i ma te małe śliczne różki, które były pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem u niej w „Sans Souci”.
Za dnia pływaliśmy i opalaliśmy się, jeździliśmy konno i urządzaliśmy pikniki pośród wzgórz. Tworząc tę enklawę, Jerry najwyraźniej podwędził wiele mil kwadratowych. Zanosiło się na to, że możemy wędrować tak daleko, jak chcemy, w dowolnym kierunku.
Albo może nie rozumiem, jak się robi takie rzeczy.
Wykreślcie „może”. Wiem tyle o działaniach na Boskim poziomie, co kura o pieprzu.
Jerry był już nieobecny około tygodnia, gdy Rachab pojawiła się na śniadaniu z moim pamiętnikiem.
— Święty Alecu, Lucyfer przysłał instrukcję, że masz go doprowadzić do dnia dzisiejszego i prowadzić dalej na bieżąco.
— Dobrze. Czy może być pisany ręcznie? Albo, jeśli jest tu maszyna do pisania, mogę to jakoś wystukać.
— Pisz ręcznie! Ja przepiszę to na czysto. Robiłam to często dla Księcia Lucyfera.
— Katie, czasami mówisz na niego „Jerry”, czasami „Lucyfer”, nigdy „Szatan”.
— Alec, on woli, by nazywać go „Lucyfer”, ale reaguje na wszystko. „Jerry” i „Katie” to były imiona wymyślone na użytek twój i Margi…
— I „Sybil” — dodała Sybil.
— I „Sybil”. Tak jest. Egret. Czy chcesz powrócić do swego imienia?
— Nie. Myślę, że to fajnie, że Alec — i Marga — nazywają nas imionami, których nikt inny nie zna.
— Chwileczkę — wtrąciłem się. — Tego dnia, gdy spotkałem was po raz pierwszy, wszyscy troje reagowaliście na te imiona, jakbyście nosili je przez całe życie.
— Mama i ja jesteśmy bardzo szybkie w improwizowanym dramacie — odparła Sybil-Egret. — Oni nie wiedzieli, że są czcicielami ognia, zanim nie wtrąciłam tego do rozmowy. Sama też nie wiedziałam, że jestem czarownicą, zanim mama mi nie szepnęła na uszko. Israfel też jest bystry. Miał jednak więcej czasu na zastanowienie się nad swoją rolą.
— A więc ciągnęliśmy drut ze wszystkich stron! Para wiejskich matołków.
— Alec — oświadczyła Katie poważnym tonem. — Lucyfer nic nie czyni bez powodu. Rzadko jednak wyjaśnia swoje motywy. Jego intencje są złe tylko w stosunku do tych, którzy sami kierują się złą wolą… a ty nie jesteś jednym z nich.
Wszyscy troje opalaliśmy się nad basenem, gdy nagle powrócił Jerry. Przemówił natychmiast do mnie, nie zatrzymując się nawet, aby porozmawiać z Katie.
— Ubieraj się! Wyruszamy natychmiast!
Katie zerwała się i pobiegła po moje ubranie. Zostałem ubrany przez obie kobiety z prędkością strażaka odpowiadającego na alarm.
Katie wsunęła mi maszynkę do golenia do kieszeni i zapięła ją.
— Jestem gotów — oświadczyłem.
— Gdzie jego pamiętnik?
Katie ponownie pognała do budynku.
— Mam go!
Przez tę krótką chwilę Jerry osiągnął wzrost dwunastu stóp — i zmienił się. Nadal był sobą, teraz jednak zrozumiałem, dlaczego Lucyfer był znany jako najpiękniejszy ze wszystkich aniołów.
— Pa, pa! — zawołał. — Rachab, zadzwonię, jeśli będę mógł!
Zaczął podnosić mnie z ziemi.
— Zaczekaj! Musimy go z Egret pocałować na pożegnanie!
— Dobra. Tylko żywo!
Tak też zrobiły — dwa czysto formalne buziaki jednocześnie.
Jerry podniósł mnie jak dziecko i wzbiliśmy się pionowo w górę. Ujrzałem przez chwilę „Sans Souci”, pałac i plac, po czym zasłoniły je dym i płomień bijące z czeluści. Po chwili opuściliśmy ten świat. W jaki sposób podróżowaliśmy, jak długo to trwało i dokąd dotarliśmy, nie potrafię powiedzieć. Przypominało to ten niekończący się upadek do piekła, było jednak wygodniejsze dzięki ramionom Jerry’ego. Przypominało mi to, jak — gdy byłem małym dzieckiem dwu — lub trzyletnim — ojciec czasami brał mnie w ramiona po kolacji, i nie wypuszczał, dopóki nie zasnąłem.
Wydaje mi się, że zasnąłem. Po dłuższym czasie obudziłem się z poczuciem, że Jerry opada do lądowania. Po chwili opuścił mnie na ziemię i postawił na nogi.
Działało tu przyciąganie. Czułem swą wagę i słowo „dół” odzyskało znaczenie. Nie sądzę jednak, żebyśmy znajdowali się na planecie.
Wydawało się, że stoimy na ganku czy podmurówce jakiegoś niewiarygodnie wielkiego budynku. Nie mogłem go dostrzec, gdyż znajdowaliśmy się tuż przed nim. W jakimkolwiek kierunku spoglądałem, nie było widać nic, poza bezkształtnym półmrokiem.
— Dobrze się czujesz? — zapytał Jerry.
— Tak. Chyba tak.
— Dobrze. Posłuchaj uważnie! Za chwilę zaprowadzę cię, abyś ujrzał, nie, został ujrzany, przez Istotę, która jest dla mnie i dla mojego brata, twojego boga, Jahwe, tym, czym Jahwe jest dla ciebie? Rozumiesz?
— Hmm… może. Nie jestem pewien.
— A ma się do B, jak B do C. Dla tej Istoty twój pan bóg Jehowa jest odpowiednikiem dziecka budującego na plaży zamki z piasku, a potem niszczącego je w napadach dziecinnej wściekłości. Sam również jestem dla Niego dzieckiem. Spoglądam na Niego tak, jak ty na swego potrójnego boga — ojca, syna i ducha świętego. Nie oddaję tej Istocie czci jako Bogu. Ona nie wymaga, nie oczekuje i nie pragnie podobnego lizusostwa. Możliwe, że Jahwe jest jedynym bogiem, który oddaje się temu dziwacznemu nałogowi. Przynajmniej sam nie słyszałem o żadnej planecie, czy innym miejscu w żadnym ze wszechświatów, gdzie oddawano by cześć bogom. Jestem jednak młody i mało podróżowałem.
Jerry przyglądał mi się uważnie. Wyglądał na zakłopotanego.
— Alec, może ta analogia wyjaśni ci sprawę. Czy w młodości zabierałeś kiedyś jakieś zwierzę domowe do weterynarza?
— Tak. Nigdy mi się to nie podobało, bo one bardzo się tego bały.
— Mnie to się też nie podoba. No dobrze, a więc wiesz jak to jest, gdy się zaprowadzi chore lub ranne zwierzę do weterynarza. Musisz czekać, aż doktor zadecyduje, czy da się je wyleczyć, czy też jedyne, co można uczynić, to skrócić męczarnie biednego stworzenia. Mam rację?
— Tak. Jerry, chcesz mi powiedzieć, że sytuacja jest niejasna. Niepewna.
— Całkowicie niepewna. Nie ma precedensów. Nigdy jeszcze żaden człowiek nie został doprowadzony na ten poziom. Nie wiem, co On uczyni.
— Zgoda. Ostrzegłeś mnie, że trzeba będzie podjąć ryzyko.
— Tak jest. Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie. Ja też, choć myślę, że tobie grozi znacznie większe. Mogę cię jednak zapewnić o jednym, Alec — jeśli To postanowi cię unicestwić, nie dowiesz się o tym. Ono nie jest sadystycznym Bogiem.
— Więc to jest „Ono” czy „On”?
— Hmm… używaj formy „On”. Jeśli przyjmie kształt cielesny, będzie to zapewne postać ludzka. Możesz się wtedy do Niego zwracać: „Panie Przewodniczący” lub „Panie Kościej”. Traktuj Go tak, jak traktowałbyś człowieka znacznie starszego od siebie, którego darzysz wielkim szacunkiem! Nie bij pokłonów ani nie okazuj czci! Zachowuj się odważnie i mów prawdę! Jeśli będziesz musiał zginąć, uczyń to z godnością.
Strażnik, który zatrzymał nas u drzwi, nie był człowiekiem. Gdy jednak przyjrzałem mu się dokładniej, stał się nim. Podobnie nieokreślony charakter cechował wszystko, co widziałem w miejscu, które Jerry określał jako „Filię”.
Strażnik powiedział do mnie:
— Proszę się rozebrać. Może pan zostawić ubranie tutaj, zabierze je pan później. Co to za metalowy przedmiot?
Wytłumaczyłem mu, że to tylko maszynka do golenia.
— Do czego to służy?
— To jest… nóż do ścinania włosów z twarzy.
— Hoduje pan tam włosy?
Spróbowałem mu wytłumaczyć, na czym polega golenie.
— Jeśli nie chce pan mieć tam włosów, dlaczego każe im pan tam rosnąć? Z konieczności czy dla zysku?
— Jerry, obawiam się, że to przewyższa moje możliwości!
— Sam to załatwię.
Musiał chyba rozmawiać ze strażnikiem, nic jednak nie słyszałem. W końcu powiedział do mnie.
— Zostaw maszynkę razem z ubraniem. On ma cię za wariata, ale mnie również ma za wariata, więc to bez znaczenia.
Pan Kościej może być uważany za „Ono”, dla mnie jednak wyglądał jak bliźniaczy brat doktora Simmonsa — weterynarza z Kansas, do którego prowadziłem psy i koty, a raz również żółwia — cały korowód małych zwierząt, które dzieliły ze mną dzieciństwo. Również jego gabinet wyglądał dokładnie jak gabinet doktora Simmonsa, wliczając w to biurko z zamknięciem żaluzjowym, które doktor musiał odziedziczyć po dziadku. Na półce nad biurkiem stał kalendarz Setha Thomasa, który doskonale pamiętałem.
Zdawałem sobie sprawę (jako całkowicie trzeźwy i wypoczęty), że to nie był doktor Simmons, i że choć podobieństwo nie było przypadkowe, nie miało jednak na celu wprowadzenia mnie w błąd.
Przewodniczący, czymkolwiek On, Ona czy Ono jest, dotarł do mojego umysłu za pomocą pewnego rodzaju hipnozy, kreując otoczenie, w którym mógłbym się poczuć bezpiecznie. Doktor Simmons głaskał zwykle zwierzę i przemawiał do niego, zanim przeszedł do nieprzyjemnych, nieznanych i często bolesnych czynności, które musiał wykonać. To skutkowało. W moim wypadku poskutkowało również. Wiem, że Pan Kościej nie był starym weterynarzem z lat mojego dzieciństwa… jednak jako jego sobowtór wzbudził we mnie to samo uczucie zaufania. Pan Kościej spojrzał na nas, gdy weszliśmy do środka. Skinął głową Jerry’emu i przyjrzał mi się dokładnie.
— Usiądźcie!
Usiedliśmy. Pan Kościej wrócił do swego biurka, na którym leżał mój pamiętnik. Wziął go i ułożył równo strony i odłożył z powrotem.
— Jak się mają sprawy w twoim obwodzie, Lucyferze? Masz jakieś kłopoty?
— Nie, Sir. No, może zwykłe skargi na złą wentylację. Nic, z czym nie mógłbym sobie dać rady.
— Czy chciałbyś rządzić Ziemią w tym millenium?
— A czy mój brat nie ogłosił się jej panem?
— W istocie tak zrobił. Ogłosił koniec czasu, i zdemontował ją. Nie muszę jednak pozwolić mu na jej odbudowanie. Czy jej pragniesz? Odpowiedz Mi.
— Wolałbym raczej zacząć z zupełnie nowym materiałem, Sir.
— W twoim cechu wszyscy wolicie zaczynać od nowa, nie licząc się, rzecz jasna, z kosztami. Mógłbym cię na kilka cykli przenieść na Glaroon. Co ty na to?
Jerry nie śpieszył się z odpowiedzią.
— Muszę to zostawić osądowi Pana Przewodniczącego.
— Masz rację. Faktycznie musisz. Porozmawiamy więc o tym później. Dlaczego zainteresowałeś się jednym ze stworzeń twojego brata?
Musiałem chyba zasnąć na chwilę, widziałem bowiem szczeniaki i kocięta bawiące się na podwórzu, a nic takiego tam nie było. Słyszałem głos Jerry’ego:
— Panie Przewodniczący, wszystko niemal w stworzeniu ludzkim jest śmieszne, z wyjątkiem jego zdolności do tego, aby znosić cierpienie i ginąć z odwagą za to, co kocha i w co wierzy. Prawdziwość tej wiary czy sensowność tej miłości nie mają tu znaczenia, liczą się męstwo i odwaga. Są to cechy właściwe wyłącznie ludziom, niezależnie od ich stwórcy, który nie posiada ich w najmniejszym stopniu — o czym wiem, ponieważ jest on moim bratem… a ja również ich nie posiadam. Pyta Pan, dlaczego ja, i dlaczego to akurat zwierzę? Spotkałem je przy drodze, gdzie wałęsało się bezdomne — i nie zważając na swe własne trudności, znacznie przerastające jego siły! — poświęciło się bohaterskiej (i bezowocnej) próbie zbawienia mojej „duszy” zgodnie z zasadami, których je nauczono. Fakt, że jego próba wynikała z błędnych przesłanek i była bezużyteczna, nie ma znaczenia. Starało się ze wszystkich sił pomóc mi, gdy uważało, że jestem w wielkim niebezpieczeństwie. Teraz, gdy ono popadło w kłopoty, winny mu jestem podjęcie analogicznej próby.
Pan Kościej opuścił okulary w dół nosa i spojrzał ponad nimi.
— Nie podałeś powodu, dla którego miałbym się wtrącać w działanie władz lokalnych.
— Sir, czy cech nie wydał prawa nakazującego Artystom dobrze traktować swe stworzenia obdarzone wolną wolą?
— Nie.
Jerry wyglądał na przestraszonego.
— Sir, najwyraźniej źle zrozumiałem swoje szkolenie.
— Sądzę, że tak. Istnieje artystyczna zasada — nie prawo — która głosi, że powinno się je traktować w sposób konsekwentny. Żądanie, żeby było to traktowanie dobre, eliminowałoby ten stopień swobody, dla osiągnięcia którego wprowadzono u stworzeń wolną wolę. Gdyby nie istniała możliwość tragedii, mogłyby one równie dobrze być golemami.
— Myślę, że to rozumiem, Sir. Czy jednak Przewodniczący zechciałby wyjaśnić dokładniej zasadę konsekwentnego traktowania?
— Nie ma w tym nic trudnego, Lucyferze. Aby stworzenie mogło tworzyć swą własną, pomniejszą sztukę, prawa, które je obowiązują, powinny być albo znane, albo też takie, żeby można je było wykryć metodą prób i błędów — ażeby nie prowadziły nieodwołalnie do fatalnego końca. Krótko mówiąc, stworzenie musi być zdolne do uczenia się i korzystania ze swego doświadczenia.
— Sir, na tym dokładnie opiera się moja skarga przeciw mojemu bratu. Niech Pan przejrzy ten zapis leżący przed Panem. Jahwe zastawił pułapkę i zwabił to stworzenie, by stoczyło walkę, której nie mogło wygrać — a potem oznajmił, że gra jest skończona i odebrał mu nagrodę. Choć jest to przypadek ekstremalny — próba na zniszczenie — jest to jednak typowe dla sposobu, w jaki traktuje on swoje stworzenia. Jego gry są tak zaprogramowane, że stworzenia nie mogą wygrać. Od sześciu tysiącleci zbieram przegranych… a wielu z nich przybyło do piekła w stanie katatonicznym z powodu strachu — strachu przede mną i przed wiecznymi męczarniami. Nie mogą uwierzyć, że ich oszukano. Moi terapeuci zamęczają się, żeby przeorientować biedne Fajtłapy. To nie należy do przyjemności.
Pan Kościej sprawiał wrażenie, jakby nie słuchał. Pochylił się na swym starym drewnianym krześle obrotowym, aż zaskrzypiało — tak, wiem, że ten odgłos pochodził z moich wspomnień — i ponownie wejrzał w mój pamiętnik. Podrapał się po siwych włoskach otaczających jego łysą pałę i wydał z siebie nieprzyjemny odgłos — na wpół gwizd, na wpół nucenie, który również pochodził z moich wspomnień o doktorze Simmonsie, lecz brzmiał całkiem jak prawdziwy.
— To stworzenie płci żeńskiej, przynęta. Czy było obdarzone wolną wolą?
— Moim zdaniem tak, Panie Przewodniczący.
— (Na nieba, Jerry! Czy tego nie wiesz?)
— Możemy więc założyć, że nasze stworzenie nie zadowoli się sobowtórem.
Ponownie zagwizdał czy zanucił przez zęby.
— Musimy spojrzeć na sprawę głębiej.
Gdy przybyliśmy, gabinet Pana Kościeja wydawał się mały. Teraz przebywało w nim kilka osób: kolejny anioł, bardzo podobny do Jerry’ego, lecz starszy i ze skrzywioną twarzą, której wyraz nie przypominał łatwo udzielającej się jowialności mojego przyjaciela, następny starszy typ w długim płaszczu, wielkim kapeluszu z szerokim rondem i przepaską na oku, na którego ramieniu siedziała wrona i — niech go, co za bezczelność! — Sam Crumpacker, ten krętacz z Dallas.
Za Crumpackerem ustawiło się w kolejce trzech dobrze odżywionych typów, którzy wydali mi się skądś znajomi. Byłem pewien, że już ich gdzieś widziałem.
Nagle przypomniałem sobie. Wygrałem od każdego z nich po setce (czy może po tysiącu?) w najbardziej lekkomyślnym z zakładów.
Ponownie spojrzałem na Crumpackera i rozgniewałem się jeszcze bardziej. Ten łobuz miał teraz moją twarz!
Zwróciłem się do Jerry’ego, szepcząc niespokojnie:
— Widzisz tego faceta tam? To on…
— Zamknij się!
— Ale…
— Siedź cicho i słuchaj!
— Kto wniósł skargę? — odezwał się brat Jerry’ego. — Chcecie, żebym przybrał postać Jezusa, żeby wam to udowodnić? Fakt, iż niektórym z nich się udaje, dowodzi, że to nie jest zbyt trudne. W tym ostatnim rzucie było ich siedem i jedna dziesiąta procenta, nie licząc golemów. Za mało? A kto tak mówi?
Stary gość w czarnym kapeluszu stwierdził:
— Uważam, że każdy wynik poniżej pięćdziesięciu procent to porażka.
— Co ty nie powiesz? A kto tracił wpływy na moją rzecz rok za rokiem przez całe tysiąclecie? Co ty robisz z twoimi stworzeniami, to twój interes. Mój, co ja robię z moimi!
— Właśnie dlatego tu jestem — odparł facet w wielkim kapeluszu. — Poważnie zakłóciłeś życie jednego z moich stworzeń.
— To nie ja! — Jahwe wskazał kciukiem na faceta, który w jakiś sposób zdołał wyglądać jednocześnie jak ja i jak Sam Crumpacker. — To on! Mój szabesgoj! Zbyt brutalny? A czyj on jest, powiedz mi, czyj?
Pan Kościej stuknął w mój pamiętnik i przemówił do faceta o mojej twarzy:
— Loki, w ilu miejscach tej opowieści występujesz?
— Zależy, jak liczyć, Szefie. W ośmiu lub dziewięciu, jeśli policzyć same wejścia. W całej, jeżeli wziąć pod uwagę, że spędziłem cztery bite tygodnie na rozmiękczaniu tej ryżej nauczycielki, żeby padła na plecy z wywieszonym ozorem, gdy tylko pojawi się nasz prostaczek boży.
Jerry oparł swą wielką pięść na mym lewym ramieniu.
— Tylko spokojnie!
— I Jahwe mi nie zapłacił — ciągnął Loki.
— Czemu miałem płacić? Kto wygrał?
— Oszukałeś! Miałem już twojego zawodnika, twojego bigota pierwszej klasy, na widelcu, gdy ogłosiłeś przedwcześnie sąd ostateczny. On tu siedzi. Zapytaj go! Zapytaj, czy wciąż przysięga na twoje imię, czy raczej cię przeklina! Zapytaj i zapłać! Muszę uiścić rachunki za amunicję!
— Oświadczam, że ta dyskusja jest nie na miejscu — stwierdził Pan Kościej. — Ten gabinet to nie punkt totalizatora. Jahwe, skarga przeciwko tobie opiera się najwyraźniej głównie na zarzucie, iż traktujesz swoje stworzenia w sposób niekonsekwentny.
— Mam je całować czy jak? Nie zrobi się omletu bez tłuczenia jaj.
— Mów na temat. Odbyłeś próbę na zniszczenie. Nie jest istotne, czy była ona niezbędna ze względów artystycznych. Jednak na koniec próby zabrałeś jedno ze stworzeń do nieba, pozostawiając drugie, ukarałeś obydwa. Dlaczego?
— Obowiązują jednakowe zasady. Nie spełniło wymagań.
— Czy to nie ty jesteś bogiem, który zabronił zawiązywać pysk wołowi młócącemu?
W następnej chwili, którą sobie przypominam, stałem na biurku Pana Kościeja, spoglądając w jego olbrzymią twarz. Myślę, że Jerry mnie tam postawił.
— Czy to ono? — zapytał Pan Kościej.
Spojrzałem w kierunku, w którym wskazywał i o mało nie zemdlałem. Marga!
Margrethe zimna i martwa i zamknięta w bryle lodu w kształcie trumny, która zajmowała większą część biurka i zaczynała topnieć.
Pragnąłem rzucić się w tamtą stronę, lecz stwierdziłem, że nie mogę się ruszyć.
— Myślę, że to wystarczająca odpowiedź — ciągnął Pan Kościej. — Odynie, jakie jest jego przeznaczenie?
— Zginęła w walce podczas Ragnarok. Zasłużyła sobie na cały cykl w Walhalli.
— Posłuchajcie go! — zadrwił Loki. — Ragnarok się jeszcze nie skończył. Tym razem ja wygrywam. Ta „pige” jest moja! Wszystkie duńskie dziewczyny są chętne, ale ta to prawdziwy dynamit! — Uśmiechnął się głupawo i mrugnął do mnie. — Nieprawda?
— Nudzisz Mnie, Loki — odezwał się Przewodniczący spokojnym tonem i Loki nagle zniknął. Zniknęło nawet jego krzesło.
— Odynie, czy możesz ją odstąpić na część tego cyklu?
— Na jak długo? Zasłużyła sobie na miejsce w Walhalli.
— Na czas nieokreślony. To stworzenie wyraziło gotowość zmywania naczyń przez „całą wieczność”, aby o nią zadbać. Można wątpić, czy zdaje sobie ono sprawę, jak długo trwa „wieczność”… jednakże jego opowieść wskazuje, że podchodzi ono do sprawy bardzo poważnie.
— Panie Przewodniczący, moi wojownicy — zarówno mężczyźni, jak i kobiety — którzy zginęli w honorowej walce, nie są moimi niewolnikami, lecz są mi równi. Jestem dumny z tego, że jestem pierwszy wśród takich równych. Nie stawiam przeszkód… o ile ona się zgodzi.
Ogarnęła mnie radość. Nagle Jerry, stojący po drugiej stronie pokoju, szepnął mi prosto do ucha:
— Nie żyw zbyt wiele nadziei! Dla niej mogło upłynąć nawet tysiąc lat. Kobiety z czasem zapominają.
— Utkane wzorce nie zostały naruszone, prawda? — zapytał Przewodniczący.
— A kto zniszczy kopie akt? — odparł Jahwe.
— Zregenerujesz je w miarę potrzeby.
— A kto za to zapłaci?
— Ty. To kara, która nauczy cię przywiązywać wagę do konsekwencji.
— Aj waj! Wszystkie proroctwa pospełniałem! A teraz On mi mówi, że jestem niekonsekwentny! To ma być sprawiedliwość?
— Nie. To jest Sztuka. Alexandrze! Spójrz na Mnie!
Spojrzałem w Jego olbrzymią twarz. Jej oczy przykuły mnie do miejsca. Stawały się coraz większe i większe. Runąłem naprzód i wpadłem prosto w nie.