A dalej widziałem pod słońcem,
że to nie chyżym bieg się udaje
i nie waleczni w walce zwyciężają.
Tak samo nie mędrcom chleb się dostaje
w udziale,
ani rozumnym bogactwo,
ani też nie uczeni cieszą się względami.
Bo czas i przypadek rządzi wszystkim.
Wytłumaczcie mi, błagam, dlaczego zmywanie naczyń nie stało się źródłem nowej szkoły filozoficznej? Warunki wydają się idealne do pogrążenia się w rozkosznych próbach rozgryzienia tego, co niezgłębione. Praca dostarcza zajęcia ciału, nie wymagając niemal nic od mózgu. Każdego dnia miałem osiem godzin, podczas których mogłem poszukiwać odpowiedzi na pytania.
Jakie pytania? Wszystkie. Pięć miesięcy temu byłem zamożnym i szanowanym specjalistą w najbardziej godnym szacunku ze wszystkich zawodów w świecie, który doskonale rozumiałem — albo tak mi się zdawało. Dziś nie miałem nic i nie byłem pewien niczego.
Przepraszam — miałem Margrethe. Bogactwo wystarczające każdemu mężczyźnie. Nie zamieniłbym jej na wszystkie bogactwa wschodu. Ale Margrethe oznaczała też zobowiązanie, którego wciąż nie wypełniłem. Wziąłem ją za żonę wobec Boga… ale nie mogłem jej utrzymać.
Miałem co prawda pracę, lecz w gruncie rzeczy Margrethe utrzymywała się sama.
Gdy pan Cowgirl wynajął mnie, nie zniechęciło mnie zastrzeżenie o „minimalnej płacy bez podwyżek”. Dwanaście dolarów i pięćdziesiąt centów za godzinę wydało mi się olbrzymią sumą. Wielu żonatych mężczyzn w Wichita (moim Wichita w innym wszechświecie) utrzymywało rodzinę za dwanaście i pół dolara na tydzień. Nie zdawałem sobie sprawy, że tutaj za dwanaście i pół dolara nie kupię nawet kanapki z tuńczykiem w restauracji, w której pracowałem. Ponadto nie był to wcale elegancki lokal. W gruncie rzeczy był raczej tani. Przyszłoby mi łatwiej przystosować się do ekonomii tego dziwnego, choć znajomego świata, gdyby jego waluta nosiła inną nazwę — szylingi, szekle, sole, cokolwiek, byle nie dolary. Wychowałem się w przeświadczeniu, że jeden dolar to znacząca suma pieniędzy. Trudno mi było pojąć, że sto dolarów na tydzień stanowiło pensję nędzarza. Dwanaście i pół na godzinę, sto dziennie, pięćset na tydzień, dwadzieścia sześć tysięcy na rok — pensja nędzarza? Posłuchajcie uważnie. W świecie, w którym się wychowałem, byłoby to bogactwo przewyższające marzenia każdego skąpca.
Przyzwyczajenie się do cen i płac wyrażonych w dolarach, które nie były naprawdę dolarami, stanowiły tylko jeden z najbardziej pospolitych aspektów nieznanej ekonomii. Podstawowym problemem było to, jak dać sobie radę, jak się utrzymać na powierzchni, jak utrzymać siebie i żonę (a również dzieci, z których jedno, jeśli się nie myliłem, było już w drodze) w świecie, w którym nie miałem żadnego dyplomu, przygotowania zawodowego, przyjaciół, referencji czy też osiągnięć, na które mógłbym się powołać. Alec, co na Boga potrafisz robić… poza zmywaniem naczyń!
Mógłbym z łatwością umyć stos naczyń wysokości latarni morskiej, zastanawiając się nad tym jednym pytaniem. Musiałem znaleźć na nie odpowiedź. Dzisiaj zmywałem naczynia z zadowoleniem… lecz wkrótce będę musiał znaleźć coś lepszego ze względu na moją ukochaną. Płaca minimalna nie wystarczała. Teraz wreszcie dotarliśmy do sprawy numer jeden: Drogi Panie Boże Jehowo, co oznaczają te wszystkie znaki, które zesłałeś na mnie, swojego sługę?
Nadchodzi chwila, w której najwierniejszy wyznawca musi podnieść się z kolan i przeprowadzić ze swym Panem Bogiem szczerą, poważną rozmowę. Panie, powiedz mi, w co mam wierzyć? Czy są to zwodnicze znaki i cuda, przed którymi ostrzegałeś, zesłane przez Antychrysta, aby zwieść wybranych na manowce?
Czy też są to prawdziwe znaki dni ostatnich? Czy usłyszymy Twój głos?
A może jestem tak szalony jak Nabuchodonozor i wszystkie te zjawiska stanowią jedynie opary mojego zmęczonego umysłu?
Jeśli jedno z tych zdań jest prawdziwe, dwa pozostałe muszą być fałszywe. Jak mam się przekonać które? Panie Boże Zastępów, czym Cię obraziłem?
Wracając pewnej nocy do misji, dostrzegłem wielką tablicę, którą można było potraktować jako bezpośrednią odpowiedź na moje modlitwy: MILIONY DZIŚ ŻYJĄCYCH NIGDY NIE UMRĄ. Niósł ją mężczyzna, któremu towarzyszyło dziecko rozdające ulotki.
Postanowiłem ich nie brać. Widziałem to hasło już wiele razy w życiu, ale od dawna starałem się unikać Świadków Jehowy. Są tak uparci i twardogłowi, że nie sposób z nimi współpracować, a Kościoły Zjednoczone na rzecz Obyczajności były z konieczności związkiem o charakterze ekumenicznym. Podczas zbierania funduszy czy akcji politycznych należy unikać sporów na temat drobnych punktów doktryny (co, rzecz jasna, nie oznacza tolerowania herezji). Teologowie rozszczepiający włos na czworo są jak wyrok śmierci dla sprawnie działającej organizacji. Jak można włączyć do codziennej pracy w winnicy Pańskiej sektę, która twierdzi, że tylko ona zna prawdę, całą prawdę i nic oprócz prawdy, a wszyscy, którzy sądzą inaczej, są heretykami skazanymi na ogień piekielny?
To niemożliwe. Dlatego też nie przyjęliśmy ich do naszej organizacji. Niemniej — być może tym razem mieli rację.
To prowadzi mnie do najważniejszego z pytań — jak mam zaprowadzić Margrethe z powrotem do Pana, zanim usłyszymy trąbę i Jego głos? Jednakże „jak” jest tu zależne od „kiedy”. Millenarystyczni teologowie różnią się znacznie pomiędzy sobą w poglądach na temat terminu nadejścia dnia, w którym zabrzmi trąba.
Osobiście wolę polegać na metodzie naukowej. Na każdą sporną kwestię zawsze jest jedna pewna odpowiedź: sprawdź to w Księdze. Tak też zrobiłem. Mieszkając w misji Armii Zbawienia z łatwością mogłem pożyczyć egzemplarz Biblii. Przeglądałem ją raz za razem… i zrozumiałem, dlaczego millenaryści nie mogli się ze sobą zgodzić co do dat.
Biblia jest dosłownym słowem Bożym, nie miejcie co do tego wątpliwości. Bóg jednak nigdy nie obiecywał, że ma być ono łatwe do odczytania.
Raz za razem nasz Pan i Jego wcielony syn Jezus z Nazaretu, Mesjasz, obiecują swym uczniom, że ich pokolenie (to jest pierwszy wiek naszej ery) ujrzy Jego ponowne przyjście. W innych miejscach, również wiele razy, obiecuje On, że powróci, gdy upłynie tysiąc lat… lub dwa tysiące… albo jakiś inny czas, gdy Ewangelia zostanie już ogłoszona wszystkim ludziom, w każdym kraju na świecie. Które z tych twierdzeń jest prawdą?
Wszystkie, jeśli odczytać je we właściwy sposób. Jezus naprawdę powrócił za życia pokolenia swych dwunastu uczniów. Zrobił to w dniu pierwszej Wielkiej Nocy — Swego zmartwychwstania. To był jego pierwszy powrót — absolutnie niezbędny — który udowodnił wszystkim, że istotnie był On Synem Bożym i samym Bogiem. Po tysiącu lat powrócił ponownie, lecz w swym nieskończonym miłosierdziu postanowił, że jego dzieciom zostanie przyznany kolejny okres łaski i próby, zamiast wtrącić natychmiast grzeszników w ognistą czeluść piekieł.
Trudno jest odczytać tę datę. To zrozumiałe, ponieważ nasz Pan nie chciał zachęcać grzeszników do trwania w błędzie, oznajmiając im, że dzień sądu został odroczony. Co jednak jest pewne, jasno określone i niewątpliwe, to to, że pragnie on, aby wszystkie jego dzieci żyły tak, jakby każdy dzień, godzina czy mgnienie oka mogły być ostatnimi. Kiedy nadejdzie kres naszego czasu? Kiedy usłyszymy głos i dźwięk trąby? Kiedy nadejdzie dzień sądu? Teraz! Nikt nie zostanie uprzedzony. Nie będzie czasu na nawrócenie na łożu śmierci. Musisz żyć w stanie łaski… albo, gdy nadejdzie chwila, zostaniesz wrzucony do jeziora ognia, aby cierpieć tam katusze przez wieki wieków.
Takie jest Słowo Pańskie.
Dla mnie było ono zwiastunem zagłady. Nie był mi dany okres łaski, w którym mógłbym doprowadzić Margrethe z powrotem do owczarni… ponieważ głos może zabrzmieć nawet dzisiaj.
Co robić? Co robić?
Dla śmiertelnika postawionego wobec problemu, który go przerasta, istnieje tylko jedno rozwiązanie: zwrócić się do Pana poprzez modlitwę. Tak też postępowałem, raz za razem. Modlitwa zawsze spotyka się z odpowiedzią. Trzeba jednak rozpoznać tę odpowiedź…, która może nie być tym, czego oczekiwałeś.
Tymczasem jednak trzeba oddać cesarzowi to, co cesarskie.
Rzecz jasna zdecydowałem się pracować sześć dni na tydzień zamiast pięciu (31200 dolarów rocznie), ponieważ potrzebny mi był każdy szekel, który mogłem zaoszczędzić. Margrethe brak było wszystkiego! Mnie również. Przede wszystkim potrzebne nam były buty. Te, które mieliśmy na nogach podczas katastrofy w Mazatlanie, były dobre — dla tamtejszych wieśniaków. Zdarliśmy je jednak podczas dwóch dni odkopywania gruzów po trzęsieniu ziemi, a potem nadal nosiliśmy je nieustannie. Nadawały się już tylko na śmietnik. Potrzebowaliśmy więc butów — przynajmniej po dwie pary na głowę — jedną do pracy i jedną na niedzielne wyjście.
Potrzebowaliśmy też wielu innych rzeczy. Nie wiem dokładnie, co jest potrzebne kobiecie, lecz jej potrzeby są bardziej skomplikowane od męskich. Musiałem wręczyć Margrethe pieniądze i zachęcić ją, by kupiła to, czego jej potrzeba. Sam mogłem jakoś przebimbać z jedną parą butów i fufajką (aby oszczędzać moje jedyne porządne ubranie). Kupiłem jednak maszynkę do golenia i ostrzygłem się w szkole fryzjerskiej opodal misji, gdzie strzyżenie kosztowało tylko dwa dolary, jeśli klient zgadzał się, żeby załatwił go początkujący uczeń. Ja nie miałem nic przeciwko temu. Margrethe obejrzała moją fryzurę i oświadczyła, że mogła równie dobrze ostrzyc mnie sama, co zaoszczędziłoby nam dwa dolary. Następnie wzięła nożyczki i poprawiła to, co zrobiło to beztalencie. Od tej pory nigdy już nie wydawałem pieniędzy na golibrodów.
Zaoszczędzenie dwóch dolarów nie zrównoważyłoby jednak poważniejszych strat, jakie ponieśliśmy. Gdy pan Cowgirl wynajął mnie, myślałem, że naprawdę dostanę sto dolarów za każdy dzień pracy.
Nie zapłacił mi tyle, co jednak nie znaczy, że mnie oszukał. Pozwólcie, żebym wam to wyjaśnił.
Pierwszego dnia ukończyłem pracę zmęczony, lecz szczęśliwy. Bardziej szczęśliwy niż kiedykolwiek od chwili trzęsienia ziemi. Poczucie szczęścia ma charakter względny. Udałem się do kasy, gdzie pan Cowgirl prowadził swoje rachunki. „U Rona” było już zamknięte. Spojrzał na mnie.
— Jak poszło, Alec?
— Bardzo dobrze.
— Luke mówił mi, że sobie radzisz.
Luke był olbrzymim Negrem — głównym kucharzem i teoretycznie moim szefem. W praktyce jego nadzór ograniczał się do tego, że pokazał mi, gdzie co jest i upewnił się, że wiem, co robić.
— Miło mi to usłyszeć. Luke jest dobrym kucharzem.
Posiłek regeneracyjny, który zjadłem o czwartej w charakterze śniadania, należał już wtedy do starożytnej historii. Luke wyjaśnił mi, że pomocnik kuchenny mógł zamówić wszystko w jadłospisie oprócz steku i kotleta, i że, jeśli wybiorę gulasz lub klopsy, mogłem prosić o dokładkę do woli.
Wybrałem klopsy, ponieważ kuchnia wyglądała i pachniała czysto. Można powiedzieć znacznie więcej o kucharzu, patrząc na jego klopsy, niż na sposób, w jaki smaży stek. Zjadłem dwie porcje klopsów, bez ketchupu.
Luke nie pożałował mi też ciasta z wiśniami i dołożył do niego pełną łyżkę lodów waniliowych, które mi się nie należały, gdyż miało to być jedno z dwojga, a nie jedno i drugie.
— Luke rzadko mówi dobre słowo o białych chłopakach — ciągnął mój pracodawca — a nigdy o Meksykańcach. Musisz więc naprawdę sobie radzić.
— Mam nadzieję.
Zaczynałem się już lekko niecierpliwić. Wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi, lecz był to pierwszy przypadek w moim życiu, gdy opinia Negra o mojej pracy miała jakiekolwiek znaczenie. Chciałem tylko otrzymać swoje pieniądze i pośpieszyć do Margrethe do domu — to jest do misji Armii Zbawienia.
Pan Cowgirl złożył ręce, przebierając palcami.
— Chcesz dostać pieniądze, prawda?
Opanowałem zniecierpliwienie.
— Tak jest.
— Alec, wolę płacić pomywaczom raz na tydzień.
Byłem zrozpaczony. Z pewnością było to widać na mojej twarzy.
— Nie zrozum mnie źle — dodał. — Jesteś płatny od godziny, możesz więc dostawać pieniądze codziennie pod koniec pracy, jeśli sobie życzysz.
— Tak, życzę sobie. Potrzebne mi pieniądze.
— Pozwól mi skończyć. Wolę płacić pomywaczom raz w tygodniu dlatego, że jeśli zapłacę takiemu pod koniec dnia, kupuje sobie dzban wińska i znika na parę dni, a kiedy wraca, chce, żeby go z powrotem przyjąć do pracy. Jest na mnie wściekły i chce iść na skargę do Urzędu Zatrudnienia. Najśmieszniejsze jest to, że często przyjmuję go z powrotem — na jeden dzień — ponieważ łachmyta, którego przyjąłem na jego miejsce, zrobił właśnie to samo. Z Meksykańcami to się na ogół nie zdarza, gdyż chcą zaoszczędzić pieniądze i wysłać je do domu, nie spotkałem jednak jeszcze takiego, który potrafiłby zmywać naczynia tak, żeby zadowolić Luke’a… a sam Luke jest mi bardziej potrzebny niż jakikolwiek pomywacz. Jeśli chodzi o asfaltów, Luke z reguły wie z góry, który z nich się sprawdzi, a ci dobrzy są znacznie lepsi od białych chłopaków, z tym że zawsze chcą dostać awans i jeśli nie mianuję takiego pomocnikiem kucharza czy kierownikiem spiżarni, albo kimś w tym rodzaju, przechodzą do kogoś, kto to zrobi. Zawsze jest z nimi problem. Jeżeli znajdę pomywacza, który przepracuje u mnie tydzień, można powiedzieć, że mam szczęście. Jeśli przepracuje dwa tygodnie, to już prawdziwe święto. Miałem kiedyś takiego, który przepracował cały miesiąc, ale to się zdarza tylko raz w życiu.
— Ja przepracuję pełne trzy tygodnie — zapewniłem go. — Czy mogę otrzymać pieniądze?
— Nie poganiaj mnie. Jeśli zgodzisz się na wypłatę co tydzień, dodam ci jednego dolara za godzinę. To o czterdzieści dolarów na tydzień więcej. Co o tym sądzisz?
(Nie, czterdzieści osiem, powiedziałem sobie. Prawie 34000 dolarów rocznie za zmywanie naczyń. Bomba!)
— Czterdzieści osiem, nie czterdzieści — powiedziałem mu. — Będę pracował sześć dni w tygodniu. Potrzebuję pieniędzy.
— Zgoda. Będę ci więc płacił co tydzień.
— Chwileczkę. Czy nie możemy zacząć tego od jutra? Potrzebuję trochę gotówki już teraz. Moja żona i ja nie mamy nic. Dosłownie nic. Mam tylko ubranie, które mam na sobie, nic poza tym. Moja żona też. Mogę wytrzymać w nim jeszcze kilka dni, ale kobieta po prostu musi kupić sobie pewne rzeczy.
Wzruszył ramionami.
— Jak sobie życzysz. Ale dzisiaj nie dostaniesz dodatkowego dolara za godzinę i jeśli jutro spóźnisz się choć o minutę, uznam, że odsypiasz wczorajsze i wystawię szyld z powrotem.
— Nie jestem pijakiem, panie Cowgirl.
— Zobaczymy!
Odwrócił się do swojej maszyny liczącej i zrobił coś z jej klawiaturą. Nie wiem co, ponieważ nie rozumiałem, jak ona działa. Ta maszyna w niczym nie przypominała arytrometru. Miała klawisze podobnie jak maszyna do pisania, lecz nad nimi znajdował się ekran, na którym w jakiś magiczny sposób pojawiały się cyfry i litery.
Maszyna zadzwoniła i zafurkotała. Pan Cowgirl sięgnął do środka, wyjął stamtąd kartkę papieru i wręczył mi ją.
— Proszę bardzo.
Wziąłem ją w rękę i przyjrzałem się. Ponownie poczułem rozpacz. Był to kawałek tektury szerokości około trzech cali i długości około siedmiu, w której wycięte były liczne drobne otwory. Znajdował się na nim nadruk stwierdzający, że Bank Komercyjny w Nogales ma na polecenie „U Rona” wypłacić Alecowi L. Grahamowi — nie, nie sto dolarów…
Pięćdziesiąt jeden dolarów i dwadzieścia siedem centów.
— Coś się nie zgadza? — zapytał.
— Hmm. Myślałem, że dostanę dwanaście i pół za godzinę.
— Tyle ci płacę. Osiem godzin za płacę minimalną. Możesz sam sprawdzić obliczenia. Nie liczyłem tego w pamięci. To jest IBM 1990 z firmowym oprogramowaniem — „Paymaster Plus”… IBM oferuje dziesięć tysięcy dolarów nagrody każdemu, kto udowodni, że ten typ komputera z tym oprogramowaniem kiedykolwiek pomylił się przy wystawianiu czeku. Popatrz sam. Płaca brutto sto dolarów. Wszystkie potrącenia są wyszczególnione. Możesz policzyć sam i porównać wynik. Nie miej pretensji do mnie. Ja nie wymyśliłem tych przepisów. Podobają mi się jeszcze mniej niż tobie. Czy wiesz, że każdy pomywacz, który do mnie przychodzi, obywatel amerykański czy meksykański, żąda, żebym mu zapłacił w gotówce, zapominając o potrąceniach? Czy wiesz, jaką grzywnę zapłacę, jeśli mnie na tym złapią choć raz? Albo co się stanie, jeśli mnie złapią po raz drugi? Nie patrz tak na mnie. Zwróć się z tym do rządu.
— Po prostu tego nie rozumiem. To wszystko dla mnie nowe rzeczy. Może mi pan wyjaśnić, co oznaczają te wszystkie potrącenia? Tutaj, na przykład, jest napisane „Admin.”
— To jest „opłata administracyjna”. Nie pytaj mnie jednak, dlaczego muszę ją wnosić, ponieważ to ja sam prowadzę wszystkie swoje księgi i z pewnością nie dostaję za to ani grosza.
Wziąłem w rękę wykaz, aby odszukać w nim określenia pozostałych potrąceń. „Ub. Społ. ” oznaczało „ubezpieczenia społeczne”. Młoda dama wyjaśniła mi dziś rano, co to takiego… lecz odpowiedziałem jej, że choć to z pewnością znakomity pomysł, muszę się powstrzymać ze skorzystaniem z niego, ponieważ chwilowo mnie na to nie stać. Skróty „Ub. Med. ”, „Ub. Szp. ” i „Ub. Dent. ” można było łatwo zrozumieć, ale na nie również nie mogłem sobie pozwolić. Co to jednak było „PL217”? Wykaz odsyłał mnie po prostu do odpowiedniej daty i strony w „Dz. Ust. ” Co mogły oznaczać „Dep. Ośw. ” i UNESCO?
I czym, na Boga, był „podatek dochodowy”?
— Wciąż tego nie rozumiem. To wszystko dla mnie nowe rzeczy.
— Alec, nie jesteś jedyny, który tego nie rozumie. Dlaczego jednak mówisz, że to nowe? To ciągnie się już od twoich narodzin… a nawet od czasów twojego ojca i dziadka.
— Przepraszam, co to jest „podatek dochodowy”?
Mrugnął oczyma.
— Czy jesteś pewien, że nie powinieneś się zwrócić do psychoanalityka?
— Co to jest psychoanalityk?
Westchnął:
— Czuję, że to ja go potrzebuję. Posłuchaj, Alec. Weź ten czek. Możesz dyskutować na ten temat z rządem, nie ze mną. Wydaje mi się, że mówisz poważnie. Możliwe, że zostałeś uderzony w głowę podczas tego trzęsienia. Muszę iść do domu i wziąć „Miltown”. Weź, proszę, ten czek!
— No, dobrze. Nie znam jednak nikogo, kto wypłaciłby mi gotówkę.
— Nie ma sprawy. Przepisz go z powrotem na mnie, a ja ci ją wypłacę. Zostaw jednak sobie odcinek kontrolny, bo Urząd Skarbowy zawsze sprawdza je wszystkie, zanim zwróci ci ewentualną nadpłatę.
Tego również nie zrozumiałem, zachowałem jednak odcinek kontrolny.
Pomimo szoku, jaki przeżyłem, gdy dowiedziałem się, że niemal połowa mojej płacy zniknęła, zanim zdążyłem jej dotknąć, nasza sytuacja znacznie się poprawiła. Margrethe i ja zarabialiśmy razem tygodniowo ponad czterysta dolarów, których nie musieliśmy wydawać na utrzymanie, lecz mogliśmy za nie nabyć ubranie i inne niezbędne rzeczy. Teoretycznie Margrethe zarabiała tyle samo co kucharka, którą zastąpiła, czyli dwadzieścia dwa dolary za godzinę za dwadzieścia cztery godziny tygodniowo, to jest 528 dolarów na tydzień, jednak potrącano jej z pensji to samo co mnie, w związku z tym jej płaca netto wynosiła niecałe 290 dolarów na tydzień. Także w teorii, gdyż w praktyce potrącano jej pięćdziesiąt cztery dolary tygodniowo za pokój. Uznałem, że to tanio, gdy dowiedziałem się, ile kosztują pokoje do wynajęcia. Więcej niż tanio. Musieliśmy też płacić sto pięć dolarów tygodniowo za posiłki. Brat McCaw początkowo zażądał sto czterdzieści. Twierdził, że może nam pokazać w swoich księgach, iż pani Owens, etatowa kucharka, miała zawsze potrącane dziesięć dolarów dziennie… a więc we dwoje powinniśmy płacić sto czterdzieści za tydzień. Zgodziłem się, że to nie jest drogo (widziałem ceny w menu „U Rona”), ale tylko w teorii. Lecz ja miałem spożywać swój główny posiłek w pracy, godziliśmy się więc na dziesięć dolarów dziennie od Margi i połowę tego ode mnie.
Przy płacy brutto pięćset dwadzieścia osiem dolarów na tydzień Margrethe dostawała więc na rękę sto trzydzieści jeden.
O ile rzeczywiście je otrzyma. Podobnie jak większość kościołów Armia Zbawienia z trudem wiązała koniec z końcem i niekiedy te końcówki okazywały się zbyt krótkie.
Mimo to z każdym tygodniem żyło nam się lepiej. Pod koniec pierwszego kupiliśmy nowe buty dla Margrethe — pierwszej jakości i całkiem szykowne. Kosztowały tylko 279. 90. Sklep J. C. Penneya przecenił je z 350 dolarów.
Oczywiście, Margrethe suszyła mi głowę, że powinniśmy najpierw kupić buty dla mnie. Wskazałem jej, że mamy jeszcze ponad sto dolarów, więc za tydzień będziemy mogli to zrobić. Poprosiłem ją, aby zatrzymała tę sumę, żebym jej nie roztrwonił. Wyraziła zgodę uroczystym tonem.
Następnego poniedziałku kupiliśmy buty dla mnie — nawet tańsze, z demobilu — dobre, mocne, wygodne buty, które wytrzymają dłużej niż cokolwiek, co mogliśmy dostać w normalnym sklepie. (Zatroszczę się o eleganckie obuwie, gdy zaspokoję już pilniejsze potrzeby. Nędza potrafi zmienić hierarchię wartości człowieka jak nic innego w świecie.) Następnie udaliśmy się do sklepu z używaną odzieżą i kupiliśmy sukienkę oraz letni kostium dla Margrethe, a także drelichowe portki dla mnie. Chciała kupić mi więcej ubrań — mieliśmy jeszcze prawie sześćdziesiąt dolarów — lecz sprzeciwiłem się temu.
— Dlaczego nie, Alec? Potrzebujesz ubrania tak samo jak ja… a mimo to wydaliśmy prawie wszystko, co zaoszczędziłeś, na mnie. To niesprawiedliwe.
— Wydaliśmy pieniądze na to, co było potrzebne — odparłem. — Jeśli pani Owens wróci o czasie, za tydzień stracisz pracę i będziemy musieli wyruszyć w drogę. Sądzę, że powinniśmy stąd wyjechać, więc zaoszczędźmy, ile się da, na bilet autobusowy.
— Wyjechać dokąd, kochanie?
— Do Kansas. Ten świat jest obcy dla nas obojga, lecz jest również znajomy — ten sam język, geografia i część historii. Tu jestem tylko pomywaczem, niezdolnym zarobić tyle, aby cię utrzymać, mam jednak silne przeczucie, że Kansas w tym świecie będzie bardzo podobne do tego, w którym się urodziłem i że poradzę tam sobie lepiej.
— Jak sobie życzysz, kochanie.
Misja leżała w odległości niemal mili od miejsca mojej pracy, tak więc podczas przerwy między czwartą a szóstą zamiast chodzić do „domu”, spędzałem czas po zjedzeniu posiłku w lokalnej bibliotece, zbierając informacje. Stanowiło to, wraz z gazetami pozostawianymi niekiedy przez klientów, główne źródło mojej reedukacji.
W tym świecie pan William Jennings Bryan był prezydentem i dzięki jego dobroczynnemu wpływowi uniknęliśmy wplątania się w wielką wojnę europejską. Po wojnie zaproponował on swoje usługi przy negocjacjach pokojowych. Traktat Filadelfijski przywrócił Europę w przybliżeniu do stanu sprzed roku 1913.
Nie znałem żadnego z prezydentów, którzy nastąpili po Bryanie, ani z mojego świata, ani ze świata Margrethe. Roześmiałem się do rozpuku, gdy po raz pierwszy natrafiłem na tytuł obecnego prezydenta: Jego Arcychrześcijańska Wysokość John Edward Drugi, dziedziczny prezydent Stanów Zjednoczonych i Kanady, Książę Hyannisportu, Comte de Quebec, Obrońca Wiary, Opiekun Ubogich, Wielki Marszałek Sił Pokojowych.
Spojrzałem na zdjęcie przedstawiające go podczas wmurowywania kamienia węgielnego w Albercie. Był to wysoki, przystojny facet o szerokich ramionach, ubrany w ozdobny mundur. Na piersi miał tyle orderów, że o mało nie przygięły go do ziemi. Przyjrzałem się jego twarzy i zadałem sobie pytanie: Czy kupiłbyś od tego gościa używany samochód?
Im więcej jednak nad tym myślałem, tym bardziej logiczne się to wydawało. Amerykanie przez całe dwa i ćwierć wieku swojej historii jako niezależne państwo tęsknili za monarchią, od której się uwolnili. Rozckliwiali się nad europejskimi koronowanymi głowami przy lada okazji. Najbogatsi z nich przy każdej sposobności wydawali swe córki za członków rodzin królewskich, nawet za gruzińskich książąt, choć „książę” w Gruzji to po prostu wieśniak posiadający największą stertę nawozu w okolicy.
Nie wiem, skąd wytrzasnęli tego królewskiego bubka. Być może wysłali po niego do Estorilu, lub nawet sprowadzili go z Bałkanów. Jak zauważył jeden z moich wykładowców historii, nigdy nie brakuje bezrobotnych pretendentów do tronu, poszukujących pracy. Jak sam dobrze wiedziałem, kiedy człowiek jest bezrobotny, nie może być zbyt wybredny. Wmurowywanie kamieni węgielnych nie może być bardziej nudne niż zmywanie naczyń, ale godziny pracy są chyba dłuższe. Tak przynajmniej sądzę, nigdy nie byłem królem. Nie jestem pewien, czy przyjąłbym taką robotę, gdyby mi ją zaproponowano. Ma ona zbyt wiele wad, nie tylko nienormowane godziny.
Z drugiej strony…
Nieprzyjęcie korony, o której wiesz, że ci jej nie zaproponują, to z samego założenia kwaśne winogrona. Wsłuchawszy się w głos swego serca, uznałem, iż byłbym chyba zdolny przekonać sam siebie, że powinienem zdobyć się na to poświęcenie dla dobra ludzkości. Modliłbym się tak długo, aż doszedłbym do wniosku, iż Pan pragnie, żebym przyjął to brzemię.
Nie jestem bynajmniej cyniczny. Wiem, jak łatwo ludzie potrafią przekonać sami siebie, iż Pan pragnie, żeby uczynili to, co przez cały czas chcieli zrobić. Nie jestem pod tym względem lepszy od swoich braci. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie to, że Kanada była z nami zjednoczona. Większość Amerykanów nie wie, dlaczego Kanadyjczycy nas nie lubią (ja również nie), tak jednak jest. Na samą myśl, że mogliby się zgodzić na zjednoczenie z nami, mózg lasuje się w głowie.
Podszedłem do biurka i poprosiłem o najnowsze wydanie historii Stanów Zjednoczonych. Gdy tylko jednak zacząłem je czytać, zauważyłem na zegarze ściennym, że zbliża się czwarta… musiałem więc oddać książkę i popędzić do roboty. Nie mogłem wypożyczyć jej do domu, gdyż nie było mnie na razie stać na zapłacenie kaucji, której wymagano od przyjezdnych.
Ważniejsze od politycznych były jednak różnice techniczne i kulturowe. Niemal od razu zrozumiałem, że ten świat jest pod względem naukowym i technicznym bardziej zaawansowany od mojego. Wystarczył mi do tego widok urządzenia zwanego „telewizorem”.
Nie udało mi się zrozumieć, na jakiej zasadzie działa to ustrojstwo. Starałem się dowiedzieć tego w bibliotece, lecz natychmiast nadziałem się na przedmiot zwany „elektroniką”. (Nie „elektryką”, lecz „elektroniką”). Postanowiłem więc dowiedzieć się czegoś o elektronice i natknąłem się na całkowicie zdumiewający matematyczny bełkot. Nigdy od czasów, gdy termodynamika spowodowała, iż uznałem, że mam powołanie kapłańskie, nie napotkałem tak skomplikowanych i napuszonych równań. Nie sądzę, żeby w Rolla Tech potrafiono zgłębić te banialuki. Przynajmniej nie w tym Rolla Tech, w którym studiowałem.
Lecz o przewadze technicznej tego świata świadczyła nie tylko telewizja, ale również wiele innych wynalazków, takich jak na przykład światła na skrzyżowaniach. Niewątpliwie znacie miasta tak zatłoczone, że nie sposób w nich przejść przez szeroką ulicę bez pomocy policjanta. Niewątpliwie nieraz odczuwaliście zdenerwowanie, gdy policjant kierujący ruchem zatrzymywał was; aby przepuścić jakąś bardzo ważną miejscową osobistość lub jakąś podobną szychę. Czy potraficie sobie wyobrazić sytuację, w której intensywnym ruchem ulicznym kieruje się bez udziału policjantów — po prostu za pomocą kolorowych świateł?
Wierzcie mi lub nie, lecz tak właśnie było w Nogales.
Działa to w sposób następujący:
Na każdym z ruchliwych skrzyżowań umieszczacie co najmniej dwanaście świateł — cztery razy po trzy. Każda taka seria skierowana jest w jednym z głównych kierunków i osłonięta tak, że z innych kierunków nie można jej zobaczyć. W każdej serii jest jedno czerwone światło, jedno zielone i jedno bursztynowe. Są to światła elektryczne, na tyle jasne, aby było je widać z odległości mniej więcej mili, nawet w jasnym świetle słońca. Nie są to łuki elektryczne, lecz bardzo silne lampy Edisona — to istotne, ponieważ trzeba je co chwila włączać i wyłączać i muszą one pracować niezawodnie dwadzieścia cztery godziny na dobę przez wiele dni z rzędu. Te światła umieszczane są wysoko na słupach telegraficznych lub zawieszane nad skrzyżowaniami, tak że automobiliści czy cykliści mogą je widzieć z daleka. Gdy światło zielone świeci w kierunku, powiedzmy, północnym i południowym, we wschodnim i zachodnim świeci czerwone. Ruch odbywa się wtedy w kierunku północnym i południowym, podczas gdy ci, którzy jadą na wschód lub zachód muszą stać i czekać, podobnie jakby policjant zagwizdał i ruchem ręki uruchomił strumień pojazdów w kierunku północnym i południowym, a wstrzymał jazdę we wschodnim i zachodnim.
Czy to jasne? Światła zastępują znaki dawane przez policjanta. Bursztynowe światła pełnią tę samą rolę co gwizdek — ostrzegają, że za chwilę sytuacja się zmieni.
Co z tego jednak za zysk? Przecież ktoś — prawdopodobnie policjant — musi przełączać światła w miarę potrzeby. To proste — są one przełączane automatycznie na odległość (nawet wielu mil!) na centralnej tablicy rozdzielczej.
W całym tym systemie odkryłem jeszcze wiele cudów, jak na przykład elektryczne urządzenia liczące, które określają, jak długo powinny świecić się poszczególne światła, aby ruch odbywał się jak najsprawniej, specjalne światła dla skręcających w lewo lub dla pieszych… największy cud stanowi jednak to, że ludzie przestrzegają tych świateł.
Pomyślcie! Nigdzie w pobliżu nie ma policjanta, a ludzie słuchają ślepego i głuchego urządzenia tak, jakby nim było. Czy ludzie są tu tak potulni i posłuszni, że można im tak łatwo rozkazywać? Nie. Zastanawiałem się nad tym, aż znalazłem w bibliotece odpowiednie dane statystyczne. W tym świecie przestępczość z użyciem przemocy jest zjawiskiem częstszym niż w moim. Czy to te dziwne światła to powodują? Nie sądzę. Wydaje się, że ci ludzie, choć skłonni do przemocy wobec siebie nawzajem, przestrzegają tych świateł ulicznych z czystego rozsądku. Być może.
Tak czy inaczej to bardzo dziwne.
Kolejna uderzająca różnica techniczna dotyczy komunikacji powietrznej. Nie ma tu przyzwoitych, czystych, bezpiecznych i cichych sterowców z mojego świata rodzinnego. Nie, nie! Tutejsze maszyny przypominają raczej „aeroplanos” z meksykańskiego świata, w którym Margrethe i ja pracowaliśmy w pocie czoła, aby spłacić nasz dług, zanim wielkie trzęsienie ziemi nie zniszczyło Mazatlanu. Są one jednak znacznie większe, szybsze, bardziej hałaśliwe i latają znacznie wyżej niż znane nam „aeroplanos”, wydaje się więc, że są czymś zupełnie innym. Może rzeczywiście tak jest, ponieważ nazywają je „odrzutowcami”. Czy możecie sobie wyobrazić wehikuł latający na wysokości ośmiu mil nad ziemią? Albo wielki pojazd poruszający się szybciej od dźwięku? Albo też ryk tak głośny, że bolą od niego zęby? Nazywają to „postępem”. Osobiście tęsknię za komfortem i gracją LTA „Graf von Zeppelin”. Nie sposób nigdzie się skryć przed tymi lewiatanami.
Kilka razy w ciągu dnia jeden z nich przelatuje z rykiem nad misją, zniżając lot, aby opaść na lądowisko na północ od miasta. Ten hałas przeszkadza mi i powoduje, że Margrethe robi się nerwowa.
Niemniej większość nowych urządzeń naprawdę oznacza postęp — lepsze wodociągi, lepsze oświetlenie w mieszkaniach i na ulicach, lepsze drogi, lepsze budynki i wiele różnych urządzeń czyniących pracę mniej uciążliwą i bardziej wydajną. Nie byłem nigdy jednym z tych pomyleńców, którzy wzywają do powrotu do natury i głoszą pogardę dla techniki. Mam więcej powodów niż większość ludzi, aby odczuwać respekt dla sztuki inżynierskiej. Większość tych, którzy nią gardzą, umarłaby z głodu, gdyby infrastruktura techniczna zniknęła.
Spędziliśmy w Nogales niespełna trzy tygodnie, zanim byłem w końcu zdolny zrealizować to, o czym śniłem od niemal pięciu miesięcy… i do czego przygotowywałem się od chwili naszego przybycia do Nogales (lecz musiałem zaczekać, aż będzie mnie na to stać). Wybrałem poniedziałek na realizację swego planu, ponieważ był to mój dzień wolny od pracy. Powiedziałem Margrethe, aby założyła nowe ubranie, ponieważ zabieram ją na poczęstunek. Ja również założyłem swój jedyny garnitur, nowe buty i czystą koszulę… oraz ogoliłem się, wykąpałem i przyciąłem paznokcie.
To był wspaniały dzień — słoneczny, ale nie nazbyt gorący. Oboje czuliśmy się szczęśliwi, gdyż po pierwsze, pani Owens napisała do brata McCaw, że — jeśli to możliwe — chciałaby zostać jeszcze tydzień, a po drugie, mieliśmy już dosyć pieniędzy na dwa bilety autobusowe do Wichita, choć nic poza tym. Jednakże wiadomość od pani Owens oznaczała, że będziemy mogli uciułać jeszcze czterysta dolarów, dzięki czemu będziemy mogli kupić po drodze coś do jedzenia, a nawet zostanie nam troszeczkę, gdy przybędziemy na miejsce.
Zabrałem Margrethe do lokalu, który odkryłem, gdy szukałem pracy jako pomywacz — miła staroświecka lodziarnia tuż obok dzielnicy występku.
Stanęliśmy przed lodziarnią.
— Najwspanialsza z dziewcząt, czy widzisz ten lokal? Czy pamiętasz rozmowę, jaką odbyliśmy na pełnym Pacyfiku, unosząc się na materacu do opalania i w gruncie rzeczy nie spodziewając się, że pożyjemy długo? Przynajmniej ja się tego nie spodziewałem.
— Kochany, jak mogłabym zapomnieć?
— Spytałem cię, o co byś poprosiła, gdybyś mogła otrzymać wszystko, czego zapragniesz? Pamiętasz, co mi odpowiedziałaś?
— Oczywiście! Lody z gorącym sosem toffi.
— Tak jest! Dzisiaj jest twoje święto, kochanie. Za chwilę dostaniesz te lody.
— Och, Alec!
— Tylko nie becz! Nie znoszę płaczących kobiet. Możesz też dostać mrożoną czekoladę albo lody z wiórkami kokosowymi. Czego tylko twoje serce zapragnie. Zanim jednak cię tu przyprowadziłem, upewniłem się, że zawsze mają tu lody z gorącym sosem toffi.
— Nie możemy sobie na to pozwolić. Powinniśmy oszczędzać na podróż.
— Możemy. Jedna porcja kosztuje pięć dolarów. Dwie dziesięć. Zamierzam też się szarpnąć i dać kelnerce dolara napiwku. Nie samym chlebem człowiek żyje. Kobieta to też człowiek. Chodź, kobieto!
Do stolika zaprowadziła nas ładna kelnerka (ale nie tak ładna jak moja jedyna). Posadziłem Margrethe tyłem do ulicy, odsuwając jej krzesło, a potem usiadłem naprzeciw.
— Jestem Tammy — przedstawiła się kelnerka, wręczając nam menu. Co chcielibyście państwo zamówić w ten śliczny dzień?
— Menu nam niepotrzebne — odparłem. — Dwa razy lody z gorącym sosem toffi.
Tammy zamyśliła się.
— Będziecie musieli poczekać parę minut. Chyba trzeba będzie podgrzać sos.
— Parę minut? Nic nie szkodzi. Czekaliśmy znacznie dłużej.
Kelnerka uśmiechnęła się i odeszła. Spojrzałem na Margę.
— Czekaliśmy znacznie dłużej, prawda?
— Alec, jesteś sentymentalny. To jeden z powodów, że cię kocham.
— Jestem sentymentalnym durniem i w tej chwili ślina mi cieknie na myśl o lodach. Chciałem ci jednak pokazać tę lodziarnię również z innego powodu. Marga, czy chciałabyś zostać właścicielką podobnego lokalu? To znaczy wspólnie bylibyśmy właścicielami. Ty będziesz szefową, a ja pomywaczem, odźwiernym, pomocnikiem, wykidajłą i czym jeszcze będzie trzeba.
Zamyśliła się głęboko.
— Mówisz poważnie?
— Jak najbardziej. Oczywiście teraz nie możemy otworzyć interesu. Musimy najpierw zaoszczędzić trochę pieniędzy. Nie będzie nam potrzeba wiele. Miły malutki lokalik. Pomaluję go sam na jasne, wesołe kolory. Saturator z wodą sodową i ograniczone menu. Hot dogi, hamburgery, duńskie kanapki i to wszystko. Może jeszcze zupy. Puszkowe zupy nie stanowią problemu.
Margrethe była oburzona.
— Tylko nie puszkowe. Potrafię ugotować prawdziwą zupę… tańszą i lepszą niż jakiekolwiek konserwy.
— Zdaję się na twoją specjalistyczną opinię. W Kansas jest przynajmniej pół tuzina miasteczek, gdzie taki lokal byłby bardzo potrzebny. Może udałoby się znaleźć jakąś rodzinną firmę, popracować przez rok dla właścicieli, a potem ich spłacić. Zmienilibyśmy nazwę na „Lody z gorącym sosem toffi” albo „Kanapki Margi”.
— Lepiej „Lody”. Alec, czy naprawdę sądzisz, że mogłoby nam się to udać?
Pochyliłem się w jej stronę i wziąłem ją za rękę.
— Jestem tego pewien, kochanie. I wcale nie musielibyśmy zapracowywać się na śmierć — potrząsnąłem głową. — To światło na skrzyżowaniu świeci mi prosto w oczy.
— Wiem. Za każdą zmianą świateł widzę, jak odbijają ci się w oku. Chcesz się zamienić miejscami? Mnie to nie przeszkadza.
— Mnie też nie. Działa tylko lekko hipnotycznie.
Spojrzałem na stolik, a potem przeniosłem wzrok z powrotem na światło.
— O, zgasło!
Margrethe obejrzała się za siebie.
— Nie widzę go. Gdzie jest?
— Hmm… o, kurczę, zniknęło. Na to wygląda.
Usłyszałem tuż obok męski głos:
— No to co zamawiacie? Wino albo piwo. Nie mamy koncesji na nic mocniejszego.
Spojrzałem w bok i ujrzałem kelnera.
— Gdzie Tammy?
— Co za Tammy?
Westchnąłem głęboko, starając się spowolnić bicie serca i powiedziałem:
— Przepraszam pana. Nie powinienem tu przychodzić. Właśnie zauważyłem, że zostawiłem portfel w domu — podniosłem się z miejsca. — Chodźmy, kochanie!
Margrethe wyszła za mną, milcząc, z otwartymi szeroko oczyma. Po wyjściu rozejrzałem się wkoło, próbując ustalić, co się zmieniło. Był to całkiem przyzwoity lokal, jak na pijalnię piwa. Nie była to jednak nasza miła lodziarnia.
Ani nie nasz świat!