XII

W owej godzinie wielkie trzęsienie ziemi nastąpiło

i runęła dziesiąta część miasta,

i przez trzęsienie ziemi zginęło siedem tysięcy osób,

a pozostali ulegli przerażeniu

i Bogu nieba chwałę oddali.

Apokalipsa 11, 13


Umyłem następną „latarnię morską” talerzy, zastanawiając się nad tym, co powiedziała mi Margrethe tego pięknego popołudnia na „Wzgórzu Lodówki” — nigdy jednak już nie wspominałem o tej sprawie jej samej. Ona również nie wspominała. Margrethe nigdy się o nic nie spierała, jeśli tylko mogła zachować milczenie. Czy wierzyłem w jej teorię o Lokim i Ragnarok? Oczywiście, że nie! Nie miałem nic przeciwko temu, żeby określać Armageddon mianem „Ragnarok”. Jezus, Joszua, czy Jesu. Maria, Miriam, Maryam czy Mary. Jehowa czy Jahwe — wszystkie słowa i symbole są równie dobre, jak długo mówiący i słuchający zgadzają się ze sobą co do ich znaczenia. Ale Loki? Miałbym uwierzyć, że mityczny półbóg ciemnych barbarzyńskich narodów spowodował zaburzenia w całym wszechświecie? No, nie!

Jestem nowoczesnym człowiekiem z otwartą głową — lecz nie tak pustą, żeby hulał w niej wiatr. Gdzieś w Piśmie świętym tkwi racjonalne wytłumaczenie zaburzeń, które nas spotkały. Nie muszę go szukać w fantastycznych opowieściach dawno wymarłych pogan. Żałowałem, że nie mam pod ręką Biblii. Och, z pewnością w odległej o trzy przecznice bazylice znalazłbym katolickie Biblie… po łacinie lub hiszpańsku. Potrzebna mi była Biblia Króla Jakuba. Z pewnością gdzieś w mieście można było znaleźć jej egzemplarze, ale nie wiedziałem gdzie. Po raz pierwszy w życiu zacząłem żałować, że nie mam absolutnej pamięci Paula Kaznodziei (wielebnego Paula Baloniusa), który wędrował tu i tam poprzez stany Środkowego Zachodu w połowie ubiegłego stulecia, głosząc słowo Boże, lecz nie mając ze sobą Księgi. Mówiono, że brat Paul potrafił bezbłędnie przytoczyć z pamięci każdy werset, gdy podano mu księgę i numer rozdziału oraz wersetu. Lub też na odwrót — usłyszawszy werset, podać księgę, z której pochodził, wraz z numerem rozdziału i wersetu.

Urodziłem się za późno, aby go spotkać, nigdy więc nie widziałem, jak to robił, lecz pamięć absolutna stanowi cenny dar, którego Bóg udziela zbyt rzadko. Nie mam powodu, aby wątpić, że brat Paul ją posiadał. Zmarł on nagle, w okolicznościach tajemniczych i — być może — grzesznych. Jak mawiał profesor misjonarstwa, należy zachowywać wielką ostrożność podczas wspólnych modłów sam na sam z zamężną kobietą.

Nie mam takiego daru. Potrafię zacytować z pamięci kilka pierwszych rozdziałów z „Księgi Rodzaju”, kilka psalmów, historię Bożego Narodzenia według Łukasza i parę innych fragmentów. Aby jednak rozwiązać swój problem, musiałbym przestudiować dokładnie wszystkich proroków, a zwłaszcza proroctwo znane jako Apokalipsa Świętego Jana.

Czyżby nadchodził Armageddon? Czy powtórne zstąpienie Chrystusa nastąpi już wkrótce? Czy sam, we własnym ciele, usłyszę dźwięk trąby?

Ekscytująca myśl. I to taka, której nie można łatwo odrzucić. Wiele milionów dożyje tego wielkiego dnia i jednym z tego licznego zastępu mógłby być Alexander Hergensheimer. Czy naprawdę usłyszę Jego głos, zobaczę, jak zmarli powstają, a potem „będę porwany w powietrze, na obłoki, naprzeciw Pana”, po czym „zawsze będę z Panem”, jak jest obiecane? To najbardziej poruszający fragment w Wielkiej Księdze!

Nie mogłem, rzecz jasna, być pewien, że znajdę się pomiędzy zbawionymi w owym wielkim dniu, nawet gdybym miał go dożyć. Fakt, że byłem wyświęconym kapłanem Ewangelii, wcale nie musiał zwiększać moich szans. Kapłani zdają sobie sprawę z tej smutnej prawdy (jeśli są uczciwi wobec siebie), lecz ludziom świeckim często się wydaje, że duchowieństwo ma fory.

Nieprawda! Duchowny nie może się tłumaczyć. Nie może twierdzić, iż „nie wiedział, że rewolwer był nabity” lub prosić o łaskę, powołując się na swą młodość i niedoświadczenie, bądź też zasłaniać się nieznajomością prawa, ani też używać wielu innych usprawiedliwień, dzięki którym człowiek świecki może osiągnąć zbawienie nawet, jeśli nie jest całkowicie doskonały moralnie.

Wiedząc to, byłem zmuszony przyznać, że moje ostatnie czyny nie przysparzają mi szans na to, bym miał się znaleźć pomiędzy zbawionymi. Byłem, rzecz jasna, ponownie narodzony. Niektórym wydaje się, że jest to coś, co zdobywa się raz na zawsze, jak świadectwo ukończenia college’u. Nie licz na to, brachu! Wiedziałem aż za dobrze, że popełniłem ostatnio cały wór grzechów: Pycha. Nieumiarkowanie. Chciwość. Wszeteczeństwo. Cudzołóstwo. Zwątpienie. I inne. Co gorsze, nie odczuwałem skruchy z powodu najcięższych z nich. Jeśli księgi wykażą, że Margrethe nie zostanie zbawiona i nie pójdzie do nieba, to ja również nie miałbym ochoty tam pójść. Wybacz mi, Boże, ale taka jest prawda.

Niepokoiłem się o nieśmiertelną duszę Margrethe. Nie mogła ona powołać się na drugą szansę przysługującą wszystkim duszom urodzonym przed Chrystusem. Była urodzona w kościele luterańskim, który nie był moim kościołem, lecz stanowił jego fundament, podobnie jak wszystkich innych kościołów protestanckich. Był on pierwszym owocem Edyktu Wormackiego.

Margrethe mogła osiągnąć zbawienie tylko poprzez wyrzeczenie się swojej herezji oraz powtórne narodziny. Musiała to jednak zrobić sama. Nie mogłem dokonać tego za nią. Jedyne, co mogłem uczynić, to naciskać na nią, aby pomyślała o swoim zbawieniu. Musiałem to jednak robić bardzo ostrożnie. Nie można skłonić motyla, aby usiadł ci na dłoni, potrząsając nad nim mieczem. Margrethe nie była poganką, która nigdy nie słyszała o Chrystusie i którą należało tylko oświecić. Nie, ona urodziła się w wierze chrześcijańskiej i odrzuciła ją w pełni świadomie. Potrafiła cytować Pismo z równą łatwością jak ja. W swoim czasie studiowała Księgę z wielką pilnością, znacznie większą niż z reguły czynią to laicy. Nie pytałem nigdy, przy jakiej okazji to robiła, lecz sądzę, że zainteresowała się słowem Bożym wtedy, gdy zaczęła się zastanawiać nad porzuceniem wiary chrześcijańskiej. Margrethe była tak poważną i dobrą osobą, iż byłem pewien, że nigdy nie podjęłaby tak drastycznego kroku bez długiego i poważnego zastanowienia.

Jak pilny był ten problem? Czy miałem te trzydzieści lat, w ciągu których mógłbym poznać jej sposób myślenia i opracować najlepszą metodę? Czy też Armageddon był tak blisko, że nawet jeden dzień zwłoki mógł ją skazać na wieczne potępienie?

Pogański Ragnarok i chrześcijański Armageddon miały jedną cechę wspólną: przed wielką bitwą pojawią się wszelkiego rodzaju znaki i cuda. Czy widzieliśmy je wokół nas? Margrethe sądziła, że tak. Co do mnie to koncepcja, że te zmiany światów zapowiadały Armageddon, odpowiadała mi bardziej niż jej alternatywa, to jest, że cierpiałem na paranoję. Czy statek mógł zatonąć i cały świat ulec zmianie tylko w tym celu, aby przeszkodzić mi w porównaniu odcisków kciuka? W swoim czasie tak myślałem, ale teraz… no wiesz, Alec, nie jesteś aż taki ważny.

(A może jestem?)

Nigdy nie byłem millenarystą. Zdaję sobie sprawę, jak często występuje w Biblii liczba tysiąc, zwłaszcza w proroctwach, nigdy jednak nie wierzyłem, że Wszechmocny kieruje się w swej działalności takimi czynnikami jak koniec tysiąclecia — czy inne okrągłe daty — tylko w tym celu, aby sprawić przyjemność numerologom.

Z drugiej strony wiedziałem jednak, że wiele tysięcy rozsądnych i pobożnych ludzi przywiązuje wielką wagę do zbliżającego się końca drugiego tysiąclecia, oczekując Sądu Ostatecznego, Armageddonu i wszystkiego, co się z tym wiąże. Twierdzą oni, że znaleźli na to dowody w Biblii oraz ich potwierdzenie w wymiarach Wielkiej Piramidy oraz w różnych apokryfach. Różnią się oni jednak między sobą zdaniem na temat tego, kiedy nastąpi koniec tysiąclecia. Rok 2000 czy 2001? Czy też dokładną datę stanowi godzina piętnasta czasu jerozolimskiego dnia siódmego kwietnia roku 2030? O ile uczeni rzeczywiście określili dokładnie moment ukrzyżowania oraz trzęsienia ziemi, które nastąpiło w momencie Jego śmierci. A może powinien być to Wielki Piątek roku 2030, według kalendarza księżycowego? To nie jest taka sobie różnica zdań, biorąc pod uwagę, jaką datę staramy się określić.

Jeśli jednak przyjmiemy moment narodzin Chrystusa, a nie jego ukrzyżowania, jako punkt, od którego należy liczyć tysiąclecia, staje się oczywiste, że ani naiwna data 2000, ani nieco mniej naiwna — 2001 — nie mogą być właściwe, ponieważ Jezus narodził się w Betlejem, w dzień Bożego Narodzenia w roku 5 przed naszą erą.

Każdy wykształcony człowiek to wie, ale niemal nikt nigdy się nad tym nie zastanawia.

W jaki sposób data największego wydarzenia w historii — narodzin naszego Pana — mogła zostać określona błędnie i to aż o pięć lat? To niewiarygodne!

Wyjaśnienie jest proste. Pewien mnich w szóstym stuleciu pomylił się w rachunkach. Nasz obecny system datowania — „od narodzin Chrystusa” — wszedł w użycie dopiero w kilka stuleci po tym fakcie. Każdy, kto próbował kiedyś odczytać na kamieniu węgielnym datę napisaną cyframi rzymskimi, może zrozumieć pomyłkę brata Dionizjusza Exiguusa. W szóstym stuleciu było tak mało ludzi, którzy w ogóle umieli czytać, że błąd pozostał nie wykryty przez wiele lat, a potem było już za późno, aby zmienić wszystkie zapisy. W ten sposób doszło do absurdalnej sytuacji, że Chrystus urodził się na pięć lat przed narodzeniem Chrystusa — sprzeczność, którą można wyjaśnić tylko w ten sposób, że pierwsze stwierdzenie odnosi się do faktu, a drugie do sprzecznego z faktami kalendarza. Przez dwa tysiące lat pomyłka naszego mnicha nie miała wielkiego znaczenia. Teraz jednak było inaczej. Jeśli bowiem millenaryści mają rację, to końca świata należy oczekiwać w dniu Bożego Narodzenia w tym roku.

Zauważcie, proszę, że nie powiedziałem 25 grudnia. Dzień i miesiąc narodzin Chrystusa są nieznane. Mateusz podaje, że królem był Herod. Łukasz twierdzi, że cezarem był August, a gubernatorem Syrii Cyreniusz. Wszyscy wiemy, że Józef i Maria wyruszyli z Nazaretu do Betlejem, aby wziąć udział w spisie i zapłacić podatek. Nie ma żadnych innych danych ani w Piśmie świętym, ani w rzymskich archiwach państwowych.

Sami widzicie. Zgodnie z teorią millenarystów dzień sądu może nastąpić za trzydzieści pięć lat… albo dziś po południu. Gdyby nie Margrethe, ta niepewność nie przeszkadzałaby mi spać po nocach. Jak mogłem jednak spać, gdy moja ukochana mogła w każdej chwili zostać wtrącona do czeluści bez dna, aby cierpieć tam przez całą wieczność?

Co zrobilibyście na moim miejscu?

Wyobraźcie sobie, jak stałem boso na śliskiej podłodze, zmywając naczynia, aby spłacić, swój dług, pogrążony w głębokich myślach o sprawach ostatecznych. Śmieszny widok! Ale przecież zmywanie naczyń nie wymaga wiele uwagi. Czułem się lepiej, gdy mój umysł miał coś twardego do zgryzienia.

Niekiedy porównywałem swój obecny żałosny stan z uprzednią świetnością, zastanawiając się, czy znajdę w tym labiryncie drogę powrotną do miejsca, z którego pochodziłem.

Czy w ogóle pragnąłem wracać? Czekała tam na mnie Abigail, i choć Stary Testament zezwalał na wielożeństwo, czterdzieści sześć stanów było innego zdania. Zostało to ustalone raz na zawsze, gdy artyleria Unii zniszczyła świątynię Antychrysta w Salt Lake City i te ich niemoralne „rodziny” zostały rozwiązane i wygnane pod nadzorem armii.

Wyrzeczenie się Margrethe na rzecz Abigail stanowiłoby zbyt wysoką cenę za odzyskanie wpływowej pozycji, którą do niedawna zajmowałem. Niemniej moja praca przynosiła mi zadowolenie. Odczuwałem głęboką satysfakcję z osiągnięć, które się z nią wiązały. To był nasz najlepszy rok od czasu założenia fundacji — mam na myśli nie przynoszące zysków towarzystwo „Kościoły Zjednoczone na rzecz Obyczajności”. Określenie „nie przynoszące zysków” nie oznacza, że podobna organizacja nie jest w stanie wypłacać odpowiednich pensji, a nawet premii. Spędzałem właśnie zasłużony urlop po roku pracy, podczas którego zebraliśmy najwięcej funduszy, co stanowiło głównie moją zasługę, gdyż do moich obowiązków jako zastępcy dyrektora należało przede wszystkim pilnowanie, aby nasze kasy były pełne po brzegi. Jeszcze większą satysfakcję sprawiała mi jednak praca w winnicy, ponieważ zbieranie funduszy nie znaczyłoby nic, gdyby nasze działania w sprawach ducha spełzły na niczym. W ubiegłym roku udało nam się zrealizować następujące cele:

a) — Prawo federalne czyniące z aborcji zbrodnię główną.

b) — Prawo federalne czyniące produkcję, sprzedaż, posiadanie, import, przewóz lub korzystanie z jakichkolwiek leków bądź urządzeń o charakterze antykoncepcyjnym przestępstwem zagrożonym karą więzienia nie krótszą niż rok i jeden dzień, lecz nie dłuższą niż dwadzieścia lat za każdorazowe wykroczenie i eliminujące zakłamane wytłumaczenie: „Wyłącznie w celu zapobiegania chorobom”.

c) — Prawo federalne, które, choć nie delegalizowało hazardu, poddawało go kontroli władz federalnych i przyznawało wyłącznie im prawo wydawania licencji. Krok za krokiem. Osiągnąwszy to będziemy mogli stopniowo unieszkodliwić te dwie jaskinie grzechu — Nevadę i New Jersey metodą „dziel i rządź!”

d) — Decyzja Sądu Najwyższego, gdzie występowaliśmy jako amicus curiae, orzekająca, że kryteria uznawane w typowej lub statystycznie przeciętnej społeczności mają zastosowanie we wszystkich miastach i stanach. (Sprawa Tomkins przeciwko Związkowi Kolporterów Prasy).

e) — Poważny postęp na naszej drodze do uznania tytoniu za niedozwolony narkotyk poprzez manewr taktyczny polegający na wyłączeniu ze sprawy tabaki i tytoniu do żucia dzięki wprowadzeniu definicji: „substancje używane do palenia i wdychania”.

f) — Postęp osiągnięty na naszych dorocznych spotkaniach modlitewnych w wielu sprawach, którymi byłem zainteresowany. Jedną z nich był pomysł odebrania zwolnienia z podatków wszystkim szkołom prywatnym niezwiązanym z którymś z kościołów chrześcijańskich. Nie ustalono jeszcze planów w tej sprawie ze względu na kłopotliwy problem szkół katolickich. Czy powinniśmy rozciągnąć swój parasol również nad nimi, czy też był już czas na przejście do ataku? Pytanie, czy katolicy są sojusznikami, czy wrogami, jest zawsze bardzo trudne dla tych z nas, którzy znajdują się na linii frontu.

Przynajmniej tak samo trudna była kwestia żydowska. Czy było możliwe jej humanitarne rozwiązanie? Jeśli nie, to co należy uczynić? Czy powinniśmy pójść na całość? Takie sprawy omawiano wyłącznie przy drzwiach zamkniętych.

Inną jeszcze sprawą był mój ulubiony projekt: Dołożyć astronomom! Niewielu laików zdaje sobie sprawę, jakie numery mogą oni wykręcić. Po raz pierwszy zauważyłem to jeszcze na politechnice, gdzie przerabiałem kurs astronomii opisowej, aby sprostać wymaganiom rozszerzenia programu. Dajcie astronomowi większy teleskop i pozwólcie mu działać bez nadzoru, a natychmiast zacznie rozgłaszać jakieś niezdrowe, niedowarzone domysły mające podważyć odwieczne prawdy „Księgi Rodzaju”.

Jest tylko jeden sposób na zwalczanie takich nonsensów: uderzyć ich po kieszeni! Zmienić definicję „celów edukacji” tak, aby przestała obejmować te wielkie białe słonie — obserwatoria astronomiczne. Pozostawić jedynie Obserwatorium Marynarki Wojennej na liście instytucji wolnych od podatków, zmniejszyć jego personel i ograniczyć działalność do spraw ściśle związanych z nawigacją. (Niektóre z najbardziej bluźnierczych i wywrotowych teorii zostały stworzone przez etatowych urzędników państwowych, którzy mieli za mało do roboty.)

Z działalności tych tak zwanych „uczonych” rzadko wynika coś dobrego, ale astronomowie są z nich wszystkich najgorsi.

Następną sprawą często poruszaną podczas naszych dorocznych spotkań, na którą, jak sądzę, nie warto marnować czasu ani pieniędzy, jest kwestia „praw wyborczych dla kobiet”. Te rozhisteryzowane baby, które nazywają siebie „sufrażystkami”, nie stanowią żadnej groźby. Nigdy nie zdołają odnieść sukcesu, a zwracanie na nie uwagi przydaje im tylko znaczenia w ich własnych oczach. Nie powinno się ich wsadzać do pudła ani zakuwać w dyby. Nie wolno robić z nich męczenniczek. Należy je ignorować.

Sporo jeszcze innych interesujących i godnych przemyślenia kwestii zdejmowałem z porządku dnia na sesjach, podczas których sprawowałem funkcję moderatora, umieszczając na liście zaopatrzonej w nagłówek: „Może za rok”. Były to:

— Oddzielne szkoły dla chłopców i dziewcząt;

— Przywrócenie kary śmierci za czarownictwo i satanizm;

— Alaska jako rozwiązanie kwestii murzyńskiej;

— Poddanie prostytucji kontroli władz federalnych;

— Homoseksualizm — co jest rozwiązaniem? Karanie? Zabieg chirurgiczny? Coś innego?

— Istnieją niezliczone dobre sprawy zwracające uwagę stróżów moralności publicznej. Zawsze jednak pozostaje pytanie, które z nich skierować do realizacji ku większej chwale Bożej. Wszystkie te kwestie, choć fascynujące, mogły znaleźć się na zawsze poza moim zasięgiem. Pomywacz, który dopiero uczy się mówić lokalnym językiem (z pewnością niegramatycznie!), nie może posiadać żadnych wpływów politycznych. Przestałem się więc przejmować tymi sprawami i skoncentrowałem na moich rzeczywistych problemach — herezji Margrethe i (bardziej naglące, lecz mniej ważne) uzyskaniu legalnego zwolnienia ze służby i wyruszeniu na północ.

Pracowaliśmy już przez ponad sto dni, gdy poprosiłem Don Jaimego, aby pomógł mi ustalić dokładną datę końca naszego kontraktu. Innymi słowami powiedziałem mu w uprzejmy sposób: „Drogi szefie, gdy nadejdzie odpowiedni dzień, zwiejemy stąd w te pędy. Proszę się z tym liczyć”.

Spodziewałem się, że czas służby wyniesie sto dwadzieścia jeden dni. Gdy Don Jaime podał liczbę sto pięćdziesiąt osiem, byłem tak wstrząśnięty, że niemal zapomniałem hiszpańskiego.

Jeszcze ponad sześć tygodni! A ja liczyłem na to, że będziemy wolni za tydzień!

Zaprotestowałem, wskazując, że suma naszego długu, określona przez sąd, podzielona przez wartość naszej pracy określoną na aukcji (sześćdziesiąt peso dziennie dla Margrethe, połowa tego dla mnie) dawała wynik sto dwadzieścia jeden dni… z których odsłużyliśmy już sto piętnaście.

Nie sto piętnaście, lecz dziewięćdziesiąt dziewięć. Wręczył mi kalendarz i kazał policzyć. Dopiero w tej chwili odkryłem, że nasze piękne wtorki nie są wliczane w czas służby. Tak przynajmniej twierdził nasz „patrón”.

— Poza tym, Alexandro — dodał — zapomniałeś doliczyć oprocentowanie niezapłaconej sumy, nie pomnożyłeś jej przez współczynnik inflacji, nie doliczyłeś podatków ani nawet opłaty dla Matki Boskiej Bolesnej. Jeśli zachorujesz, będę musiał opłacić twoje leczenie, co?

(To prawda. Choć nie zastanowiłem się nad tym, istotnie uważałem, że „patrón” ma obowiązki w stosunku do swoich „peónes”.)

— Don Jaime, w dniu, gdy nabył pan nasze kontrakty, kancelista obliczył nam długość ich trwania. Powiedział sto dwadzieścia jeden dni!

— Proszę więc pójść do niego w tej sprawie. — Don Jaime odwrócił się do mnie plecami.

To mnie otrzeźwiło. Don Jaime wydawał się równie chętny rozpatrzyć tę sprawę w sądzie, jak był temu niechętny w sprawie napiwków Margrethe. To oznaczało, że zawierał już tak wiele podobnych kontraktów, iż znał dokładnie ich zasady i nie obawiał się, że sędzia lub jego kancelista mogliby rozstrzygnąć tę sprawę nie po jego myśli.

Nie udało mi się porozmawiać o tym z Margrethe na osobności przed nastaniem nocy.

— Marga, jak mogłem się tak pomylić? Byłem pewien, że kancelista obliczył to dla nas, zanim kazał podpisać nam dokument. Sto dwadzieścia jeden dni. Prawda?

Nie odpowiedziała od razu. Nalegałem.

— Czy nie tak mi powiedziałaś?

— Alec, mimo to, że myślę zwykle po angielsku lub ostatnio po hiszpańsku, kiedy muszę coś policzyć, robię to po duńsku. Sześćdziesiąt to po duńsku „tres”, tak samo jak trzy po hiszpańsku. Widzisz, jak łatwo się pomylić. Nie wiem, czy powiedziałam ci „ciento y veintiuno”, czy też „ciento y sesentiuno” — ponieważ zapamiętuję liczby po duńsku, nie po angielsku czy hiszpańsku. Myślałam, że sam to podzieliłeś.

— Och, zrobiłem to. Z pewnością kancelista nie powiedział „sto dwadzieścia jeden”. O ile pamiętam, nie wyrzekł ani słowa po angielsku, a ja wtedy w ogóle nie znałem hiszpańskiego. Senior Munoz wytłumaczył to tobie, a ty później przetłumaczyłaś to dla mnie. Potem sprawdziłem sam obliczenia i wydawało mi się, że się zgadza z tym, co on powiedział. Albo co ty powiedziałaś. No, kurczę, nie wiem!

— Zapomnijmy więc o tym, zanim nie będzie okazji zapytać seniora Munoza.

— Marga, czy nie przejęłaś się, usłyszawszy, że będziemy musieli tyrać w tej pipidówce przez pięć dodatkowych tygodni?

— Tak, ale nie zanadto, Alec. Całe życie musiałam pracować. Praca na statku była cięższa niż w szkole — mogłam jednak podróżować i zwiedzać egzotyczne okolice. Praca kelnerki tutaj jest nieco cięższa niż sprzątanie pokojów na „Konge Knut”, lecz ty jesteś ze mną i to stanowi aż za wielką rekompensatę. Chcę wrócić z tobą do twojej ojczyzny… ale to nie jest moja ojczyzna, nie śpieszy mi się więc do wyjazdu tak jak tobie. Dla mnie, dzisiaj, moja ojczyzna jest tam, gdzie ty.

— Kochanie, jesteś tak rozsądna, logiczna i kulturalna, że czasami doprowadzasz mnie do szału.

— Alec, nie chciałam cię denerwować. Chodziło mi tylko o to, żebyśmy przestali się tym martwić, zanim nie zapytamy o to seniora Munoza. Chodź, pomasuję ci plecy, żebyś się uspokoił.

— Przekonałaś mnie, moja pani! Domagam się jednak przywileju pomasowania wpierw twoich biednych zmęczonych stóp.

Zrobiliśmy i jedno, i drugie. „Och, i pustkowie to raj”.

Żebracy nie mogą wybrzydzać. Wstałem następnego dnia wcześnie i udałem się do gońca, który powiedział mi, że kancelista nie przyjdzie, zanim sąd nie zacznie urzędowania. Umówiłem się więc połowicznie na godzinę zamknięcia sądu we wtorek. „Połowicznie” dlatego, że my musieliśmy się stawić, zaś senior Munoz nie. (Jednakże, Deus volens, będzie obecny).

We wtorek poszliśmy więc jak zwykle na piknik, ponieważ nie mogliśmy liczyć na spotkanie z seniorem Munozem wcześniej niż o szesnastej. Byliśmy ubrani świątecznie, to znaczy założyliśmy buty, wzięliśmy oboje rano kąpiel, a ja ogoliłem się i założyłem swe najlepsze ubranie — znoszone przez Don Jaimego, lecz świeże i czyste — a nie zniszczone portki robocze otrzymane od Straży Przybrzeżnej, które nosiłem w pracy. Margrethe założyła kolorowy strój, który otrzymała pierwszego dnia naszego pobytu w Mazatlanie.

Oboje staraliśmy się nie spocić ani nie zabrudzić zbytnio. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego uważaliśmy to za ważne. Z jakiegoś powodu sądziliśmy jednak, że do sądu wypada się udać w jak najlepszym stroju.

Jak zwykle przeszliśmy obok fontanny, aby spotkać się z naszym przyjacielem Pepem, zanim zawróciliśmy w kierunku wzgórza. Pozdrowił nas jak przyjaciół i wymieniliśmy kwieciste uprzejmości, które brzmią tak dobrze po hiszpańsku, i których niemal nigdy nie słyszy się po angielsku. Te cotygodniowe spotkania stały się ważnym elementem naszego życia towarzyskiego. Dowiedzieliśmy się o nim więcej — od Amandy, nie od niego — i mój szacunek do niego znacznie wzrósł. Pepe nie urodził się bez nóg (jak niegdyś sądziłem). Był kiedyś szoferem prowadzącym ciężarówki przez góry do Durango i dalej. Potem doszło do wypadku. Pepe spędził dwa dni uwięziony pod swą maszyną, zanim go odnaleziono. Przywieziono go do Matki Boskiej Bolesnej w stanie, jak się zdawało, beznadziejnym.

Był jednak silniejszy, niż sądzili lekarze. Po czterech miesiącach, gdy wypisano go ze szpitala, ktoś zorganizował zbiórkę, aby kupić mu wózek inwalidzki, wydano mu licencję żebraka, po czym zajął swoje miejsce przy fontannie — przyjaciel ulicznic i „donów”, uśmiechający się wesoło prosto w twarz swojemu losowi.

Gdy po dłuższej rozmowie i tradycyjnych pytaniach o zdrowie, powodzenie oraz o wspólnych znajomych pożegnaliśmy się, wręczyłem mu jednopesowy banknot.

Podał mi go z powrotem.

— Dwadzieścia pięć centavos, przyjacielu. Nie masz drobnych? Czy mam ci wydać resztę?

— Pepe, mój przyjacielu, chciałbym ofiarować tobie ten drobny podarunek.

— Nie, nie, nie. Z turystów wyciskam flaki i proszę o więcej. Od ciebie, przyjacielu, dwadzieścia pięć centavos.

Nie sprzeczałem się z nim. W Meksyku człowiek musi dbać o swoją godność. W przeciwnym razie zginie.

„El Cerro de la Neveria” ma sto metrów wysokości. Wdrapywaliśmy się na nie bardzo powoli. Opóźniałem marsz celowo, ponieważ nie chciałem w żaden sposób przeciążać Margrethe. Byłem niemal pewien, sądząc z pośrednich znaków, że jest przy nadziei. Nie uważała jednak za stosowne mówić o tym ze mną, a ja, rzecz jasna, nie poruszałem tego tematu jako pierwszy. Znaleźliśmy swoje ulubione miejsce, gdzie mogliśmy się schronić w cieniu niewielkiego drzewa, a jednocześnie podziwiać pełną panoramę — trzysta sześćdziesiąt stopni — od Zatoki Kalifornijskiej na północnym zachodzie, poprzez Pacyfik na zachodzie i coś, co mogło być, lecz niekoniecznie było, chmurami nad szczytem górskim na przylądku Baja California dwieście mil stąd. Dalej, na południowym zachodzie, patrząc wzdłuż naszego półwyspu, widać było „Cerro Vigia” („Wzgórze Czat”) oraz piękną „Playa de las Olas Atlas” znajdującą się pomiędzy nami a nim. Dalej leżało „Cero Creston”, na którym wznosiła się wielka latarnia morska — „Faro” — dominująca nad całym przylądkiem. W kierunku południowym, po drugiej stronie miasta, widać było lądowisko Straży Przybrzeżnej. Na wschodzie i północnym wschodzie rozciągały się góry, za którymi kryło się odległe o sto pięćdziesiąt mil Durango… dzisiaj jednak powietrze było tak czyste, iż wydawało się, że moglibyśmy dotknąć ich szczytów. Mazatlan rozciągał się pod nami jak makieta. Nawet bazylika wyglądała z góry jak model na planie architektonicznym, a nie imponujący kościół. Po raz n-ty zadałem sobie pytanie, dlaczego katolicy ze swymi (z reguły) pogrążonymi w nędzy kongregacjami mogą budować takie piękne kościoły, podczas gdy protestanccy wierni muszą się tak męczyć nad zebraniem funduszy na skromniejsze budowle.

— Popatrz, Alec! — zawołała Margrethe — Anibal i Roberto mają nowy „aeroplano”! — Wskazała palcem w tamtym kierunku.

Rzeczywiście, na przystani Straży Przybrzeżnej stały dwa „aeroplanos”. Jednym była olbrzymia groteskowa ważka, która nas uratowała, a drugim nowa maszyna, która wyglądała zupełnie inaczej. Z początku myślałem, że jest ona pogrążona w wodzie, ponieważ brak było pontonów, za pomocą których znana już nam konstrukcja utrzymywała się na powierzchni.

Po chwili zdałem sobie sprawę, że nowa maszyna była w dosłownym tego słowa znaczeniu łodzią latającą. Sam kadłub „aeroplano” był konstrukcją wodoszczelną — pontonem czy też łodzią. Silniki tej maszyny umieszczone były ponad skrzydłami. Nie byłem pewien, czy te radykalne zmiany wzbudzają moje zaufanie. Solidna prostota maszyny, w której lecieliśmy, bardziej mi odpowiadała.

— Alec, wpadnijmy do nich w następny wtorek.

— Zgoda.

— Czy myślisz, że Anibal pozwoliłby nam przelecieć się nowym „aeroplano”?

— Nie, jeśli komendant się dowie.

Nie dodałem, że ta nowomodna machina nie wydawała mi się bezpieczna. Margrethe zawsze była nieustraszona.

— Wpadniemy jednak do nich i poprosimy, żeby nam go pokazali. Porucznik Anibal się ucieszy, Roberto również. Zjedzmy coś.

— Ty świniaczku — odpowiedziała. Wyciągnęła „servillete” i zaczęła wykładać na nią jedzenie z koszyka, który przyniosłem. Wtorki dawały Margrethe okazję na urozmaicenie znakomitej meksykańskiej kuchni Amandy swą własną — duńską i międzynarodową. Dziś zdecydowała się przygotować znakomite duńskie kanapki, tak lubiane przez wszystkich Duńczyków oraz każdego, kto miał kiedykolwiek okazję ich spróbować. Amanda pozwalała Margrethe robić w kuchni wszystko, na co ta miała ochotę, a seniora Valera nie wtrącała się. Nigdy nie wchodziła do kuchni, co było wynikiem jakiegoś „rozejmu”, ustalonego, zanim dołączyliśmy do personelu. Amanda była kobietą o zdecydowanym charakterze.

Na dzisiejszych kanapkach dominowały smaczne, delikatne krewetki, z których słynie Mazatlan, stanowiły one jednak tylko zakąskę. Przypominam sobie szynkę, indyka, kruchy boczek, majonez, trzy gatunki sera, różne marynowane jarzyny, małe papryki, niezidentyfikowane ryby, cienkie plasterki wołowiny, świeże pomidory, pastę pomidorową, trzy rodzaje sałaty i coś, co chyba było mocno zesmażonym bakłażanem. Dzięki Bogu jednak nie trzeba znać nazwy potrawy, aby zjeść ją z przyjemnością, pochłonąłem więc z zadowoleniem wszystko, co Margrethe położyła przede mną, nie przejmując się, czy wiem, co zjadam, czy nie.

W godzinę później bekałem już tylko, udając, że tego nie robię.

— Margrethe, czy mówiłem ci już dzisiaj, że cię kocham?

— Tak, ale już jakiś czas temu.

— Kocham cię. Jesteś nie tylko piękna, ślicznie zbudowana, lecz jesteś również świetną kucharką.

— Dziękuję panu bardzo.

— Czy pragniesz, aby podziwiać cię również za twoje walory intelektualne?

— Niekoniecznie. Nie.

— Jak sobie życzysz. Jeśli zmienisz zdanie, nie zapomnij mnie powiadomić. Przestań się użerać z tymi resztkami. Posprzątam później. Połóż się przy mnie i wytłumacz mi, dlaczego wciąż ze mną jesteś. Chyba nie za to, jak gotuję? Może dlatego, że potrafię zmywać naczynia najlepiej na całym zachodnim wybrzeżu Meksyku?

— Tak jest — odpowiedziała i zabrała się do sprzątania. Nie skończyła, zanim nie zapanował całkowity porządek, a wszystko, co pozostało niezjedzone, znalazło się w koszyku, gotowe na powrót do Amandy. Następnie położyła się przy mnie, podkładając mi rękę pod szyję.

Nagle poderwała się:

— Co to?

— O co…

Nagle usłyszałem. Odległy, coraz głośniejszy huk, jak pociągu towarowego nadciągającego zza zakrętu. Jednakże najbliższa linia kolejowa — z Chihuahua do Guadalajary leżała daleko, poza półwyspem mazatlańskim.

Huk był coraz głośniejszy. Ziemia zaczęła się kołysać. Margrethe usiadła:

— Alec, boję się.

— Nie bój się, kochanie. Jestem przy tobie.

Przytuliłem ją do siebie z całej siły. Matka Ziemia trzęsła się pod nami w górę i w dół, a huk narastał do niewiarygodnej głośności.

Jeśli kiedykolwiek przeżyliście trzęsienie ziemi, choćby małe, wiecie, co czuliśmy, lepiej, niż mogą to wyrazić moje słowa. Jeśli zaś nigdy wam się to nie zdarzyło, nie uwierzycie mi — jest to tym bardziej pewne, im dokładniej je opiszę.

Podczas trzęsienia ziemi najgorsze jest to, że nie ma nic pewnego, czego można by się złapać… lecz najbardziej zdumiewający jest hałas, piekielny rumor wszelkiego rodzaju — trzask miażdżonych pod waszymi stopami skał, ostre zgrzyty rozszarpywanych na fragmenty budynków, krzyki przerażonych ludzi, jęki rannych i zagubionych, wycie i skomlenie zwierząt dotkniętych kataklizmem, którego nie są w stanie pojąć.

I nic z tego nie cichnie.

Wszystko to trwało przez niekończący się czas. Potem dotarło do nas jądro kataklizmu i całe miasto runęło w gruzy.

Usłyszałem to. Całkowicie niewyobrażalny hałas stał się nagle dwukrotnie głośniejszy. Zdołałem unieść się na jednym łokciu i rozejrzeć wkoło. Kopuła bazyliki zapadła się jak bańka mydlana.

— Och, Marga, popatrz! Nie, nie patrz! To zbyt straszne!

Uniosła się lekko z ziemi z bezradną miną, nic nie mówiąc. Wciąż obejmowałem ją jedną ręką. Spojrzałem w dół półwyspu w stronę „Cerro Vigia” i latarni morskiej, która zaczęła się pochylać.

Na moich oczach pękła w połowie swej wysokości, a potem wolniutko i z godnością runęła na ziemię.

Za miastem udało mi się dostrzec dwa zakotwiczone „aeroplanos” Straży Przybrzeżnej. Tańczyły jak oszalałe. Nagle jedno ze skrzydeł nowej maszyny zanurzyło się. Nakryła je woda. W tej chwili wznosząca się nad miastem chmura zakryła je przed moimi oczami — chmura pyłu pochodzącego z tysięcy i tysięcy ton strzaskanych murów.

Spojrzałem w stronę restauracji. Dostrzegłem ją: EL RESTAURANTE PANCHO VILLA. Na moich oczach ściana, na której umieszczony był szyld, runęła na ulicę. Pył wzniósł się w górę, pokrywając za chwilę miejsce, gdzie stała.

— Margrethe! Już po niej! Po restauracji „Pancho Villa”. — Wskazałem palcem w tamtym kierunku.

— Nic nie widzę.

— Już po niej, mówię ci! Runęła! Dzięki Bogu, że nie było tam dziś Amandy i dziewczyn!

— Tak jest. Alec, czy to się nigdy nie skończy?!

Skończyło się nagle — znacznie gwałtowniej, niż się zaczęło. Pył zniknął w cudowny sposób. Ucichł huk, wycie zwierząt oraz krzyki rannych i umierających.

Latarnia morska z powrotem znalazła się na swoim miejscu.

Spojrzałem w lewo, gdzie uprzednio stały „aeroplanos”. Nie było tam nic. Nawet pali, do których powinny być przywiązane. Spojrzałem na miasto — pełny spokój. Bazylika stała piękna i nienaruszona. Rozejrzałem się za szyldem „Pancho Villa”, lecz nie mogłem go znaleźć. Na rogu, który był chyba tym właściwym, stał jakiś budynek, lecz jego kształt był nieco inny. Również okna się nie zgadzały.

— Marg… gdzie jest restauracja?

— Nie wiem, Alec, co się dzieje?

— Znowu nam to zrobili — powiedziałem z goryczą. — Zmieniacze światów. Trzęsienie ziemi się skończyło, ale to nie jest to samo miasto, w którym byliśmy. Wygląda podobnie, ale to inne miasto. Miałem rację tylko w połowie. Zanim zdecydowaliśmy się ruszyć w dół stoku, huk zaczął się od nowa. Potem kołysanie ziemi… i gwałtownie narastający hałas oraz nagłe wstrząsy, później to miasto także zostało zniszczone. Po raz drugi ujrzałem, jak nasza wyniosła latarnia morska pochyla się i pada. Jeszcze raz kościół zapadł się do wewnątrz. Ponownie obłoki dymu wzbiły się ku niebu, a wraz z nimi wzniosły się krzyki ludzkie i wycie zwierząt.

Podniosłem ku niebu zaciśniętą pięść i potrząsnąłem nią.

— Do diabła z tym! Stop! Dwa razy to przesada!

Nie uderzył we mnie żaden grom.

Загрузка...