Achab odpowiedział na to Eliaszowi: „Już znalazłeś mnie, mój wrogu?”
Wówczas rzekł: „Znalazłem, bo zaprzedałeś się, żeby postępować źle w oczach Jahwe”.
Ostatnie dziewięćdziesiąt mil drogi wzdłuż autostrady 66 z Clinton do Oklahoma City pokonaliśmy, prąc nieustępliwie naprzód, nie zwracając uwagi na fakt, że byliśmy znowu bez grosza i nie mieliśmy co jeść, ani gdzie spać.
Widzieliśmy sterowiec.
To, rzecz jasna, zmieniało wszystko. Od miesięcy byłem nikim, wywodzącym się znikąd, bez grosza przy duszy, niepotrafiącym nic poza zmywaniem naczyń, jednym słowem włóczęga. Lecz w moim rodzinnym świecie — dobrze płatna praca, otoczona szacunkiem pozycja społeczna, solidne konto w banku. Nareszcie koniec tego piekielnego wałęsania się po różnych światach. Wjeżdżaliśmy do Clinton późnym rankiem, podwiezieni przez farmera wiozącego do miasta swoje towary. Usłyszałem, jak Margrethe westchnęła głośno. Spojrzałem w tę samą stronę co ona. Tak jest. Srebrny, gładki i piękny. Nie zdołałem odczytać nazwy, lecz dostrzegłem znak „Eastern Express”.
— Ekspres z Dallas do Denver — oznajmił farmer, wyciągając zegarek z kieszeni spodni. — Spóźnił się o sześć minut. To dziwne.
Starałem się ukryć podniecenie.
— Czy w Clinton jest lotnisko?
— Nie, nie. Najbliższe w Oklahoma City. Chcesz zostawić autostop i polecieć górą?
— Byłoby fajnie.
— No, jasne. Lepsze to niż robota na farmie.
Podtrzymywałem banalną rozmowę aż do chwili, gdy wysadził nas w pobliżu rynku w kilka minut później. Gdy jednak zostaliśmy sami z Margrethe, nie mogłem już dłużej zapanować nad sobą i zacząłem ją całować. Natychmiast jednak powstrzymałem się. Oklahoma jest równie moralna, jak Kansas. W większości miejscowości istnieją surowe prawa zabraniające publicznego obłapiania się.
Zastanowiłem się, jak ciężko będzie mi powtórnie się przystosować po wielotygodniowym pobycie w licznych światach, z których żaden nie posiadał surowych zasad moralnych mojego świata rodzinnego. Trudno będzie uniknąć kłopotów, ponieważ (przyznajmy to!) przyzwyczaiłem się do całowania swojej żony w miejscu publicznym oraz innych zachowań, które same w sobie są niewinne, lecz w moralnych społecznościach nigdy nie demonstruje się ich publicznie. I, co ważniejsze, czy zdołam uchronić przed kłopotami moją ukochaną? Ja się tu urodziłem i będę zdolny wrócić do tutejszych obyczajów… lecz Marga była równie uczuciowa jak młody owczarek collie i nie wstydziła się w najmniejszym stopniu okazywania tego.
— Przepraszam, kochanie — powiedziałem. — Chciałem cię pocałować, nie mogę jednak tego zrobić.
— Dlaczego?
— Hmm. Nie mogę całować cię w miejscu publicznym. Nie tutaj. Tylko na osobności… no wiesz — „jeśli wejdziesz między wrony”. Ale to nieważne. Kochanie, jesteśmy w domu! To jest w moim domu, ale teraz również i twoim. Widziałaś sterowiec.
— To naprawdę był sterowiec?
— Niewątpliwie… to najpiękniejszy widok, jaki widziałem od miesięcy. Z tym, że… za wcześnie jeszcze się cieszyć. Wiemy, że niektóre z tych światów są do siebie bardzo podobne pod wieloma względami. Myślę, że istnieje pewna możliwość, iż jest to świat ze sterowcami… lecz nie mój świat. Nie wierzę w to oczywiście, nie cieszmy się jednak przedwcześnie. (Nie zauważyłem, że Margrethe w ogóle się nie ucieszyła.)
— W jaki sposób możesz stwierdzić, czy to twój świat?
— Możemy zrobić tak jak przedtem — sprawdzić to w bibliotece publicznej. Jest jednak szybszy i lepszy sposób. Chciałbym odszukać biuro telefoniczne Bella. Zapytam o nie w tym sklepie spożywczym.
Chciałem odnaleźć biuro zamiast zwykłej budki telefonicznej, ponieważ, zanim zadzwonią, zamierzałem sprawdzić w książce telefonicznej, czy to naprawdę mój świat. Tak! W biurze mieli książki z całej Oklahomy, jak również z ważniejszych miast w innych stanach, wliczając w to najlepiej mi znaną książkę telefoniczną z Kansas City.
— Margrethe, spójrz! — Wskazałem jej palcem na numer Centralnego Biura Kościołów Zjednoczonych na rzecz Obyczajności.
— Widzę.
— Czy to nie wspaniałe? Czy nie masz ochoty tańczyć i śpiewać?
— Bardzo się cieszę ze względu na ciebie, Alec.
(Zabrzmiało to jak: „Czy nie wygląda jak żywy? I tyle tych pięknych kwiatów”.).
Byliśmy sami w pomieszczeniu, gdzie znajdowały się książki telefoniczne, szepnąłem więc do niej zaniepokojony:
— Co się stało, kochanie? To szczęśliwe wydarzenie. Czy tego nie widzisz? Gdy tylko zdołam się dodzwonić, zdobędziemy pieniądze. Koniec z czarną robotą. Nie będziemy się już martwić o to, co będziemy jeść ani gdzie spać. Pojedziemy prosto do domu w „Pullmanie”. Nie, polecimy sterowcem! Spodoba ci się, na pewno! To będzie nasz miesiąc miodowy, kochanie. Przedtem nie mogliśmy sobie na to pozwolić.
— Nie możesz mnie zabrać do Kansas City.
— Dlaczego?
— Alec… tam jest twoja żona.
Uwierzcie mi, gdy wam mówię, że nie pomyślałem o Abigail ani razu przez wiele, wiele tygodni. Byłem przekonany, że nigdy już jej nie zobaczę (powrót do świata rodzinnego był zupełną niespodzianką) i poza tym miałem teraz żonę, najlepszą, jakiej można tylko pragnąć — Margrethe.
Ciekaw jestem, czy zwłoki przeżywają podobny szok, gdy uderzają w nie pierwsze kawały ziemi.
Zdołałem jednak wrócić do siebie. W pewnej mierze.
— Marga, posłuchaj, co zrobimy. Tak jest, mamy problem, ale możemy go rozwiązać. Rzecz jasna, pojedziesz ze mną do Kansas City! Musisz to zrobić. Lecz na miejscu, ze względu na Abigail, znajdę dla ciebie jakieś ciche miejsce, w którym będziesz mogła się ukryć, zanim nie załatwię spraw. (Załatwię? Abigail wywoła piekielną awanturę.) Najpierw muszę dostać się do swoich pieniędzy. Potem udać się do adwokata. (Rozwód? W stanie, gdzie istnieje tylko jeden powód rozwodu i przyznaje się go wyłącznie poszkodowanej stronie? Margrethe w roli tej drugiej kobiety? To niemożliwe. Czy pozwoliłbym, żeby zakuto ją w dyby? Wygnano publicznie z miasta, jeśli Abigail by tego zażądała? Nieważne już, co stanie się ze mną, nieważne, że Abigail obdarłaby mnie ze skóry do ostatniego centa. Nie mogę dopuścić, żeby Margrethe nosiła szkarłatną literę, jak tego wymagają prawa mojego świata. Nie!)
— Potem pojedziemy do Danii. (Nie, rozwód nie wchodzi w rachubę.)
— Naprawdę?
— Oczywiście. Kochanie, jesteś moją żoną, teraz i na zawsze. Nie mogę zostawić cię tutaj, zanim nie załatwię spraw w Kansas City. Mogłoby dojść do kolejnej zmiany i utraciłbym cię. Nie możemy jednak pojechać do Danii, zanim nie dostanę w ręce swoich pieniędzy. Jasne? (A co, jeśli Abigail wybrała wszystko z mojego konta?)
— Zgoda, Alec. Pojedziemy do Kansas City.
(To rozwiązywało sprawy częściowo. Lecz wciąż istniała Abigail. Nie szkodzi. Spalę za sobą ten most w chwili, gdy dotrę doń.)
Pół minuty później stanąłem przed następnym problemem.
Z pewnością telefonistka zamówi dla mnie rozmowę długodystansową płatną przez odbiorcę. Kansas City? Opłata wstępna za rozmowę z Kansas City — zarówno w stanie Kansas, jak i Missouri, wynosiła dwadzieścia pięć centów. Proszę rzucić monetę w chwili, gdy panu powiem. Budka druga.
Wszedłem do budki i zacząłem grzebać w kieszeni w poszukiwaniu monet. Wyłożyłem je wszystkie na zewnątrz:
Dwudziestocentówka.
Dwa trzypensowe miedziaki.
Kanadyjska dwudziestopięciocentówka z podobizną królowej. (Królowej?)
Półdolarówka.
Trzy pięciocentówki, mniejsze od naszych.
Na żadnej z tych monet nie widniało znajome motto Unii Północnoamerykańskiej: „Bóg jest naszą twierdzą”.
Spojrzałem na tę zbieraninę, usiłując ustalić, kiedy miała miejsce ostatnia zmiana. Niewątpliwie po mojej ostatniej wypłacie, która miała miejsce wczoraj po południu, zanim jednak złapaliśmy okazję dzisiaj po śniadaniu. Gdy spaliśmy? Nie straciliśmy ubrań ani pieniędzy. Wyczuwałem nawet maszynkę do golenia w kieszeni na piersi. Nieważne — wszelkie próby zrozumienia szczegółów tych zmian prowadziły nieuchronnie do szaleństwa. Zmiana odbyła się. Znalazłem się w swoim rodzinnym świecie… i z tego powodu nie miałem pieniędzy. Przynajmniej oficjalnie uznawanych.
Z braku czegoś lepszego ta kanadyjska dwudziestopięciocentówka zaczęła mi się straszliwie podobać. Nie próbowałem sobie wmówić, że ósme przykazanie nie ma zastosowania do wielkich korporacji. Zamiast tego obiecałem sobie, że spłacę ten dług. Wziąłem monetę w rękę i podniosłem słuchawkę.
— Proszę podać numer.
— Zamawiam rozmowę do Kościołów Zjednoczonych na rzecz Obyczajności w Kansas City, stan Kansas. Numer — Linia Państwowa 1224J. Płatne przez odbiorcę. Mogę mówić z każdym, kto podniesie słuchawkę.
— Proszę wrzucić monetę.
Wrzuciłem kanadyjską dwudziestopięciocentówkę i wstrzymałem oddech. Usłyszałem, jak wleciała do środka — brzdęk-brzdęk-brzdęk. Centrala odezwała się: Dziękuję. Proszę czekać i nie odwieszać słuchawki.
Czekałem. I czekałem. I czekałem.
Telefon do Kansas City? Kościoły Zjednoczone na rzecz Obyczajności odpowiedziały, że nie przyjmują rozmów płatnych przez odbiorcę.
— Chwileczkę. Proszę im powiedzieć, że dzwoni wielebny Alexander Hergensheimer.
— Dziękuję. Proszę wrzucić dwadzieścia pięć centów.
— Halo! Nic nie uzyskałem za pierwszą monetę. Za szybko przerwaliście rozmowę.
— My jej nie przerwaliśmy. To w Kansas City odwiesili słuchawkę.
— Proszę więc zadzwonić po raz drugi i powiedzieć im, żeby tym razem nie odkładali słuchawki.
— Tak jest. Proszę wrzucić dwadzieścia pięć centów.
— Czy sądzi pani, że zamawiałbym rozmowę płatną przez odbiorcę, gdybym miał przy sobie masę drobnych? Proszę się z nimi połączyć i powiedzieć, kim jestem. Wielebny Alexander Hergensheimer, zastępca dyrektora.
— Proszę czekać.
Znowu więc czekałem. I czekałem.
— Wielebny? Rozmówca w Kansas City kazał panu powiedzieć, że nie przyjmą rozmowy płatnej przez odbiorcę nawet — cytuję — od samego Jezusa Chrystusa.
— Nie wolno tak mówić przez telefon. Ani przy innej okazji.
— Zgadzam się. To jeszcze nie koniec. Ten ktoś kazał panu powtórzyć, że nigdy o panu nie słyszał.
— Ten… — zamknąłem gębę. Nie potrafiłbym wyrazić swoich uczuć w sposób nie uwłaczający godności osoby duchownej.
— W istocie. Spytałam go o nazwisko, ale odwiesił słuchawkę.
— Młody człowiek? Stary? Bas, tenor, baryton?
— Chłopięcy sopran. Odniosłam wrażenie, że był to chłopiec na posyłki odbierający telefony w czasie przerwy obiadowej.
— Rozumiem. W każdym razie dziękuję, że się pani trudziła, moim zdaniem bardziej, niż wymagały tego pani obowiązki.
— Cała przyjemność po mojej stronie, wielebny.
Wyszedłem z budynku wściekły na siebie. Nie wyjaśniłem tego Margrethe, zanim nie oddaliliśmy się na bezpieczną odległość.
— Wpadłem we własne sidła, kochanie. To ja wydałem to polecenie, żeby nie przyjmować rozmów płatnych przez odbiorcę. Analiza dziennika rozmów przekonała mnie ponad wszelką wątpliwość, że takie telefony nigdy nie przyniosły korzyści naszemu towarzystwu. W dziewięciu przypadkach na dziesięć były to prośby o pieniądze, a my nie jesteśmy instytucją dobroczynną. Zbieramy pieniądze, a nie rozdajemy je. Dziesiątym rozmówcą jest ktoś, kto chce nam narobić kłopotów, albo stuknięty. Wprowadziłem więc to zarządzenie… i wymusiłem jego przestrzeganie. Skutki były widoczne natychmiast. Zaoszczędziłem setki dolarów rocznie na samych rachunkach telefonicznych. — Uśmiechnąłem się z wysiłkiem. — Nigdy nie myślałem, że wpadnę we własne sidła.
— Co zamierzasz teraz zrobić, Alec?
— Teraz? Udać się na autostradę 66 i zacząć machać kciukiem. Chciałbym, żebyśmy przed piątą dotarli do Oklahoma City. To powinno być łatwe. To nie jest zbyt daleko.
— Tak jest, sir. Czy wolno zapytać, dlaczego przed piątą?
— Zawsze możesz pytać o wszystko i doskonale o tym wiesz, przestań udawać Cierpliwą Gryzeldę. Chodzisz osowiała, odkąd zobaczyliśmy ten sterowiec. Powód jest taki, że w Oklahoma znajduje się okręgowe biuro Kościołów Zjednoczonych na rzecz Obyczajności i chcę tam dotrzeć przed jego zamknięciem. Zobaczysz, jakie królewskie przywitanie nam tam zgotują, maleńka! Dostańmy się do Oke City i nasze kłopoty się skończą.
Całe popołudnie przypominało mi brodzenie przez sorgo. Styczniowe. Nie mieliśmy trudności ze złapaniem okazji, lecz podwożono nas jedynie po kawałku. Poruszaliśmy się ze średnią prędkością dwudziestu mil na godzinę po autostradzie, po której można było jechać sześćdziesiąt. Straciliśmy pięćdziesiąt pięć minut na dobrą sprawę — darmowy posiłek. Po raz n-ty kierowca kupił nam coś do jedzenia, gdy sam jadł obiad… tylko dlatego, że chyba żaden prawdziwy mężczyzna nie mógłby zjeść posiłku, nie zapraszając Margrethe, aby zjadła razem z nim, jeśli znalazła się w jego towarzystwie. (Sam również dostaję jeść tylko dlatego, że jestem jej własnością. Nie skarżę się na to.)
Zjedliśmy obiad w czasie dwudziestu minut, po czym kierowca zmarnotrawił pół godziny i niezliczone dwudziestopięciocentówki na grę w bilard elektryczny… podczas gdy ja stałem obok, zaciskając zęby, a Margrethe przystanęła tuż przy nim, bijąc brawo i piszcząc z zachwytu, gdy uzyskał dobry wynik. Lecz jej wyczucie jest niezawodne. Dzięki temu podwiózł nas całą drogę do Oklahoma City, a następnie przejechał przez sam środek miasta, choć mógł skorzystać z obwodnicy, i o czwartej dwadzieścia wysadził nas na skrzyżowaniu trzydziestej szóstej i Lincolna, tylko o dwie przecznice od naszego biura.
Przeszedłem ten dystans, pogwizdując.
— Uśmiechnij się, kochanie — powiedziałem. — Za miesiąc, albo wcześniej, zjemy obiad w „Tivoli”.
— Naprawdę?
— Naprawdę. Tyle mi o tym opowiadałaś, że nie mogę się doczekać. Oto i nasz budynek.
Nasze biuro mieści się na drugim piętrze. Zrobiło mi się ciepło na sam widok drzwi, na szybie których widniał napis:
KOŚCIOŁY ZJEDNOCZONE NA RZECZ OBYCZAJNOŚCI — proszę wchodzić.
— Ty pierwsza, najdroższa! — Szarpnąłem za klamkę, aby otworzyć przed nią drzwi.
Były zamknięte.
Zacząłem w nie walić, potem dostrzegłem dzwonek i nacisnąłem go. Następnie zacząłem pukać i dzwonić na zmianę. I od nowa. W korytarzu pojawił się czarnuch niosący kubeł i szczotkę. Gdy chciał nas wyminąć, zawołałem:
— Hej, wuju! Czy masz klucz do tego pokoju?
— Nic z tego, szefie. Nie ma tam nikogusieńko. Jak zawsze zamknęli o czwartej i poszli.
— Rozumiem. Dziękuję.
— Się robi, szefie.
Znalazłszy się ponownie na ulicy, uśmiechnąłem się głupkowato do Margrethe — królewskie przyjęcie. Zmykają o czwartej. Kiedy kota nie ma, myszy harcują. Daję słowo, że posypią się głowy. Nie przychodzi mi już do głowy żaden inny banał pasujący do tej sytuacji. Chyba, że taki: Żebracy nie mogą wybrzydzać. Czy zechcesz spać dziś w parku, moja pani? Noc będzie ciepła, nie zapowiadają deszczu. Bez dopłaty za pchły piaskowe i komary.
Spaliśmy w parku Lincolna na polu golfowym na trawie przypominającej żywy welwet pełen żywych pcheł piaskowych.
Mimo to spaliśmy dobrze przez całą noc. Wstaliśmy rano, gdy pojawili się pierwsi gracze i zeszliśmy z pola nieco tylko przybrudzeni.
Po umyciu się w publicznej umywalni w parku spotkaliśmy się ponownie, czystsi i odświeżeni, ja świeżo ogolony, a oboje opici darmową wodą zamiast śniadania. Odczuwałem ogólną wesołość.
Było zbyt wcześnie, aby ci samozwańczy playboye w biurze przyszli już do roboty, gdy więc napotkaliśmy policjanta, zapytałem go, gdzie jest biblioteka publiczna, po czym dodałem:
— Przy okazji, gdzie tu jest port lotniczy?
— Co takiego?
— No, lądowisko dla sterowców.
Gliniarz zwrócił się w stronę Margrethe:
— Proszę pani, czy coś z nim nie tak?
Pół godziny później poczułem, że faktycznie coś ze mną nie tak — gdy sprawdziłem listę instytucji mieszczących się w budynku, który odwiedziliśmy wczoraj po południu… nie byłem jednak naprawdę zdziwiony, gdy stwierdziłem, że Kościołów Zjednoczonych na rzecz Obyczajności na niej nie ma. Aby się jednak upewnić, udałem się na drugie piętro. W tym pomieszczeniu znajdowała się obecnie firma ubezpieczeniowa.
— No tak, kochanie. Chodźmy do biblioteki publicznej. Dowiemy się, jaki jest ten nowy świat.
— Tak, Alec. — Margrethe odzyskała dobry humor. — Przykro mi, kochanie, że jesteś rozczarowany… ale ja odczuwam ulgę… tak się strasznie bałam samej myśli o spotkaniu z twoją żoną.
— To ci nie grozi. W żadnym razie. Daję słowo. Hmm. Też odczułem ulgę. Poza tym jestem głodny.
Przeszliśmy kilka dalszych kroków.
— Alec. Nie gniewaj się.
— Najwyżej mogę cię zdzielić w zęby. O co chodzi?
— Mam pięć dwudziestopięciocentówek. Ważnych.
— W takim momencie powinienem zapytać: „Córko, czy dobrze się prowadziłaś w Filadelfii”? No, gadaj. Kogo zabiłaś? Czy dużo było krwi?
— Wczoraj. Przy tym bilardzie. Za każdym razem, gdy Harry wygrywał, dawał mi jedną monetę. „Na szczęście” — mówił.
Postanowiłem jej nie zbić. Rzecz jasna, to nie były „ważne” monety, okazały się jednak wystarczająco do nich podobne, aby pasować do automatów. Minęliśmy tani lokal, jeden z tych, gdzie zawsze pełno jest automatów z żywnością. Tu też tak było. Ceny były potwornie wysokie — pięćdziesiąt centów za małą zleżałą kanapkę, dwadzieścia pięć za kawałek czekolady. Było to jednak lepsze niż niektóre ze śniadań, jakie spożywaliśmy podczas wędrówki. Nie można też było tego nazwać kradzieżą, ponieważ dwudziestopięciocentówki z mojego świata były z prawdziwego srebra. Następnie udaliśmy się do biblioteki publicznej, aby ustalić, w jakim świecie się teraz znaleźliśmy.
Dowiedzieliśmy się szybko. W świecie Margi.