I tak służył Jakub za Rachelę przez siedem lat,
a wydały mu się one jak dni kilka,
bo bardzo miłował Rachelę.
Zmywając naczynia, zabawiałem się niekiedy obliczaniem, jak wysoki ich stos zdążyłem umyć, odkąd rozpocząłem pracę u naszego „patróna”, Don Jaimego. Potrzeba było dwudziestu talerzy używanych zwykle w kawiarni „Pancho Villa”, aby utworzyć stos o wysokości jednej stopy. Zdecydowałem arbitralnie, że filiżanka, spodek i dwie szklanki stanowią równoważnik jednego talerza, ponieważ te naczynia trudno jest ustawić w stos. I tak dalej.
Wielka latarnia morska w Mazatlanie ma pięćset piętnaście stóp wysokości, tylko o czterdzieści mniej niż Obelisk Waszyngtona. Pamiętam dzień, w którym ukończyłem swą pierwszą „latarnię morską”. Powiedziałem Margrethe parę dni wcześniej, że zbliżam się do celu i spodziewam się osiągnąć go w czwartek lub w piątek rano.
Zrobiwszy to, w czwartek po południu, wyłoniłem się z zaplecza, stanąłem w drzwiach pomiędzy kuchnią i salą gości i widząc Margrethe, uniosłem ręce nad głowę, ściskając sobie dłonie jak pięściarz.
Margrethe przerwała swą pracę — przyjmowała właśnie zamówienie od całej rodziny klientów — i zaczęła bić mi brawo. Z tego powodu musiała wyjaśnić gościom całą sprawę, co doprowadziło do tego, że po kilku minutach wdepnęła na zaplecze, wręczając mi dziesięciopesowy banknot w dowód uznania od ojca rodziny. Poprosiłem ją, żeby podziękowała mu ode mnie i przekazała, że rozpocząłem właśnie drugą „latarnię morską”, którą zadedykuję jemu i jego rodzinie.
To z kolei doprowadziło do tego, że seniora Valera przysłała swojego męża Don Jaimego, aby sprawdził, dlaczego Margrethe marnuje czas na wygłupy, zamiast zająć się robotą… co z kolei spowodowało, iż Don Jaime spytał mnie, jak wysoki napiwek dostałem i wręczył mi taką samą kwotę od siebie.
Seniora nie miała powodów, żeby się skarżyć. Margrethe nie tylko była jej najlepszą kelnerką, lecz również jedyną, która znała dwa języki. Tego samego dnia, gdy rozpoczęliśmy pracę u państwa Valera, wezwano malarza szyldów, który wykonał rzucający się w oczy napis: „ENGLIS SPOKE HERE”. Od tej pory, oprócz tego, że musiała być na wezwanie wszystkich klientów mówiących po angielsku, Margrethe pisała również jadłospisy w tym języku (na których ceny były o około czterdzieści procent wyższe niż na jadłospisach pisanych wyłącznie po hiszpańsku).
Don Jaime nie był złym szefem. Wesoły i — w sumie — dobry dla swych pracowników, gdy przepracowaliśmy już u niego prawie miesiąc, wyznał mi, że nie zakupiłby mojego kontraktu, gdyby nie fakt, że sędzia nie pozwolił na rozdzielenie mnie od Margrethe, jako że byliśmy małżeństwem. (W przeciwnym razie zostałbym parobkiem pracującym na polu i mógłbym się widywać ze swoją żoną tylko przy rzadkich okazjach — jak powiedział nam Don Ambrosio, Don Clemente był wyrozumiałym sędzią).
Powiedziałem mu, że cieszę się, iż transakcja wiązana obejmowała również mnie, fakt jednak, że pragnął wynająć Margrethe, dowodził, że znał się na rzeczy.
Przyznał mi rację. Chodził na środowe aukcje pracowników od kilku tygodni w poszukiwaniu dwujęzycznej kobiety lub dziewczyny, którą można by wyszkolić na kelnerkę. Nabył również mój kontrakt po to, aby móc zatrudnić Margrethe, chciał mi jednak powiedzieć, iż nie żałuje tego, ponieważ nigdy nie widział zaplecza tak czystego, talerzy tak niepokalanych, a srebrnej zastawy tak lśniącej.
Zapewniłem go, że to dla mnie zaszczyt móc podtrzymać honor i prestiż „Restaurante Pancho Villa” i jej sławnego „patróna” — el Don Jaime.
W rzeczy samej na zapleczu panował taki brud, że gdy przejąłem nad nim opiekę, sądziłem, iż podłoga jest pokryta ziemią. Tak też było — można tam było sadzić ziemniaki! Lecz pod blisko półcalową warstwą brudu znajdował się lity beton. Wyczyściłem podłogę i utrzymywałem ją w czystości — nogi wciąż miałem bose. Zażądałem też, aby dano mi proszek na karaluchy. Każdego dnia zabijałem te owady i szorowałem podłogę. Każdego wieczora, na chwilę przed zakończeniem pracy, rozsypywałem proszek przeciwko karaluchom. Nie można (jak sądzę) odnieść nad nimi zwycięstwa, można jednak stoczyć z nimi bitwę, zmusić do odwrotu i następnie utrzymać tak uzyskaną równowagę sił.
Jeśli chodzi o jakość mojego zmywania, nie mogła ona być niska, gdyż moja matka obawiała się panicznie brudu i, jako członek licznej rodziny, zmywałem i wycierałem naczynia pod jej nadzorem pomiędzy siódmym a trzynastym rokiem życia, kiedy to zostałem oddelegowany do roznoszenia gazet, co nie zostawiało mi czasu na zmywanie.
Fakt, że potrafiłem dobrze zmywać, nie oznaczał, że uwielbiałem to robić. Zmywanie statków nudziło mnie w dzieciństwie i nudziło jako dorosłego.
Dlaczego więc robiłem to, zamiast po prostu uciec?
Czy to nie oczywiste? Zmywanie naczyń trzymało mnie przy Margrethe. Ucieczka mogła być dobrym rozwiązaniem dla niektórych dłużników — nie sądzę, aby poświęcano wiele wysiłków na tropienie tych spośród nich, którzy zniknęli pewnej ciemnej nocy — nie była ona jednak możliwa dla pary małżeńskiej składającej się z wpadającej w oko blondynki, w kraju, gdzie każda blondynka wpada w oko, oraz mężczyzny nieumiejącego mówić po hiszpańsku.
Choć oboje pracowaliśmy ciężko — od jedenastej do jedenastej każdego dnia, oprócz wtorku, minus teoretycznie dwie godziny wolne na sjestę i po pół na obiad i kolację, pozostałe dwanaście godzin doby oraz całe wtorki mieliśmy wyłącznie dla siebie.
Nawet w Niagara Falls nie moglibyśmy spędzić piękniejszego miesiąca miodowego. Mieliśmy mały pokój na poddaszu z tyłu budynku restauracyjnego. Było tam gorąco, lecz nie spędzaliśmy tam wiele czasu w ciągu dnia. O jedenastej w nocy można tam było wytrzymać, niezależnie od tego, jak gorąco było w dzień. W Mazatlanie mieszkania osób o naszym statusie społecznym (równym zeru!) nie miały kanalizacji. My jednak mieszkaliśmy i pracowaliśmy w budynku restauracji, gdzie znajdowało się WC, które dzieliliśmy z pozostałymi pracownikami w godzinach pracy I z nikim innym przez pozostałych dwanaście godzin. (Była też sławojka w podwórzu, z której korzystałem niekiedy w godzinach pracy. Nie sądzę, żeby Margrethe kiedykolwiek to robiła.) Mogliśmy też używać prysznica znajdującego się na parterze, tuż obok toalety dla pracowników. Zmywanie naczyń pochłaniało tak wiele wody, że restauracja musiała posiadać olbrzymi bojler. Seniora Valera czyniła nam regularnie wymówki za to, że zużywamy zbyt wiele gorącej wody (gaz kosztuje!) Wysłuchiwaliśmy tego w milczeniu i nadal zużywaliśmy jej tyle, ile nam było potrzeba.
Nasz „patrón” zobowiązał się wobec państwa zapewnić nam wyżywienie i dach nad głową (jak również ubranie, o czym jednak dowiedziałem się zbyt późno). Dlatego też spaliśmy i jedliśmy na miejscu — może nie to, co szef kuchni polecał, ale wystarczająco dobrze.
„Lepsze jest trochę jarzyn z miłością, niż tłusty wół z nienawiścią”. Mieliśmy tylko siebie i to nam wystarczało.
Margrethe, która czasami dostawała napiwki, zwłaszcza od gringów, zaoszczędziła trochę gotówki. Wydawaliśmy z tego tak mało, jak to tylko możliwe. Margrethe kupiła dla nas tylko po parze butów, gdyż odkładała pieniądze z myślą o dniu, gdy zostaniemy zwolnieni z naszej służby I będziemy mogli udać się na północ. Nie miałem złudzeń, że państwo leżące w tamtym kierunku będzie tym samym, w którym się urodziłem… był to jednak jego najbliższy odpowiednik w tym świecie. Mówiono tam po angielsku i byłem pewien, że tamtejsza kultura będzie bardziej zbliżona do tej, którą znałem. Napiwki dla Margrethe doprowadziły już pierwszego tygodnia do spięć z seniorą Valera. Mimo że zgodnie z prawem Don Jaime był naszym „patrónem”, to ona była właścicielką restauracji. Tak powiedziała nam kucharka, Amanda. Jaime Valera był tu kiedyś głównym kelnerem i ożenił się z córką właściciela. Dzięki temu na stałe został „maitre d’hotel”. Gdy jego teść umarł, w oczach sąsiadów stał się właścicielem zakładu. Ale to jego żona trzymała w ręku klucz od kasy. (Powinienem, być może, dodać, że tytułowaliśmy go „Don Jaime”, gdyż był naszym „patrónem”. W oczach pospólstwa nie był „donem”. Ten tytuł nie daje się przetłumaczyć na angielski, lecz właściciel restauracji nie jest „donem”, podczas gdy na przykład sędzia ma prawo do tego tytułu.) Gdy seniora odkryła, że Margrethe dostaje napiwki, kazała je sobie oddawać, twierdząc, że pod koniec tygodnia otrzyma swoją działkę.
Margrethe przyszła z tym prosto do mnie.
— Alec, co mam zrobić? Napiwki były głównym źródłem mojego dochodu na „Konge Knut” i nikt mi się nie kazał nimi z nikim dzielić. Czy ona ma prawo mi to nakazać?
Powiedziałem jej, żeby nie oddawała napiwków „seniorze”, lecz powiedziała jej, że porozmawiamy z nią po skończeniu pracy.
Sytuacja „peóna” ma jeden plus — nie mogą cię wylać z roboty, gdy pokłócisz się z szefem. To znaczy, rzecz jasna, można było nas wywalić, ale państwo Valera straciliby przez to około dziesięciu tysięcy peso, które w nas zainwestowali.
Pod koniec dnia wiedziałem już dokładnie, co mam powiedzieć i w jaki sposób mam to zrobić — to jest w jaki sposób Margrethe ma to zrobić, ponieważ musiał upłynąć jeszcze miesiąc, zanim wchłonąłem dostateczną dawkę hiszpańskiego, aby nawiązać choć minimalną konwersację.
— Drodzy państwo, nie rozumiemy tego zakazu przyjmowania podarunków. Chcemy porozmawiać z sędzią, aby zapytać go, czy nasz kontrakt tego wymaga.
Tak jak się spodziewałem, nie mieli ochoty na rozmowę z sędzią na ten temat. Mieli prawo do pracy Margrethe, ale nie do pieniędzy, danych jej przez osoby trzecie.
To nie zamknęło sprawy. Seniora Valera była tak rozgniewana, że byle kelnerka odważyła się jej przeciwstawić, iż wywiesiła napis: „NO PROPINAS — ŻADNYCH NAPIWKÓW, jak również umieściła podobne napisy w jadłospisach.
„Peónes” nie mogą strajkować. W restauracji pracowało jednak jeszcze pięć kelnerek, z których dwie były córkami Amandy. Tego samego dnia, gdy Seniora Valera zakazała napiwków, stwierdziła, że ma tylko jedną kelnerkę i nikogo do pracy w kuchni. Poddała się. Jestem jednak pewien, że nigdy nam tego nie wybaczyła.
Don Jaime traktował nas jak swoich pracowników, jego żona jak niewolników. Wbrew staremu powiedzeniu o „niewolnikach na pensji”, różnica jest olbrzymia. Gdyż oboje staraliśmy się być lojalnymi pracownikami spłacając jednocześnie swój dług, ale absolutnie nie zgadzaliśmy się zostać niewolnikami. Chyba podpadliśmy Seniorze Valera.
Wkrótce po kłótni na temat napiwków Margrethe doszła do wniosku, że „Seniora” myszkuje w naszej sypialni. Jeśli tak było, nie mieliśmy sposobu, aby ją powstrzymać. W drzwiach nie było zamka i mogła wejść do pokoju bez obawy, że zostanie nakryta, przez cały czas, gdy byliśmy zajęci pracą.
Zastanawiałem się nad założeniem pułapek, lecz Margrethe postawiła veto. Od tej pory po prostu trzymała pieniądze przy sobie. Najlepszym dowodem na to, co myśleliśmy o naszej chlebodawczyni było to, iż Margrethe uznała za konieczne zabezpieczyć się, aby nas nie okradała.
Nie pozwoliliśmy jednak seniorze Valera zmącić naszego szczęścia. Nie pozwoliliśmy też, aby nasz cokolwiek wątpliwy status jako „małżeństwa” popsuł nam nasz cokolwiek nietypowy miesiąc miodowy. Oczywiście popsułbym go sam, ponieważ zawsze miałem tę diabelską skłonność do roztrząsania spraw, których nie potrafiłem pojąć, lecz Margrethe jako osoba znacznie bardziej praktyczna ode mnie po prostu mi na to nie pozwoliła. Starałem się usprawiedliwić przed nią nasz związek, wskazując jej, że to nie Pismo Święte zabraniało poligamii, lecz jedynie współczesne prawa i zwyczaje, ucięła jednak moje wywody, mówiąc mi, że nie obchodzi jej, ile żon i konkubin miał król Salomon, i że nie traktuje jego ani żadnej innej postaci ze Starego Testamentu jako wzorca dla siebie. Jeśli nie chciałem z nią żyć, miałem to powiedzieć głośno i już!
Przymknąłem się. Niektóre problemy lepiej zostawić w spokoju, zamiast roztrząsać je za pomocą słów. Współczesna moda, aby wszystkie sprawy „przedyskutować”, przynosi równie często nowe problemy, jak ich rozwiązanie.
Jednak jej pogarda dla autorytetu Biblii w sprawie, czy jednemu mężczyźnie wolno mieć dwie żony, była tak ostra, że musiałem ją o to zapytać — nie o poligamię, gdyż unikałem drażliwej kwestii, lecz o to, jaki jest jej stosunek do autorytetu Pisma świętego w ogóle. Wytłumaczyłem jej, że kościół, w którym się wychowałem, wierzył w dosłowną interpretację — „cała Biblia, nie wybrane fragmenty”. Pismo było Słowem Bożym i należało traktować je dosłownie… wiedziałem jednak, iż inne kościoły sądziły, że należy przestrzegać raczej ducha niż litery… a niektóre z nich były nawet tak liberalne, że ledwie zwracały uwagę na Biblię. Wszystkie one jednak uważały się za chrześcijańskie.
— Margrethe, kochana, jako zastępca sekretarza towarzystwa Kościoły Zjednoczone na rzecz Obyczajności byłem w codziennym kontakcie z członkiem każdej protestanckiej sekty w kraju, a niekiedy stykałem się z księżmi katolickimi, dyskutując z nimi o sprawach, w których mogliśmy podjąć wspólne działania. Dowiedziałem się, że mój kościół nie ma monopolu na cnotę. Można nie mieć żadnego pojęcia o zasadach wiary, a mimo to być porządnym obywatelem i dobrym chrześcijaninem.
Zachichotałem, przypominając sobie pewne wydarzenie i ciągnąłem dalej:
— Albo na odwrót. Jeden z moich katolickich przyjaciół, ojciec Mahaffey, powiedział mi, że nawet ja mogę się prześliznąć do nieba, ponieważ Dobry Bóg w swej nieskończonej mądrości przyjął poprawki na ignorancję i przewrotność protestantów.
Ta rozmowa odbyła się we wtorek, nasz dzień wolny od pracy, jedyny dzień w tygodniu, gdy restauracja była nieczynna. W związku z tym znaleźliśmy się na szczycie „el Cerro de la Neveria” — „Wzgórza Lodówki”, gdzie urządziliśmy sobie piknik. Właśnie kończyliśmy obiad. Wzgórze leżało w centrum miasta — blisko „Pancho Villa”, lecz było sielankową oazą. Tubylcy nadal przestrzegali hiszpańskiego zwyczaju zamieniania wzgórz w parki, zamiast budować na nich domy.
Byliśmy w tym miejscu szczęśliwi…
— Moja droga, nigdy nie zamierzałem cię zwabić na łono mojego kościoła. Chcę jednak dowiedzieć się o tobie jak najwięcej. Nie wiem dokładnie, jakie kościoły działają w Danii. Chyba głównie luterański, ale czy Dania posiada kościół państwowy, jak niektóre inne kraje w Europie? W każdym razie powiedz mi, do jakiego kościoła należysz, czy jest on fundamentalistyczny, czy liberalny i jakie w ogóle masz zdanie na ten temat. Pamiętaj, co powiedział ojciec Mahaffey. Zgadzam się z nim. Nie uważam, aby mój kościół stanowił jedyną przepustkę do nieba.
Leżałem na wznak. Margrethe siedziała, trzymając się za podkurczone kolana i patrzyła w kierunku zachodnim, na morze. Z tego powodu twarz miała odwróconą ode mnie. Nie odpowiedziała na moje pytanie.
— Kochanie, czy słyszałaś mnie? — powtórzyłem po chwili cichym głosem.
— Słyszałam.
Ponownie odczekałem chwilę, by dodać:
— Jeśli uważasz, że wtrącam nos w nie swoje sprawy, przepraszam cię i wycofuję pytanie.
— Nie uważam tak. Wiedziałam, że będą musiała któregoś dnia odpowiedzieć ci na to pytanie. Alec, ja nie jestem chrześcijanką.
Puściła kolana, odwróciła się w moją stronę i spojrzała mi w oczy.
— Możemy się rozwieść z równą łatwością, jak się pobraliśmy. Po prostu musisz mi to oświadczyć. Nie będę się sprzeciwiać, lecz spokojnie odejdą. Jednak, Alec, gdy powiedziałeś mi, że mnie kochasz, a potem oświadczyłeś, że w oczach Boga jesteśmy małżeństwem, nie pytałeś mnie o wyznanie.
— Margrethe.
— Słucham, Alec.
— Wypluj te słowa i proś mnie o wybaczenie.
— Mogłabym je wypluć na piasek, ale prosić o wybaczenie nie będę. Byłam gotowa w każdej chwili powiedzieć ci prawdę, ale ty nie pytałeś.
— Wypluj te słowa o rozwodzie i proś o wybaczenie za to, że sądziłaś, iż rozwiódłbym się z tobą z jakiejkolwiek przyczyny. Jeśli będziesz niegrzeczna, mogę cię zbić, ale nigdy cię nie opuszczę — na dobre i złe, w zdrowiu I w chorobie, teraz i na zawsze. Kobieto, kocham cię! Wbij to sobie do głowy.
Nagle znalazła się w moich ramionach, płacząc dopiero drugi raz od chwili naszego spotkania. Mogłem uczynić tylko jedno, to jest pocałować ją.
Usłyszałem za sobą głośny okrzyk. Odwróciłem głowę. Mieliśmy szczyt wzgórza wyłącznie dla siebie, gdyż dla większości ludzi był to dzień pracy. Stwierdziłem jednak, że przygląda się nam widownia w osobach dwojga uliczników, tak młodych, że ich płeć była trudna do określenia. Jeden z nich, ujrzawszy, że patrzę na niego, ponownie krzyknął, po czym wydał z siebie głośne dźwięki naśladujące pocałunek.
— Odwal się! — zawołałem. — Zjeżdżaj stąd! Vaya con Dios! Czy to właśnie chciałem powiedzieć, Marga?
Powiedziała im coś i zmyli się, chichocząc głośno. Potrzebna mi była ta chwila przerwy. Powiedziałem Margrethe to, co było konieczne, aby ją uspokoić po jej odważnej, lecz lekkomyślnej wypowiedzi. Niemniej jej wyznanie wstrząsnęło mną do głębi. Zacząłem mówić, lecz uznałem, że powiedziałem już wystarczająco wiele jak na jeden dzień. Margrethe również milczała. Po chwili cisza stała się niemożliwa do wytrzymania. Miałem wrażenie, że sprawy nie mogą pozostawać bez wyjaśnienia, gdyż przypomina to za bardzo balans na krawędzi przepaści.
— Więc jaka jest twoja wiara, najdroższa? Judaizm?
Przypominam sobie teraz, że w Danii są Żydzi. Nie wszyscy Duńczycy to luteranie.
— Jest trochę Żydów, ale zaledwie jeden przypada na tysiąc mieszkańców. Nie, Alec. Hmm… istnieją starsi bogowie.
— Starsi niż Jehowa? To niemożliwe.
Margrethe, co dla niej typowe, nie odpowiedziała. Kiedy się ze mną nie zgadzała, z reguły nie mówiła nic. Wygrywanie sporów najwyraźniej jej nie interesowało, co różniło ją od 99 procent rasy ludzkiej…, której wielu członków woli się raczej narazić na wszelkie nieszczęścia niż odnieść porażkę w dyskusji.
Musiałem przez to odgrywać rolę obydwu stron w dialogu, aby nie wygasł on z braku paliwa.
— Odwołuję to. Nie należało mówić „niemożliwe”. Opierałem się na powszechnie akceptowanej chronologii tak, jak podał ją doktor Ussher. Jeśli przyjąć jego argumentację, to świat został stworzony pięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem lat temu, w październiku. Oczywiście ta data nie jest częścią Pisma świętego. Hales podaje inne dane, chyba siedem tysięcy czterysta pięć lat. Lepiej pamiętam cyfry, gdy je zapiszę. Inni uczeni uzyskali nieco odmienne daty. Wszyscy oni jednak zgadzają się, że na cztery czy pięć tysięcy lat przed Chrystusem miało miejsce niepowtarzalne wydarzenie — stworzenie świata. Czas nie może istnieć samoistnie. Jak z tego wynika, nikt i nic, w tym również żaden bóg, nie może być starszy niż Jehowa, ponieważ to Jehowa stworzył czas. Rozumiesz?
— Powinnam była siedzieć cicho.
— Kochanie, chciałem tylko nawiązać intelektualną dyskusję. Nigdy nie zamierzałem, nie zamierzam ani nie będę zamierzał cię urazić. Powiedziałem tylko, że tak wyglądają sprawy zgodnie z ortodoksyjnym systemem datowania. Najwyraźniej wy używacie innego. Czy zechcesz mnie z nim zaznajomić? I nie naskakuj na biednego starego Aleca za każdym razem, gdy otworzy usta. Nie zapominaj, że zostałem wykształcony na duchownego w kościele, który kładzie wielki nacisk na kaznodziejstwo. Dyskusja jest dla mnie czymś równie naturalnym jak pływanie dla ryby. Teraz jednak ty wygłoś kazanie, a ja posłucham! Opowiedz mi o tych starszych bogach!
— Znasz ich. Najstarszemu i największemu z nich oddajemy cześć jutro. Środkowy dzień tygodnia jest mu poświęcony.
— Dzisiaj jest wtorek, jutro — środa! Wotan! Czy to on jest twoim bogiem?
— Odyn. Wotan to niemieckie zniekształcenie nordyckiego słowa. Ojciec Odyn i jego dwóch braci stworzyli świat. Na początku nie było nic, pustka. Reszta z tego przypomina „Księgę Rodzaju”. Są nawet Adam i Ewa, ale nazywają się Askr i Embla.
— Może to jest „Księga Rodzaju”, Margrethe.
— Co masz na myśli, Alec?
— Biblia jest słowem Bożym, zwłaszcza jej angielskie tłumaczenie znane jako Biblia Króla Jakuba, ponieważ każde słowo tego tłumaczenia było ustalane za pomocą modlitw i starań największych uczonych na świecie. W przypadku każdej różnicy zdań zwracano się do Boga za pośrednictwem modlitwy. Dlatego Biblia Króla Jakuba to słowo Boże. Nigdzie jednak nie napisano, że jest to jedyne słowo Boże. Święte księgi innych narodów, napisane w innych czasach i w innych językach również mogą być natchnione… o ile można je pogodzić z Biblią. Z tego, co mi powiedziałaś, wynika, że można, prawda?
— Och, jedynie w sprawie stworzenia świata oraz Adama i Ewy, Alec. Chronologia nie zgadza się absolutnie. Powiedziałeś, że świat został stworzony około sześciu tysięcy lat temu?
— Mniej więcej. Hales podaje dłuższy okres. W Biblii nie ma dat. Daty to nowomodny wymysł.
— Nawet ten dłuższy okres — Halesa? — jest o wiele za krótki. Pasowałoby raczej sto tysięcy lat.
Zacząłem protestować — ostatecznie nie wszystko można przełknąć — przypomniałem sobie jednak o swoim postanowieniu, żeby nie mówić nic, co mogłoby spowodować, że Margrethe zamilknie.
— Słucham, kochanie. Czy wasze religijne księgi opowiadają, co się wydarzyło przez te wszystkie tysiąclecia?
— Niemal wszystko z tego miało miejsce przed wynalezieniem pisma. Niektóre fragmenty zachowały się w epickich poematach wykonywanych przez skaldów. Nawet one jednak powstały dopiero wtedy, gdy ludzie zaczęli tworzyć plemiona i Odyn nauczył ich śpiewu. Najdłuższy okres stanowiły rządy lodowych olbrzymów, gdy ludzie byli jedynie dzikimi zwierzętami, na które polowano dla zabawy. Jednak, Alec, największa różnica w chronologii polega na tym, że w Biblii czas biegnie od dnia stworzenia do dnia sądu — potem jest millenium — Królestwo Boże na Ziemi — a następnie walka na niebie i koniec świata. Potem będzie już tylko Nowe Jeruzalem i wieczność. Czas się zatrzyma. Czy mam rację?
— W zasadzie tak. Zawodowy eschatolog powiedziałby, że to zanadto uproszczone, ale podstawowe fakty podałaś prawidłowo. Szczegóły znajdziesz w proroctwach… a właściwie w Apokalipsie Świętego Jana. Wielu proroków było świadkami wydarzeń ostatecznych, lecz jedynie Święty Jan podaje pełną opowieść… gdyż objawił mu ją sam Chrystus, aby zapewnić, że wybrani nie pozwolą się zwieść fałszywym prorokom. Stworzenie, upadek, długie stulecia prób i walki, potem ostatnia bitwa, sąd ostateczny i Królestwo Boże. A co mówi twoja wiara, kochanie?
— Ostatnia bitwa nazywa się u nas Ragnarok, nie Armageddon…
— Nie sądzę, żeby terminologia miała znaczenie.
— Proszę cię, kochanie. Nazwa nie jest ważna, ale to, co się ma stać, tak. Wasz sąd ostateczny ma oddzielić owce od kozłów. Zbawieni dostąpią wiecznego szczęścia, a potępieni wiecznych męczarni. Zgadza się?
— Tak, z tym, że w imię ścisłości należy przypomnieć, iż niektóre autorytety twierdzą, że szczęście zapanuje na wieki, a w swej miłości do świata Bóg dopuści, że nawet potępieni dostąpią w końcu zbawienia. Żadna dusza nie jest potępiona na wieki. Niektórzy teologowie traktują to jak herezję, do mnie to jednak przemawia. Nigdy nie lubiłem myśli o wiecznym potępieniu. Jestem sentymentalny, najdroższa.
— Wiem o tym, Alec. Za to cię kocham. Stara religia powinna ci się spodobać, bo w niej nie ma wiecznego potępienia.
— Nie ma?
— Nie. Podczas Ragnarok świat, który znamy, zostanie zniszczony. Ale na tym nie koniec. Po długim czasie, czasie gojenia ran, zostanie stworzony nowy wszechświat, lepszy i czystszy, wolny od zła tego świata. On również będzie trwał przez niezliczone tysiąclecia… aż po raz kolejny siły zła i chłodu zetrą się z siłami dobra i światła… i znowu nastąpi czas odpoczynku, a po nim nowe stworzenie świata i następna szansa dla ludzi. Nic się nigdy nie kończy, nic nie jest doskonałe, lecz za każdym razem ludzkość otrzymuje nową szansę, aby poradzić sobie lepiej niż poprzednio i tak będzie się działo bez końca.
— Czy w to właśnie wierzysz, Margrethe?
— Łatwiej mi uwierzyć w to niż w samozadowolenie zbawionych i rozpaczliwy los potępionych w religii chrześcijańskiej. Jehowa jest uważany za wszechmogącego. Jeśli to prawda, to wszystkie nieszczęsne potępione dusze w piekle znalazły się tam, gdyż Jehowa zaplanował to wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Czyż nie tak?
Zawahałem się. Logiczne pogodzenie wszechmocy, wszechwiedzy i wszechdobroci to najtrudniejszy do zgryzienia orzech w całej teologii, na którym nawet jezuici połamali sobie zęby.
— Margrethe, niektóre z tajemnic Wszechmocnego niezmiernie trudno wyjaśnić. My, śmiertelnicy, musimy pogodzić się z wolą naszego Ojca, nawet jeśli nie zawsze rozumiemy jego intencje.
— Czy niemowlę rozumie boskie intencje, gdy jego głowa jest roztrzaskiwana o skały? Czy idzie prosto do piekła, dziękując Bogu za jego nieskończoną mądrość i dobroć?
— Margrethe! O czym u licha mówisz?
— Mówię o tych fragmentach Starego Testamentu, gdzie Jehowa wydaje bezpośredni rozkaz zabijania małych dzieci, dodając niekiedy, że mają być one roztrzaskane o skały. Weź na przykład ten psalm, który się zaczyna od: „Nad rzekami Babilonu”. Albo zobacz słowa Jehowy w „Proroctwie Ozeasza”: „Dzieci ich będą zmiażdżone, a niewiasty ciężarne rozprute”. Jest jeszcze opowieść o Elizeuszu i niedźwiedziach. Alec, czy w swym sercu wierzysz, że twój Bóg rozkazał niedźwiedziom rozszarpać małe dzieci tylko za to, że śmiały się z łysej głowy starca?
Czekała, aż się odezwę. Ja również czekałem. Zapytała po chwili:
— Czy opowieść o niedźwiedziach i czterdziestu dwojgu dzieciach jest dosłownym słowem Bożym?
— Oczywiście, że tak! Nie twierdzę jednak, że rozumiem je w pełni. Margrethe, jeśli pragniesz zrozumieć wszystkie dzieła Pana, módl się do niego, aby cię oświecił, zamiast nastawać na mnie z tego powodu.
— Nie zamierzałam na ciebie nastawać, Alec. Przepraszam cię!
— Nie ma za co. Nigdy nie rozumiałem tej historii o niedźwiedziach, ale to nie osłabiło mojej wiary. Być może to parabola. Posłuchaj, kochanie, czy wasz Ojciec Odyn nie zgotował sam dość krwawej historii?
— Nie na tę skalę. Jehowa niszczył miasto za miastem — mężczyzn, kobiety i dzieci, a nawet niemowlęta. Odyn zabijał tylko w walce i to przeciwników równie potężnych jak on. Najważniejsze jednak jest to, że Ojciec Odyn nie jest wszechmocny i nie utrzymuje, że jest wszechwiedzący. (Teologia, która ominęła najtwardszy orzech do zgryzienia — ale jak można nazywać go „Bogiem”, jeśli nie jest wszechmocny?.)
Margrethe ciągnęła:
— Alec, kochanie, nie chciałam atakować twojej wiary. Nie sprawia mi to przyjemności i nigdy nie pragnęłam tego robić. Mam nadzieję, że nic podobnego nigdy już się nie zdarzy. Zapytałeś mnie jednak prosto z mostu, czy uznaję autorytet Pisma świętego, rozumiejąc pod tym określeniem swoją Biblię. Muszę ci odpowiedzieć równie bezpośrednio. Nie uznaję. Jehowa czy Jahwe ze Starego Testamentu wydaje mi się być sadystycznym, bezwzględnym, okrutnym mordercą. Nie potrafię pojąć, jak można go utożsamić z łagodnym Chrystusem z Nowego Testamentu, nawet poprzez mistyczną Trójcę.
Chciałem jej odpowiedzieć, lecz nie przestawała mówić:
— Najdroższy, zanim porzucimy ten temat, muszę ci wyjaśnić jeszcze coś, nad czym się zastanawiałam. Czy twoja religia potrafi wytłumaczyć to, co się z nami zdarzyło? Raz ze mną, dwa razy z tobą — tej zmiany światów?
(Ja również nieustannie nad tym myślałem!)
— Muszę przyznać, że nie. Żałuję, że nie mam pod ręką Biblii, aby poszukać w niej wyjaśnienia. Szukałem go jednak w mojej pamięci i nie znalazłem tam niczego, co mogłoby, mnie na to przygotować — westchnąłem. — To nieprzyjemne uczucie, ale… — uśmiechnąłem się do niej — Boska opatrzność dała mi ciebie. Żaden kraj, w którym jest Margrethe, nie jest dla mnie obcy.
— Mój drogi, zapytałam cię o to, ponieważ stara religia potrafi to wyjaśnić.
— Co takiego?
— To nie jest pocieszające wyjaśnienie. Na początku tego cyklu Loki został pokonany. Słyszałeś o Lokim?
— Co nieco. To chuligan.
— „Chuligan” to za łagodne określenie. On jest zły. Przez tysiąclecia był uwięziony, przykuty do wielkiej skały. Alec, przed końcem każdego cyklu historii ludzkości wydarza się ta sama rzecz. Loki uwalnia się ze swych więzów… i następuje chaos.
Spojrzała na mnie z wielkim smutkiem:
— Alec, przykro mi… ale sądzę, że Loki jest na wolności. Wszystkie znaki na to wskazują. Teraz wszystko może się wydarzyć. Wkroczyliśmy w okres Zmierzchu Bogów. Nadchodzi Ragnarok. Nasz świat się kończy.