XVIII

Szatan na to do Jahwe:

„Więc bez oglądania się na zapłatę Hiob czci Boga?”.

Księga Hioba 1, 9


Czy głębin Boga dosięgniesz,

dotrzesz do Wszechmocnego tajników?

Księga Hioba 11, 7


Oczekiwałem na głos z mieszanymi uczuciami. Czy pragnąłem zostać uniesiony? Czy byłem gotów znaleźć się w kochających ramionach Jezusa? Tak, Panie. Tak! Bez Margrethe? O, nie! Więc pragniesz zostać wrzucony do czeluści? Tak — nie, ale… Zdecyduj się!

Pan Farnsworth spojrzał w górę.

— Poleciał, skubaniec!

Popatrzyłem w górę przez dach samochodu. Wprost nad nami znajdowało się drugie słońce. W miarę jak na nie patrzyłem, zdawało się kurczyć i świecić coraz słabiej.

Pan Farnswort nie milknął:

— Rychło w czas! Wczoraj było opóźnienie, minęliśmy okno i musieliśmy zaczynać od nowa. Kiedy siedzisz na stanowisku i wodór atomowy paruje, odpuszczenie nawet jednej orbity może zeżreć cały twój zysk. Żeby chociaż wczoraj naprawdę skisło, ale nie. To była całkiem bezsensowna kontrola, zlecona przez jakiegoś dupka z Nasa. Tego się można było spodziewać.

Zdawało się, że mówi po angielsku.

— Panie Farnswort, Jerry, co to było? — zapytała Margrethe bez tchu w piersiach.

— Hę? Nigdy nie widzieliście odpalenia?

— Nie wiem nawet, co to jest odpalenie.

— Hmm… no tak. Margie, fakt, że ty i Alec pochodzicie z innego świata, czy światów, nie przebił się jeszcze przez moją czaszkę. Czy w waszym świecie nie ma astronautyki?

— Nie jestem pewna, o co ci chodzi, ale chyba nie.

Byłem niemal pewien, że wiem, co miał na myśli, wtrąciłem się więc:

— Jerry, mówisz o lotach na Księżyc, prawda? Jak u Juliusza Verne?

— Tak. Mniej więcej.

— Więc to był statek kosmiczny? Lecący na Księżyc? Niech mnie diabli!

Bluźnierstwo wymknęło mi się mimochodem.

— Spokojnie. To nie był statek kosmiczny, tylko bezzałogowa rakieta towarowa. Nie leciała na Lunę, tylko do Leo, na niskiej orbicie wokołoziemskiej. Później wraca, spada w okolicy Galveston, stamtąd przewożą ją do New Texas Port, skąd w przyszłym tygodniu odpalą ją ponownie. Niemniej część towarów, które zabiera, dotrze do Luna City, albo do Tycho Under — a niektóre może nawet do planetoid. Jasne?

— Hmm. Niezupełnie.

— No więc podczas drugiej kadencji Kennedy’ego.

— Kogo?

— John F. Kennedy, prezydent w latach tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt jeden do sześćdziesiąt dziewięć.

— Niestety. Będę musiał po raz kolejny nauczyć się historii. Jerry, największą trudnością dla wędrowca pomiędzy światami nie jest nieznana technika, jak telewizja czy odrzutowce, a nawet podróże kosmiczne, lecz nieznana historia.

— Gdy dotrzemy do domu, znajdę dla ciebie książki z historii Ameryki i historii lotów kosmicznych. Tam ich pełno. Siedzę po uszy w przemyśle kosmicznym. Już jako dzieciak budowałem modele rakiet. W tej chwili oprócz „Diana Freight Lines” mam też akcje „Jacob’s Ladder” i „Beanstalk”. Na razie to zamrożone pieniądze, ale… — Musiał dostrzec wyraz mojej twarzy. — Przepraszam. Przejrzysz książki, które dla ciebie wygrzebię, to porozmawiamy.

Farnswort spojrzał ponownie na swą tablicę rozdzielczą, wcisnął coś, przyjrzał się jej po raz drugi i znowu coś wcisnął.

— Hubert mówi, że usłyszymy odgłos za trzy minuty i dwadzieścia jeden sekund — oznajmił.

Gdy dźwięk dotarł do nas, poczułem rozczarowanie. Oczekiwałem huku dorównującego tej niewiarygodnej jasności. Zamiast tego usłyszałem łoskot, który ciągnął się i ciągnął, aż wreszcie ucichł bez wyraźnego końca.

Po kilku minutach nasz samochód zjechał z autostrady, zataczając wielki krąg w prawą stronę, po czym zjechał do tunelu pod autostradę, z którego wyjechał na drugą, mniejszą. Jechaliśmy (jak zauważyłem, była to autostrada 83) przez mniej więcej pięć minut, po czym usłyszeliśmy powtarzający się urywany sygnał, któremu towarzyszył błysk światła.

— Słyszę cię — powiedział pan Farnsworth. — Wstrzymaj się sekundkę.

Obrócił swój fotel w przód i ujął w ręce dwa uchwyty. Przez następne kilka minut działy się rzeczy interesujące. Przypomniało mi się coś, co mędrzec powiedział Hannibalowi: „Gdyby nie był to zaszczyt, wolałbym iść na piechotę”. Pan Farnsworth uważał najwyraźniej, że uniknięcie zderzenia o więcej niż milimetr jest niesportowe. Raz za razem ta „miękka papka” ratowała nas od potłuczenia lub nawet połamania kości. W pewnej chwili sygnał odezwał się głośnym „Bi-bi-bi-bip!”, lecz Farnsworth warknął w odpowiedzi:

— Przymknij się. Pilnuj własnego nosa, ja przypilnuję swojego. — Po czym po raz kolejny cudem uniknął zderzenia.

Skręciliśmy w wąską drogę, jak sądziłem prywatną, ponieważ wjeżdżało się na nią pod łukiem, na którym widniał napis: „USTRONIE FARNSWORTHA”. Podjechaliśmy nieco pod górę. Na szczycie, skryta wśród drzew, znajdowała się wysoka brama, którą straciliśmy z oczu, gdy się do niej zbliżyliśmy.

Tam spotkaliśmy Katie Farnsworth.

Jeśli przeczytaliście już tak długi fragment tego pamiętnika, wiecie, że jestem zakochany w swojej żonie. To jest fakt niezmienny, jak prędkość światła, jak miłość Boga Ojca. Dowiedzcie się więc, iż odkryłem, że mogę kochać inną osobę, kobietę, nie umniejszając w niczym mojej miłości do Margrethe, nie pragnąc odebrać jej prawowitemu małżonkowi, ani nawet nie pragnąc jej posiąść. Przynajmniej niezbyt mocno.

Poznając ją, zrozumiałem, że pięć stóp i dwa cale to najlepszy wzrost dla kobiety, czterdzieści lat najwspanialszy wiek, a sto dziesięć funtów stanowi najodpowiedniejszą wagę, podobnie jak kontralt jest dla kobiety najwłaściwszym głosem. Fakt, że moja ukochana nie posiadała żadnej z tych cech, nie był istotny. Katie Farnsworth sprawia, że są one najodpowiedniejsze dla niej, ponieważ jest zadowolona z tego, co ma. Już na starcie zdumiała mnie najbardziej wielkodusznym przejawem gościnności, jaki kiedykolwiek spotkałem.

Wiedziała od swojego męża, że nie mieliśmy nic na sobie. Wiedziała także, iż sądził, że byliśmy z tego powodu zawstydzeni. Przyniosła więc dla nas ubrania.

A sama była naga.

Nie, to nieprawda. Ja byłem nagi, ona była nie ubrana. Nie, to też nieodpowiednie określenie. Obnażona? Odsłonięta?

Nie — była ubrana we własne piękno, jak Pramatka Ewa przed upadkiem. W jej wydaniu wydawało się to tak całkowicie na miejscu, iż zadałem sobie pytanie, jak mogłem kiedykolwiek ulec złudzeniu, że brak ubrania równa się obsceniczności.

Drzwi w kształcie muszli otworzyły się. Wyszedłem na zewnątrz i pomogłem wysiąść Margrethe. Pani Farnsworth upuściła na ziemię to, co przyniosła, objęła moją żonę i pocałowała ją.

— Margrethe. Witaj, kochanie.

Moja najdroższa objęła ją i ponownie zaczęła pociągać nosem.

Następnie pani Farnsworth wyciągnęła rękę do mnie.

— Pana też witam, panie Graham. Alec.

Ująłem jej dłoń, lecz nie uścisnąłem jej, ale pochyliłem się nad nią, trzymając ją delikatnie jak cenny przedmiot z porcelany. Miałem wrażenie, że powinienem ją ucałować, ale nikt mnie nie nauczył, jak to się robi.

Pani Farnsworth przyniosła dla Margrethe letnią sukienkę w kolorze jej oczu. Styl tego stroju przywodził na myśl Arkadię z mitów. Można było sobie wyobrazić, że nosiła ją leśna nimfa. Była zawieszona na lewym ramieniu, po prawej stronie rozcięta aż do dołu, lecz w pasie miała sporą zakładkę. Ten prosty strój po obu stronach kończył się długą szarfą. Jeden z jej końców można było przeciągnąć przez sprzączkę, co pozwalało owinąć oba wokół talii Margi, a następnie zawiązać je po jej prawej stronie.

Przyszło mi do głowy, że był to strój, który pasował na każdego. Mógł być noszony jako luźny lub obcisły, niezależnie od figury, lecz od tego, jak go zawiązano. Katie przygotowała też dla Margi niebieskie sandały pasujące kolorem do sukienki. Dla mnie przyniosła meksykańskie sandały — „zapatos” — otwarte obuwie z kawałków rzemieni. Mogły one — podobnie jak suknia Margi — pasować niemal na każdego, zależnie od tego, jak je zawiązano. Wręczyła mi też spodnie i koszulę, na pierwszy rzut oka podobne do tych, które nabyliśmy w Winslow w „Używanych ciuchach”. Były one jednak szyte na zamówienie, z czystej wełny, a nie produkowane masowo, z taniej bawełny. Miała też skarpetki, które dopasowały się do moich stóp oraz szorty z dzianiny, chyba odpowiednich rozmiarów.

Gdy już nas odziała, na trawie wciąż pozostało ubranie — należące do niej. Zrozumiałem wtedy, że podeszła do bramy ubrana, rozebrała się na miejscu i czekała na nas „ubrana” podobnie jak my.

To się nazywa uprzejmość.

Ubrawszy się weszliśmy wszyscy do samochodu. Pan Farnsworth odczekał chwilę, zanim ruszył.

— Katie, nasi goście to chrześcijanie.

Pani Farnsworth wyglądała na zachwyconą.

— Och, to bardzo interesujące!

— Tak też myślałem. Alec? Zapamiętaj sobie. W tej okolicy nie ma wielu chrześcijan. Przy mnie i Katie możesz mówić swobodnie… ale gdy w pobliżu będzie ktoś inny, byłoby lepiej, gdybyś nie wyrażał głośno swoich przekonań. Rozumiesz?

— Hmm. Obawiam się, że nie.

W głowie mi się kręciło. Odczuwałem też dzwonienie w uszach.

— No więc… chrześcijaństwo nie jest tu zabronione. W Teksasie panuje swoboda religijna. Niemniej chrześcijanie bynajmniej nie są tu lubiani i ich religia ma z reguły charakter podziemny. Hmm… jeśli chcecie się skontaktować ze swoimi współwyznawcami, to myślę, że moglibyśmy odszukać katakumbę. Jak sądzisz, Katie?

— Och, na pewno można by znaleźć kogoś, kto ma dojście. Mogę wypuścić czujki.

— Tylko, jeśli Alec sobie tego życzy, kochanie. Alec, nie grozi ci, że zostaniesz ukamienowany. To nie jest jakaś zacofana wiocha. Nie zagraża ci poważne niebezpieczeństwo, nie chciałbym jednak, żebyś spotkał się z dyskryminacją lub obelgami.

— Sybil — powiedziała Katie Farnsworth.

— Ojej! Tak jest. Alec, nasza córka jest dobrą dziewczyną i jest na tyle kulturalna, na ile można tego oczekiwać od nastolatki. Jest jednak początkującą czarownicą, świeżo nawróconą na Starą Wiarę i zarówno jako neofitka, jak i nastolatka, traktuje to ze śmiertelną powagą. Sybil nie będzie nieuprzejma dla gości. Katie dobrze ją wychowała, a poza tym wie, że obdarłbym ją żywcem ze skóry. Zrobiłbyś mi jednak przysługę, gdybyś nie narażał jej na zbyt wielki stres. Jak z pewnością wiesz, każdy nastolatek to bomba zegarowa, gotowa wybuchnąć w każdej chwili.

— Będziemy bardzo ostrożni — oświadczyła Margrethe w moim imieniu. — Czy ta „Stara Wiara” to kult Odyna?

Poczułem dreszcz… tego zaczynało już być za dużo. Ale nasz gospodarz zaprzeczył:

— Nie sądzę, aby tak było. Możesz zapytać Sybil, jeśli jesteś gotowa narazić się na zagadanie na śmierć. Będzie próbowała cię nawrócić. Jest bardzo zaangażowana.

Katie Farnsworth dodała:

— Nigdy nie słyszałam, żeby Sybil wspominała o Odynie.

Najczęściej mówi o Bogini. Czy druidzi nie wierzyli w Odyna? Naprawdę nie wiem. Obawiam się, że Sybil uważa nas za tak beznadziejnie zacofanych, że nawet nie zada sobie trudu, aby z nami rozmawiać o teologii.

— Więc my też o niej nie mówmy — odezwał się Jerry, włączając silnik.

Rezydencja Farnsworthów była długa, niska i chaotycznie zaplanowana. Czuło się w niej posmak rozleniwiającego dostatku. Jerry otworzył przed nami swoje „portecochere”. Wysiedliśmy wszyscy. Poklepał dach swojego samochodu tak, jak klepie się konia. Pojazd odjechał sam, kryjąc się za rogiem budynku. Weszliśmy do środka. Nie będę opisywał ich domu, choć był piękny i urządzony bogato, jak to w Teksasie, ponieważ jego wygląd zmieniał się zbyt często, aby warto było to robić. Większość z tego, co widzieliśmy, stanowiły — jak mówił Jerry — „hologramy”. Jak mógłbym je opisać? Utrwalone sny? Trójwymiarowe obrazy? Powiem to tak — krzesła były prawdziwe. Podobnie blaty stołów. Co do reszty sprzętów w tym domu, lepiej było dotykać ich ostrożnie, aby się upewnić, czy są rzeczywiste, ponieważ mogły być równie piękne jak tęcza… i równie niematerialne.

Nie wiem, w jaki sposób produkowano te zjawy. Mam wrażenie, że w tym świecie obowiązywały nieco inne prawa fizyki niż w Kansas w czasach mojej młodości.

Katie zaprowadziła nas do pomieszczenia, które Jerry nazywał „pokojem rodzinnym”. Jerry zatrzymał się jak wryty.

— To cholerne hinduskie kurestwo!

Był to bardzo wielki pokój, którego sufit wydawał się znajdować na wysokości niemożliwej w jednopiętrowym domu wiejskim. Każda ściana, łuk, alkowa, architraw i belka były pokryte rzeźbami. I to jakimi! Zaczerwieniłem się. Najwyraźniej skopiowano je z tej osławionej jaskini świątynnej w południowych Indiach, w której wszystkie możliwe perwersje są ukazane w bezwstydny i obsceniczny sposób.

— Przepraszam, kochanie! — powiedziała Katie. — Dzieciaki tu tańczyły.

Pobiegła w lewą stronę, wtopiła się w jedną z grup rzeźb i zniknęła.

— Czego sobie życzysz, Geraldzie?

— Hmm. Remongton numer dwa.

— Proszę bardzo.

W jednej chwili obsceniczne rzeźby zniknęły, a sufit obniżył się nagle, zamieniając się w sklepienie z drewnianych belek zespolonych tynkiem. Jedna ze ścian stała się oknem, za którym rozciągał się widok na góry przywodzące na myśl Utah, nie Teksas. Na przeciwległej ścianie znajdował się teraz wielki kominek, w którym buzował ogień, meble przyjęły styl nazywany niekiedy „misyjnym”, a podłoga była wyłożona brukowymi kamieniami pokrytymi indiańskimi narzutami.

— Tak lepiej. Dziękuję ci, Katherine. Siadajcie, przyjaciele. Znajdźcie sobie miejsce i przycupnijcie!

Wybrałem miejsce, unikając krzesła, które w sposób oczywisty należało do pana domu — było masywne i obite skórą. Katie i Marga usiadły razem na kanapie, a Jerry zasiadł na swoim krześle.

— Kochanie, czego się napijesz?

— Campari z wodą sodową.

— Jesteś baba. A ty, Margie?

— Dla mnie też może być Campari z wodą sodową.

— Dwie baby. A ty, Alec?

— To samo co dla pań.

— Synu, mogę to znieść u słabej płci, ale nie u dorosłego mężczyzny. Proszę o drugi strzał.

— Hmm. Szkocka z wodą sodową.

— Kazałbym cię wybatożyć, ale nie mam batoga. Masz jeszcze jedną szansę.

— Hmm… burbon bez niczego?

— Jesteś uratowany. Jack Daniel’s. Woda osobno. Przedwczoraj jakiś facet w Dallas usiłował zamówić irlandzką whisky! Wygnali go natychmiast z miasta, ale potem go przeprosili. Okazało się, że był Jankesem i nie wiedział, co czyni.

Przez cały czas nasz gospodarz uderzał palcami w mały stolik znajdujący się u jego łokcia. Przerwał to nerwowe bębnienie i nagle na stole przy moim krześle pojawił się spory kieliszek brązowego płynu i kubek wody. Zauważyłem, że pozostali goście również zostali obsłużeni. Jerry podniósł w górę szklankę.

— Salud. Za Konfederację!

Gdy wypiliśmy, zapytał:

— Katherine, czy wiesz, gdzie się ukrywa ta nasza hultajka?

— Zdaje się, że wszyscy są na basenie, kochanie.

— Aha. — Jerry ponownie zabębnił nerwowo palcami. Nagle, tuż przed nim, pojawiła się niewiadomo skąd młoda kobieta siedząca na trampolinie wyłaniającej się z nicości. Padały na nią jasne promienie słońca, choć w pokoju, w którym przebywaliśmy, panował chłodny półmrok. Jej skórę pokrywały kropelki wody. Była zwrócona twarzą w stronę Jerry’ego i, co za tym idzie, plecami do mnie.

— Cześć, wstrętny bachorze.

— Cześć, tatusiu. Cmok, cmok.

— W świński tyłek. Kiedy ostatni raz cię zlałem?

— Na moje dziewiąte urodziny. Kiedy podpaliłam dom cioci Minnie. Co zrobiłam tym razem?

— Na piękny, potworny, prosty penis Pana wszechrzeczy! Co chciałaś osiągnąć, włączając ten ordynarny, wulgarny, pornograficzny program w pokoju rodzinnym?

— Nie wciskaj kitu, tatusiu. Widziałam twoje książki.

— Nie jest ważne, co mam w swojej prywatnej bibliotece. Odpowiedz mi na pytanie.

— Zapomniałam go wyłączyć, tato. Przepraszam.

— To samo powiedziała krowa pani Murphy. Ale pożar nie zgasł. Posłuchaj, kochanie, wiesz, że możesz używać sprzętu, kiedy tylko zechcesz. Gdy jednak skończysz, musisz zostawić wszystko tak, jak było przedtem. Albo, jeśli nie potrafisz tego zrobić, nastaw go z powrotem na zero.

— Wiem, tato. Po prostu zapomniałam.

— Przestań się tak niespokojnie kręcić. Jeszcze nie skończyłem rozprawy. Na wielkie mosiężne jaja Kościeja, gdzie zdobyłaś ten program?

— Na uczelni. To materiał szkoleniowy do mojego kursu jogi tantrycznej.

— Jogi tantrycznej? Z twoimi biodrami taki kurs ci niepotrzebny. Czy twoja matka o tym wie?

Katherine wtrąciła się spokojnie:

— Sama ją do tego namawiałam, kochanie. Jak wiemy, Sybil jest zdolna. Ale sam talent nie wystarczy. Potrzebna jej nauka.

— Czyżby? Nigdy nie spieram się z twoją matką na ten temat, wycofuję się więc na z góry upatrzone pozycje. Ta taśma. Skąd ją zdobyłaś? Czy znasz obowiązujące przepisy dotyczące praw autorskich? Oboje pamiętamy ten rwetes, który się podniósł wokół taśmy „Jefferson Starship”…

— Tato, jesteś gorszy od słonia. Czy nigdy niczego nie zapominasz?

— Nigdy. Ponadto ostrzegam cię, że wszystko, co powiesz, może zostać zapisane i wykorzystane przeciwko tobie w innym czasie i miejscu. A więc słucham.

— Żądam skontaktowania mnie z moim adwokatem!

— A więc to jest pirackie nagranie!

— Chciałbyś! Mógłbyś się wtedy napawać swoim sukcesem! Przykro mi, tato, ale zapłaciłam pełną cenę katalogową, gotówką, i biblioteka uniwersytecka przegrała to dla mnie. Widzisz, cwaniaczku.

— Zobaczymy, kto jest cwaniaczkiem. Wyrzuciłaś pieniądze w błoto.

— Nie zgadzam się. To mi się podoba.

— Mnie też. Wyrzuciłaś w błoto swoje pieniądze, bo wystarczyło poprosić mnie o tę taśmę.

— Co?!

— Mam cię! Z początku myślałem, że dorobiłaś wytrych do zamków w moim gabinecie, albo rzuciłaś na nie zaklęcie. Miło mi usłyszeć, że po prostu okazałaś się rozrzutna. Ile cię to wyniosło?

— Hmm… czterdzieści dziewięć pięćdziesiąt. To cena ulgowa, dla studentów.

— Chyba nienajgorzej. Sam dałem sześćdziesiąt pięć. Jeśli jednak ta suma znajdzie się na rachunku semestralnym, potrącę ci ją z poborów. Jeszcze jedno, śliweczko, sprowadziłem dziś do domu dwoje sympatycznych gości — damę i dżentelmena. Weszliśmy do salonu, czy też do tego, co uprzednio było salonem i ta para dobrze wychowanych ludzi stanęła twarzą w twarz z całą Kamasutrą w jaskrawych kolorach. Co ty na to?

— Nie chciałam tego zrobić.

— Więc zapomnijmy o tym. Pamiętaj jednak, że jest nieuprzejme narażać ludzi na szok, a zwłaszcza gości. Następnym razem bądź bardziej ostrożna. Przyjdziesz na obiad?

— Tak, jeśli będę mogła wyjść wcześniej i lecieć, lecieć, lecieć. Na randkę, tato.

— O której wrócisz do domu?

— Nie wrócę. Będzie całonocne zebranie. Próba przed nocą Kupały. Trzynaście zgromadzeń.

Westchnął:

— Przypuszczam, że powinienem podziękować Trzem Parkom, że bierzesz pigułki.

— Pigułki! Też coś! Nikt nie zachodzi w ciążę na sabacie. Wszyscy to wiedzą.

— Wszyscy oprócz mnie. Cóż, złóżmy dzięki za to, że raczysz zjeść z nami obiad.

Nagle dziewczyna krzyknęła, spadając z trampoliny. Obraz podążył za nią w dół.

Wpadła do basenu z pluskiem, po czym wynurzyła się parskając wodą.

— Tato! Popchnąłeś mnie!

— Jak możesz mówić coś takiego? — odparł oburzonym tonem.

Nagle żywy obraz zniknął.

Katie Farnsworth odezwała się lekkim tchem:

— Gerald wciąż usiłuje zdominować swoją córkę. Rzecz jasna, nie ma szans. Powinien zaciągnąć ją do łóżka i w ten sposób wyładować swe kazirodcze żądze. Ale oni oboje są na to zbyt pruderyjni.

— Kobieto, przypomnij mi, żebym cię zbił.

— Tak, najdroższy. Nie musiałbyś jej zmuszać. Wyraź tylko jasno swe intencje, a wybuchnie łzami i odda ci się. Potem będziecie oboje mieli najlepszą zabawę w życiu. Nie sądzisz, Margrethe?

— Chyba masz rację.

Byłem już wtedy zbyt oszołomiony, aby słowa Margrethe mogły mnie zgorszyć.

Obiad był rozkoszą dla smakosza i wielką towarzyską konfuzją.

Podano go w jadalni, to jest w tym samym salonie ozdobionym innymi „hologramami”. Sufit znajdował się wyżej, okna były wysokie, w równych odstępach, a zasłony sięgały do podłogi. Na zewnątrz rozciągał się widok na starannie utrzymany ogród.

Jeden z mebli wjechał sam do środka. Nie był to „hologram”, przynajmniej nie w całości. Był to stół bankietowy, który (o ile się nie mylę) był równocześnie spiżarnią, piecem, lodówką i całym wyposażeniem kuchni. Tak przynajmniej mi się wydawało. Jestem gotów się z tego wniosku wycofać. Jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że nigdzie nie widziałem służącego, ani też nie dostrzegłem, żeby nasza gospodyni robiła cokolwiek. Niemniej mąż pogratulował jej udanych potraw, i to zasłużenie. Zrobiliśmy to samo.

Jerry miał trochę pracy. Pokroił mięso na porcje (żeberka, kawał wystarczająco wielki dla drużyny zgłodniałych harcerzy). Nakładał też wszystko na talerze, siedząc na swoim miejscu. Gdy tylko talerz został napełniony, odjeżdżał gładko do osoby, dla której go przeznaczono — jak kolejka na szynach. Nie było tu jednak lokomotywy ani szyn. Maszyneria ukryta za pomocą „hologramów”? Tak sądzę, jest to jednak tylko zastąpienie jednej zagadki przez drugą.

(Dowiedziałem się później, że szykowna teksańska rezydencja w tym świecie posiadałaby służących ustawionych tak, aby rzucali się w oczy. Jednakże Jerry i Katie mieli proste upodobania.)

Przy stole siedziało nas sześcioro. Na jednym jego końcu siedział Jerry, na drugim Katie. Margrethe usiadła po prawym boku Jerry’ego, a jego córka, Sybil, po lewym. Sam usadowiłem się po prawej stronie gospodyni, a z drugiej strony, naprzeciwko mnie, siedział chłopak Sybil. Na prawo ode mnie siedziała Sybil.

Młody człowiek nazywał się Roderick Lyman Culverson III. Moje nazwisko nie dotarło do niego. Zawsze uważałem, że samiec naszego gatunku powinien być, w większości przypadków, wychowywany w beczce i karmiony przez otwór szpuntowy. Następnie, w wieku osiemnastu lat, powinno się podjąć poważną decyzję, czy wypuścić go z beczki, czy też zabić szpunt na stałe.

Młody Culverson nie dostarczył mi powodów do zmiany tej opinii. Osobiście głosowałbym w tym przypadku za zabiciem szpuntu. Na początku Sybil wyjaśniła nam dobitnie, że studiują oboje w tym samym Coollege’u. Wyglądało jednak na to, że Farnsworthowie znają go równie mało, jak my. Katie zapytała go:

— Roderick, czy ty też jesteś początkującym czarownikiem?

Zrobił kwaśną minę, jakby poczuł jakiś przykry zapach, lecz Sybil uratowała go przed koniecznością odpowiadania na tak prostackie pytanie.

— Mamo, Rod otrzymał swoją athamę już dawno!

— Przepraszam, popełniłam gafę — odpowiedziała spokojnie. — Czy to dyplom, który dają wam na ukończenie kursu?

— Nie, mamo, to święty nóż, stosowany podczas rytuałów. Można go używać co…

— Sybil! Tu są poganie! — Culverson spojrzał groźnie na dziewczynę, a potem skierował swój wzrok na mnie. Zadałem sobie pytanie, jak też wyglądałby z podbitym okiem, lecz starałem się bardzo, aby nie można było odczytać moich myśli z wyrazu twarzy.

— A więc jesteś już dyplomowanym czarnoksiężnikiem, Rod? — zapytał Jerry.

— Tato! — wtrąciła się ponownie Sybil. — Używa się słowa…

— Przymknij się, śliweczko. Potrafisz odpowiedzieć sam, Rod?

— Tego słowa używają tylko ignoranci…

— Spokój! Kiedy czegoś nie wiem, poszukuję na ten temat informacji, tak jak robią to teraz. Nikt, kto siedzi za moim stołem, nie będzie mnie nazywał ignorantem. Czy potrafisz mi odpowiedzieć bez toczenia piany?

Nozdrza Culversona zadrżały, opanował się jednak i oświadczył:

— Odpowiednimi nazwami na określenie adeptów Sztuki są słowa „czarownik” i „czarownica”. „Czarodziej” jest dopuszczalnym terminem, lecz nie jest on ścisły, ponieważ oznacza „maga”, a nie wszyscy magowie są czarownikami i nie wszystkie czarownice uprawiają magię. „Czarnoksiężnik” jest uważany za określenie nie tylko nieścisłe, lecz również obraźliwe, ponieważ wiąże się z kultem diabła, z czym Sztuka nie ma nic wspólnego. Tak więc nie jestem „dyplomowanym czarnoksiężnikiem”. Poprawnym określeniem mojego obecnego statusu są słowa „Dyplomowany mistrz Sztuki”, czyli czarownik.

— Teraz rozumiem! Dziękuję ci i proszę o wybaczenie za użycie w stosunku do ciebie słowa „czarnoksiężnik”… — Jerry umilkł.

Po dłuższej chwili Culverson odezwał się pośpiesznie:

— Och, tak! Ja również pana przepraszam!

— Dziękuję. Pragnąłbym dodać do twoich uwag na temat etymologii, że czarownicę nazywamy też „wiedźmą”, które to określenie pochodzi od słowa „wiedza”, czyli „mądrość”. Jest to słowo używane tylko w rodzaju żeńskim, co może tłumaczyć, dlaczego większość czarownic to kobiety, jak również wskazywać na to, że nasi przodkowie wiedzieli coś, o czym my nie wiemy. Ponadto nazwa „Sztuka” jest skrótem słów „Sztuka Mądrości”. Czy mam rację?

— Co? Och, no jasne! Mądrość. O to właśnie chodzi w Starej Religii.

— Dobrze. Posłuchaj mnie uważnie, synu. Mądrość polega również na tym, żeby nie popadać w gniew bez potrzeby. Prawo nie zwraca uwagi na drobiazgi i człowiek mądry postępuje podobnie. Mam na myśli takie drobiazgi jak na przykład ten, gdy młoda dziewczyna tłumaczy niewiernym, co to jest athama, co nie jest znowu taką tajemnicą, a stary dureń używa niewłaściwego określenia. Pojąłeś mnie?

Jerry ponownie odczekał dłuższy moment, po czym powtórzył cicho:

— Pytałem, czy mnie zrozumiałeś?

Culverson odetchnął głęboko:

— Tak jest. Mądry człowiek nie zwraca uwagi na drobiazgi.

— W porządku. Czy zjesz jeszcze kawałek pieczeni?

Culverson umilkł na pewien czas. Podobnie jak ja i Sybil. Katie, Jerry i Margrethe podtrzymywali strumień towarzyskiej gadaniny, ignorując fakt, że jeden z gości został przed chwilą publicznie porządnie zbesztany. W końcu Sybil zapytała:

— Tato, czy chcecie z mamą, żebym wzięła udział w piątkowym nabożeństwie ku czci ognia?

— Trudno powiedzieć, że chcemy — odparł Jerry. — Wybrałaś już przecież swój własny kościół. Można co najwyżej powiedzieć: „mamy nadzieję”.

— Sybil, dzisiaj wydaje ci się, że niepotrzebny ci żaden inny kościół poza twoim zgromadzeniem — dodała Katie — ale to może się zmienić… i, o ile wiem, Stara Religia nie zabrania swoim wyznawcom brać udziału w obrzędach innych wiar.

— To skutek stuleci, tysiącleci prześladowań, pani Farnsworth — wtrącił Culverson. — Nasze prawa nadal mówią, że każdy wyznawca musi należeć do jakiegoś ogólnie akceptowanego kościoła. W dzisiejszych czasach nie staramy się już jednak nikogo do tego zmuszać.

— Rozumiem — zgodziła się Katie. — Dziękuję ci, Rodericku. Sybil, ponieważ twój nowy kościół zachęca do członkostwa w innych, byłoby nieźle, żebyś chodziła na nabożeństwa w miarę regularnie, po prostu ze względu na opinię. To ci się może jeszcze przydać.

— No właśnie — zgodził się jej ojciec. — Chodzi o opinię. Czy przyszło ci kiedyś do głowy, córeczko, iż fakt, że twój tata jest niezłomną podporą kongregacji z książeczką czekową zawsze pod ręką i drugi fakt, że sprzedaje więcej „Cadillaców” niż jakikolwiek inny pośrednik w Teksasie, mogą mieć ze sobą coś wspólnego?

— Tato, to brzmi całkiem bezwstydnie.

— Zgadza się. W ten sposób sprzedaje się „Cadillaki”. Nie używaj też nazwy „kult ognia”. Wiesz, że jest niewłaściwa. Oddajemy cześć nie płomieniowi, lecz temu, co on reprezentuje.

Sybil zmięła serwetkę. Przez chwilę wyglądała na zakłopotaną trzynastolatkę, a nie na dojrzałą kobietę, co sugerowało jej ciało.

— W tym właśnie rzecz, tato. Od urodzenia płomień oznaczał dla mnie oczyszczanie, uzdrawianie i niekończące się życie, dopóki nie zaczęłam studiować Sztuki. Jej historii. Tato, dla czarownicy… ogień oznacza sposób, w jaki nas zabijają!

Byłem tak wstrząśnięty, że niemal przestałem oddychać. Mam wrażenie, że nie dotarło do mnie naprawdę, na poziomie emocjonalnym, że tych dwoje — niesympatyczny, lecz niczym niewyróżniający się wyrostek i młoda rozkoszna dziewczyna… córka Katie i córka Jerry’ego, naszych dwojga niezrównanych Dobrych Samarytanów — że tych dwoje było czarownikami!

Tak, tak. Znam to. Księga Wyjścia dwadzieścia dwa, werset siedemnasty: „Nie pozwolisz żyć takiej, która się oddaje czarom”. Równie uroczysty nakaz, co Dziesięcioro Przykazań, dany Mojżeszowi bezpośrednio przez Boga w obecności wszystkich dzieci Izraela…

Co więc robię, dzieląc się chlebem z czarownikami?

Nazwijcie mnie tchórzem. Nie wstałem z miejsca, aby ich potępić.

Siedziałem spokojnie.

— Och, kochanie! To było dawno temu, w Średniowieczu. Nie dzisiaj, nie tu i nie teraz — stwierdziła Katie.

Culverson odparł:

— Pani Farnsworth, każdy z nas wie, że polowania na czarownice mogą się w każdej chwili zacząć od nowa. Wystarczy nawet jeden rok złych plonów. Poza tym Salem wcale nie wydarzyło się tak dawno temu. Ani tak daleko. Chrześcijanie jeszcze nie wymarli — ciągnął. — Gdyby tylko mogli, znowu podpaliliby stosy. Jak w Salem.

To była wspaniała okazja do tego, aby trzymać gębę na kłódkę. Zamiast tego palnąłem:

— W Salem nie spalono żadnej czarownicy.

Spojrzał na mnie:

— A co ty możesz o tym wiedzieć?

— Palono je w Europie, nie u nas. W Salem czarownice powieszono, oprócz jednej, którą sprasowano na śmierć(Nigdy nie powinni byli używać ognia. Pan Bóg nakazał nam nie pozwolić im żyć, a nie skazywać na śmierć w męczarniach.)

Spojrzał na mnie ponownie:

— No i co z tego? Uważasz, że to było słuszne?

— Nic takiego nie powiedziałem! (Wybacz mi, dobry Boże!)

— Nakazuję przerwać tę dyskusję! — wtrącił się Jerry. — Nie będziemy więcej poruszać tego tematu przy stole. Sybil, nie musisz brać udziału w nabożeństwie, jeśli cię to denerwuje lub przypomina ci o tragicznych wydarzeniach. Skoro już mowa o wieszaniu, to co zrobimy z tym obrońcą „Dallas Cowboys”?

Po dwóch godzinach Jerry Farnsworth i ja ponownie zasiedliśmy w tym samym pokoju. Tym razem był to Remington numer trzy — za oknami śnieżna burza, od czasu do czasu zimny powiew nad podłogą. W pewnej chwili usłyszałem odległe wycie wilka. Ogień w kominku był czystą przyjemnością. Farnsworth nalał nam kawy i podał brandy w kieliszkach tak wielkich, że mogłyby w nich pływać złote rybki.

— Słyszałeś o szlachetnej brandy — powiedział — jak „Napoleon” czy „Carlos Primero”. To jest królewska brandy. Tak królewska, że ma hemofilię.

Zakrztusiłem się. Nie spodobał mi się ten żart. Wciąż miałem mdłości wywołane myślą o czarownicach. Umierających czarownicach. Wierzgających piętami w powietrzu lub tańczących w płomieniach. Wszystkie miały słodką twarz Sybil. Czy Biblia podaje gdzieś definicję „czarownicy”? Czy to możliwe, że ci współcześni adepci Sztuki byli czymś zupełnie innym niż to, co Jehowa rozumiał pod słowem „czarownica”?

Nie wykręcaj się, Alec! Załóżmy, że „czarownica” w Księdze Wyjścia oznacza dokładnie to samo co w dzisiejszym Teksasie. Jesteś sędzią, a ona przyznała się do winy. Czy potrafisz skazać nastoletnią córkę Katie na śmierć przez powieszenie? Czy uruchomisz zapadnię? Nie wykręcaj się chłopcze. Wykręcałeś się przez całe życie.

Poncjusz Piłat umył ręce.

Nie skażę czarownicy na śmierć! Wybacz mi, Panie. Nie mogę tego uczynić.

— Za sukces twojego przedsięwzięcia — powiedział Jerry — twojego i Margie. Wypij to powoli. W ten sposób nie upijesz się. To tylko uspokoi twoje nerwy i wzmocni twój rozum. No więc, Alec, powiedz mi, dlaczego spodziewasz się końca świata.

Przez następną godzinę wymieniłem mu wszystkie dowody, podkreślając, że nie tylko jedno, lecz wiele proroctw zgadzało się co do znaków: Apokalipsa, Daniel, Ezechiel, Izajasz, Paweł w listach do Tesaloniczan i do Koryntian oraz sam Jezus we wszystkich czterech Ewangeliach po kolei.

Ku mojemu zdziwieniu Jerry miał egzemplarz Biblii. Wybrałem cytaty łatwe do zrozumienia dla laika. Zapisałem mu rozdziały i wersety, aby mógł przestudiować je później. Oczywiście Pierwszy List do Tesaloniczan 4, 15 — 17 i dwudziesty czwarty rozdział Ewangelii Świętego Mateusza — wszystkie pięćdziesiąt jeden wersetów, następnie te same proroctwa u Łukasza, w tym 21, 32 z jego napomnieniem o „tym pokoleniu”, co wielu wprowadziło w błąd. W rzeczywistości Chrystus powiedział, że pokolenie, które ujrzy zapowiedziane znaki, dożyje chwili Jego powrotu, usłyszy głos i doświadczy dnia sądu. Sens jest jasny, jeśli przeczyta się całość. Błędy wzięły się stąd, że wybierano jedynie fragmenty, pomijając resztę. Przypowieść o drzewie figowym wyjaśnia tę sprawę.

Wybrałem także dla niego w Izajaszu, Danielu i innych księgach proroctwa starotestamentowe odpowiadające proroctwom Nowego Testamentu. Wręczyłem mu tę listę proroctw z naleganiem, aby przestudiował je dokładnie, a jeśli napotka jakieś trudności, przeczytał po prostu więcej. A przede wszystkim zwrócił się do Boga.

— Proście, a będzie wam dane! Szukajcie, a znajdziecie!

— Mogę się zgodzić z jednym, Alec — powiedział. — Wydarzenia ostatnich miesięcy przywodzą mi na myśl Armageddon. Może do niego dojść nawet jutro wieczorem. Równie dobrze mógłby to być koniec świata i sąd ostateczny, gdyż tym razem nie będzie co zbierać — zrobił smutną minę. — Kiedyś martwiłem się, w jakim świecie będzie dorastać Sybil. Teraz się martwię, czy dorośnie w ogóle.

— Jerry, zajmij się tym! Odnajdź drogę do łaski! Następnie powiedź do niej swoją żonę i córkę! Nie potrzebujesz mnie ani nikogo oprócz Jezusa. On powiedział: „Oto stoję u drzwi i kołacę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego”. — Apokalipsa 3, 20.

— Ty wierzysz.

— Tak.

— Alec, chciałbym też w to uwierzyć. To przyniosłoby mi pociechę, biorąc pod uwagę to, co się dzieje na świecie. Nie widzę jednak dowodów w snach dawno zmarłych proroków. Można z nich odczytać, co się chce. Teologia nie przynosi żadnego pożytku. Jest jak szukanie w ciemnej piwnicy o północy czarnego kota, którego tam nie ma. Teologowie potrafią wmówić sami sobie wszystko. Och, w moim kościele też, ale przynajmniej są uczciwymi panteistami. Każdy, kto potrafi oddawać cześć Trójcy, twierdząc, że jego religia jest monoteistyczna, jest zdolny uwierzyć w cokolwiek, jeśli tylko będzie miał czas na wymyślenie odpowiedniego uzasadnienia. Wybacz mi szczerość.

— Jerry, w sprawach religii szczerość jest niezbędna. „Ja wiem, Wybawca mój żyje, na ziemi tu będzie ostatni”. To znowu Hiob, rozdział dziewiętnasty. On jest także twoim Wybawcą, Jerry. Modlę się, abyś Go odnalazł.

— Obawiam się, że to mało prawdopodobne.

Jerry wstał z krzesła.

— Nie odnalazłeś go dotąd. Nie poddawaj się! Będę się modlił za ciebie.

— Dziękuję ci za to i za twoje wysiłki. Jak buty?

— Całkiem wygodne.

— Jeśli nadal chcesz jutro ruszyć w drogę, musisz mieć buty, od których nie nabawisz się odcisków po drodze do Kansas. Czy jesteś pewien, że tak jest?

— Tak. Podobnie jak tego, że musimy was opuścić. Gdybyśmy zostali jeszcze dzień, rozpuścilibyście nas tak, że nie wyruszylibyśmy już nigdy.

(Nie powiedziałem mu jednak, że czarownictwo i kult ognia wyprowadziły mnie z równowagi do tego stopnia, że musiałem wyjechać. Nie mogłem go winić za swoją słabość.)

— Chodź, zaprowadzę cię do sypialni. Tylko, cicho. Margrethe mogła już zasnąć. Chyba że nasze panie zasiedziały się jeszcze dłużej niż my.

Przy drzwiach sypialni wyciągnął do mnie rękę.

— Na wypadek, gdybyś ty miał rację, a ja byłbym w błędzie, przyznaj mi, że ty również możesz się potknąć.

— To prawda. Nie jestem w stanie łaski, jeszcze nie. Muszę nad tym popracować.

— Cóż, życzę ci szczęścia… Gdybyś jednak się potknął, spadniesz do mnie w piekle, co?

Odniosłem wrażenie, że Jerry mówi zupełnie poważnie.

— Nie wiem, czy wolno to robić.

— Postaraj się. Ja zrobię to samo. Obiecuję ci — uśmiechnął się — piekielne przyjęcie. Naprawdę gorące!

Odpowiedziałem mu uśmiechem.

— Trzymam cię za słowo.

Po raz kolejny moja ukochana zasnęła, nie rozbierając się. Uśmiechnąłem się do niej bezgłośnie i położyłem przy niej, kładąc jej głowę na moim ramieniu. Zamierzałem pozwolić jej obudzić się powoli, a potem rozebrać biedactwo i położyć do łóżka. Tymczasem musiałem rozważyć tysiące — no, może dziesiątki — myśli.

Po chwili dotarło do mnie, że robi się jasno. Następnie stwierdziłem, że leżymy na czymś nierównym i drapiącym. Gdy zrobiło się jaśniej, zauważyłem, że znajdujemy się w stodole, rozciągnięci na belach siana.

Загрузка...