Bo byłem głodny, a daliście mi jeść,
byłem spragniony, a daliście mi pić,
byłem przybyszem, a przyjęliście mnie
— Albo, żeby wyrazić się ściślej, góra lodowa znalazła się w tym miejscu i zderzyła się ze statkiem dlatego, by nie dopuścić, abym porównał odcisk swojego kciuka z odciskiem kciuka Grahama w jego prawie jazdy. Możliwe, że statek nie zatonął. To nie było konieczne.
Margrethe nie odrzekła nic, dodałem więc spokojnie:
— No proszę, kochanie, powiedz to! Wyduś to z siebie! Nie mam nic przeciwko temu. Jestem wariatem. Paranoikiem.
— Alec, nie powiedziałam tego. Nawet nie pomyślałam. Nigdy by mi to do głowy nie przyszło.
— Nie, nie powiedziałaś. Tym razem jednak nie można wszystkiego zwalić na „utratę pamięci”. O ile, rzecz jasna, oboje widzieliśmy to samo. Powiedz, co widziałaś?
— Widziałam niezwykły przedmiot na niebie. Słyszałam go również. Powiedziałeś, że to maszyna latająca.
— No cóż, myślę, że tak to się powinno nazywać. Jeśli jednak tak sobie życzysz, możesz to nazwać… hmm… „gumpeżagiel”. Coś nowego i niezwykłego. Jak wygląda „gumpeżagiel?” Opisz mi go.
— To był przedmiot poruszający się po niebie. Przyleciał stamtąd, potem przeleciał bezpośrednio nad nami i zniknął tam (wskazała palcem w kierunku północnym). Był mniej więcej w kształcie krzyża. Krucyfiksu. Poprzeczny fragment miał na sobie wypukłości, chyba cztery. Na przednim końcu były oczy, jak u wieloryba, a na tylnym płetwy, też jak u wieloryba. Wieloryb ze skrzydłami, tak to wyglądało. Alec, wieloryb lecący w powietrzu!
— Myślisz, że to było żywe?
— Hmm. Nie wiem. Chyba nie. Nie wiem, co myśleć.
— Nie sądzę, żeby to było żywe. Myślę, że to maszyna. Maszyna latająca. Łódź ze skrzydłami. Wszystko jedno, czy to maszyna, czy też latający wieloryb. Czy kiedykolwiek w życiu widziałaś coś takiego?
— Alec, to było tak niezwykłe, że wciąż trudno mi uwierzyć, iż to widziałam.
— Wiem o tym. Ty jednak dostrzegłaś to pierwsza i wskazałaś mnie, a więc nie wmówiłem ci, że to widzisz.
— Nie zrobiłbyś czegoś takiego.
— Nie, nie zrobiłbym. Cieszę się jednak, że to ty dostrzegłaś to pierwsza, kochana dziewczyno. To znaczy, że to istnieje naprawdę i nie jest jedynie wytworem mojego chorego mózgu. Ten przedmiot nie pochodzi ze świata, który znasz… mogę ci też przysiąc, że nie jest to jeden ze sterowców, o których ci mówiłem, i że nie pochodzi ze świata, w którym się wychowałem. Znaleźliśmy się więc w nowym, trzecim świecie — westchnąłem — za pierwszym razem koniecznie musiałem zobaczyć pasażerski dwudziestotysięcznik, aby się przekonać, że znalazłem się w innym świecie. Tym razem jeden rzut oka na coś, co po prostu nie mogło istnieć w moim świecie, wystarczył, abym dowiedział się, że znowu mi to zrobili. Zamienili światy w chwili, gdy byłem nieprzytomny. Tak mi się przynajmniej zdaje. Tak czy inaczej sądzę, że zrobili to; aby powstrzymać mnie przed porównaniem tych dwóch odcisków kciuka. Paranoja. Urojenie, że cały świat spiskuje przeciwko tobie. Z tym, że to nie jest urojenie.
Spojrzałem jej w oczy:
— Jak myślisz?
— Alec… czy to możliwe, że zdawało się nam obojgu? Może to delirium? Mamy za sobą ciężkie przejścia. Ty uderzyłeś się w głowę, ja również mogłam się uderzyć w swoją podczas zderzenia z górą lodową.
— Margrethe, w delirium nie moglibyśmy mieć identycznych halucynacji. Gdybyś po obudzeniu stwierdziła, że zniknąłem, byłoby to potwierdzeniem twojej hipotezy. Ale ja nie zniknąłem. Jestem tu z tobą. Poza tym należałoby jeszcze wyjaśnić, skąd się wzięła góra lodowa tak daleko na południe. Paranoja to prostsze wyjaśnienie. Ale jednak ten spisek jest skierowany przeciwko mnie. Ty zostałaś w niego zamieszana jedynie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Przykro mi. (Wcale nie było mi przykro. Tratwa na środku oceanu nie jest miejscem dla samotnego człowieka. Razem z Margrethe czułem się tam jednak jak w raju.)
— Nadal myślę, że wspólna halucynacja jest… Alec, ona wraca! — zawołała wskazując palcem.
Z początku nie widziałem nic, potem jednak zobaczyłem. Punkt, który przybliżając się, przybrał kształt krzyża. Kształt, który rozpoznałem jako „maszynę latającą”. Obserwowałem, jak się zbliża.
— Margrethe, to z pewnością zawróciło. Musiało nas dostrzec. Czy musieli. Albo musiał. Wszystko jedno.
— Możliwe.
W miarę jak maszyna się zbliżała, zauważyłem, że nie przeleci nad nami, lecz raczej pomknie na prawo od nas.
— To nie jest ta sama — oświadczyła nagle Margrethe.
— Nie jest to również latający wieloryb, chyba że w tych okolicach latające wieloryby mają pod swoimi bokami namalowane szerokie czerwone pasy.
— To nie jest wieloryb. To znaczy, chciałam powiedzieć, że to nie jest żywe. Masz rację, Alec, to jest maszyna. Kochanie, czy rzeczywiście myślisz, że w środku są ludzie? To mnie przeraża.
— Myślę, że byłbym bardziej przerażony, gdyby w środku nie było ludzi. (Przypomniałem sobie fantastyczne opowiadanie tłumaczone z niemieckiego, opisujące świat zamieszkały wyłącznie przez automatyczne maszyny. To nie była przyjemna opowieść.) W gruncie rzeczy to dobra wiadomość. Oboje wiemy teraz, że pierwsza maszyna nie była snem ani halucynacją. To potwierdza ostatecznie fakt, że znajdujemy się w innym świecie. Z tego wynika, że zostaniemy uratowani.
— Nie rozumiem związku — odpowiedziała niepewnym głosem.
— To dlatego, że wciąż nie chcesz uznać mnie za paranoika. Dziękuję ci za to, kochanie, ale to jest najprostsza hipoteza. Gdyby ten dowcipniś, który zaaranżował całą sprawę, zamierzał mnie zabić, miał okazję to zrobić przy zderzeniu z górą lodową. Albo wcześniej w dole pełnym ognia. On jednak nie zamierza mnie zabić, przynajmniej na razie. Bawi się ze mną w kotka i myszkę. Tak więc zostanę uratowany. Ty również, ponieważ jesteśmy razem. Byłaś ze mną, gdy statek zderzył się z górą lodową — twój pech! Jesteś ze mną teraz, a więc zostaniesz uratowana — twoje szczęście! Nie odrzucaj prawdy, kochanie! Miałem kilka dni na to, aby przyzwyczaić się do tej myśli i stwierdziłem, że można to zrobić, jeśli podejść do tego na luzie. Paranoja wyraża najbardziej racjonalny stosunek do świata opartego na spisku.
— Ależ Alec, świat nie powinien być urządzony w ten sposób.
— Słowo „powinien” nie ma tu nic do rzeczy, najdroższa. Podstawą filozofii jest akceptacja świata takiego, jakim jest, a nie próby dopasowania go do kształtu, jaki, naszym zdaniem, powinien mieć. O, kurczę! — dodałem. — Nie przewracaj się na drugą stronę! Nie chcesz chyba stać się kąskiem dla rekina teraz, gdy znaleźliśmy dowód na to, że zostaniemy uratowani.
Przez prawie godzinę nie wydarzyło się nic, oprócz tego, że dostrzegliśmy dwa wspaniałe marliny. Chmury rozpierzchły się i zacząłem się niepokoić, czy ratunek nadejdzie szybko. Byli mi chyba winni przynajmniej to, żeby uchronić mnie przed poparzeniem trzeciego stopnia. Margrethe mogła być zdolna znieść nieco większą dawkę słońca niż ja. Była blondynką, lecz ciało miała opalone na kolor ciepłej grzanki. Wyglądała ślicznie! Ja jednak byłem biały jak pomocnik młynarza — z wyjątkiem twarzy i rąk, i po wystawieniu się na tropikalne słońce przez cały dzień wylądowałbym w szpitalu. Albo i gorzej.
Na wschodnim horyzoncie majaczyły teraz niewyraźne szare kształty, które mogły być górami. Tak przynajmniej sobie powtarzałem, choć niewiele można dostrzec, gdy masz oczy zaledwie na wysokości siedmiu cali nad powierzchnią wody. Jeśli rzeczywiście były to góry lub wzgórza, oznaczało to, że ląd znajdował się w odległości niewielu mil. W każdej chwili mogliśmy dostrzec łodzie z Mazatlanu… o ile Mazatlan istniał w tym świecie. O ile…
Nagle pojawiła się następna maszyna latająca. Przypominała ona dwie poprzednie tylko w niewielkim stopniu. Tamte leciały równolegle do wybrzeża — pierwsza nadleciała z południa, a druga z północy. Ta natomiast przyleciała wprost od brzegu, kierując się ogólnie w kierunku zachodnim, choć leciała zygzakiem.
Przeleciała na północ od nas, potem zawróciła, zataczając wokół nas krąg. Leciała na tyle nisko, iż mogłem dostrzec, że w środku rzeczywiście są ludzie. Było ich chyba dwóch.
Trudno jest opisać jej kształt. Wyobraźcie sobie wielki latawiec skrzyniowy — około czterdziestu stóp długości i czterech szerokości — z odstępem około trzech stóp pomiędzy obydwoma powierzchniami lotnymi. Wyobraźcie sobie też, że latawiec ten umieszczono pod kątem prostym do przedmiotu przypominającego łódź czy raczej kajak Esquimau, lecz większego, znacznie większego — mnie więcej tej samej wielkości co latawiec. Poniżej tego wszystkiego znajdowały się jeszcze dwa mniejsze kajakowate przedmioty, równoległe do większego. Na jednym z końców tego spłaszczonego „cygara” umieszczony był silnik (jak to stwierdziłem później), a przed nim powietrzna śruba, przypominająca wodną śrubę statku. To zauważyłem później.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem tę niewiarygodną konstrukcję, śruba powietrzna obracała się tak szybko, że po prostu nie sposób było jej dostrzec. Można ją jednak było usłyszeć. Ogłuszający hałas wywoływany przez tę machinę nie ustawał ani na chwilę.
Maszyna zawróciła w naszą stronę i skręciła w dół tak, że kierowała się prosto na nas. Wyglądała zupełnie jak pelikan nurkujący w powietrzu, aby schwytać rybę.
My byliśmy tą rybą. To było przerażające. Przynajmniej dla mnie, Margrethe nawet nie pisnęła. Niemniej ścisnęła moje palce bardzo mocno. Fakt, że nie byliśmy rybami, i że maszyna nie mogła nas zjeść, ani nie miałaby ochoty tego zrobić, wcale nie zmniejszył grozy sytuacji.
Pomimo mojego strachu (lub może z jego powodu) widziałem teraz, że cała konstrukcja była przynajmniej dwa razy większa, niż mi się wydawało, gdy po raz pierwszy ujrzałem latającą maszynę wysoko na niebie. Prowadziło ją dwóch szoferów siedzących obok siebie za oknem w części przedniej. Jeśli chodzi o silnik, okazało się, że są dwa, umieszczone pomiędzy skrzydłami „latawca”, jeden na prawo, drugi na lewo od szoferów.
Dosłownie w ostatniej chwili maszyna uniosła się w górę jak koń skaczący przez przeszkodę i przeleciała tuż nad nami. Towarzyszący jej podmuch o mało nie strącił nas z tratwy. Wskutek hałasu zaczęło dzwonić mi w uszach.
Maszyna uniosła się nieco w górę i zawróciła w naszą stronę, kierując się jednak teraz nieco w bok. Bliźniacze dolne kajaki dotknęły wody, wywołując na niej imponujący ślad przypominający ogon komety. Następnie cała konstrukcja zwolniła, zatrzymała się i stanęła w miejscu, na wodzie, nie tonąc!
Śruby powietrzne poruszały się teraz bardzo powoli, tak że mogłem ujrzeć je z bliska… i podziwiać pomysłowość inżynierów, którzy je skonstruowali. Przypuszczam, że nie były tak wydajne jak wydrążone śruby powietrzne używane w naszych sterowcach, stanowiły jednak eleganckie rozwiązanie problemu w miejscu, gdzie wydrążenie byłoby utrudnione lub wręcz niemożliwe. Z drugiej strony jednak te piekielnie hałaśliwe silniki! Nie mogłem zrozumieć, w jaki sposób inżynierowie mogli się z tym pogodzić. Jak mawiał jeden z moich profesorów (w czasach, zanim termodynamika przekonała mnie, że mam powołanie do stanu duchownego), hałas jest zawsze skutkiem ubocznym niedostatecznej wydajności. Prawidłowo skonstruowany silnik jest cichy jak grób.
Maszyna zawróciła ponownie, kierując się w naszą stronę, tym razem wolniuteńko. Jej szoferzy poprowadzili ją tak, że niemal zatrzymała się w odległości kilku stóp od nas. Jeden z nich wypełznął z pomieszczenia znajdującego się z tylu od okna i złapał się lewą ręką za jeden z pionowych prętów łączących ze sobą obie powierzchnie latawca. W drugiej ręce trzymał zwój liny. Gdy maszyna mijała nas, rzucił linę w naszą stronę. Złapałem ją, zaciskając na niej ręce. Sam nie wpadłem do wody, ponieważ Margrethe z kolei złapała mnie.
Podałem jej linę.
— Pozwól, żeby cię wciągnął do środka. Ja wejdę do wody i podążę za tobą.
— Nie!
— Co to znaczy „nie”? Nie ma teraz czasu, aby się sprzeczać. Zrób to!
— Alec, bądź cicho! On chce nam coś powiedzieć.
Zamknąłem usta, czując się cokolwiek obrażony. Margrethe nasłuchiwała uważnie. (Nie miało sensu, żebym słuchał, co mówi szofer. Mój hiszpański ograniczał się do „Gracias” i „Por favor”. Zamiast tego przeczytałem litery na boku maszyny: EL GUARDACOSTAS REAL DE MEXICO).
— Alec, on mówi, żebyśmy uważali na rekiny.
— O, kurczę!
— No, właśnie. Mamy pozostać na miejscu. On będzie delikatnie ciągnął za linę. Chyba chce nas wprowadzić do maszyny tak, żebyśmy nie musieli wchodzić do wody.
— To mi się podoba!
Spróbowaliśmy tego dokonać, lecz nie udało się. Zaczął wiać silniejszy wiatr, który wywierał większy efekt na maszynę latającą niż na nas. Nasiąknięty wodą materac był praktycznie przykuty do miejsca. Jego powierzchnia żaglowa równała się niemal zeru. Zamiast więc wciągnąć nas do maszyny, mężczyzna na drugim końcu liny zmuszony był popuszczać ją coraz bardziej, aby nie wciągnąć nas do wody.
Zawołał coś do nas. Margrethe odpowiedziała mu. Wymienili jeszcze kilka okrzyków, po czym Margrethe zwróciła się do mnie:
— Mówi, żebyśmy puścili linę. Ruszą z miejsca i ponownie zawrócą w naszą stronę, tym razem prosto na nas, ale bardzo powoli. W momencie, gdy będą najbliżej, musimy spróbować wdrapać się do „aeroplano”. Do tej maszyny.
— Zgoda.
Maszyna oddaliła się, ślizgając się po powierzchni wody, po czym zawróciła w naszą stronę. Podczas oczekiwania nie odczuwaliśmy nudy. Płetwa grzbietowa wielkiego rekina dostarczała nam rozrywki. Nie zaatakował nas. Najwyraźniej nie myślał (myślał?), że nadajemy się do jedzenia. Przypuszczalnie widział tylko dolną część materaca.
Maszyna latająca skierowała się prosto w naszą stronę jak monstrualna ważka, ślizgająca się po powierzchni wody.
— Kochanie, gdy będzie nas mijać, spróbuj się złapać najbliższego pręta — powiedziałem. — Popchnę cię, a potem podążę za tobą.
— Nie, Alec.
— Co to znaczy „nie”? — zdenerwowałem się. Margrethe była wspaniałą towarzyszką, lecz bywała uparta w najmniej odpowiednich momentach.
— Nie możesz mnie popchnąć. Nie masz punktu oparcia. Nie możesz wstać ani nawet usiąść. Hmm. Spróbuj się wgramolić z prawej strony, a ja z lewej. Jeśli ktoś z nas chybi, wracajmy na materac — i to szybko. „Aeroplano” zawróci po raz kolejny.
— Ale…
— Tak kazał nam postąpić!
Nie było już czasu. Maszyna znalazła się tuż obok. Jej „nogi”, czy belki, łączące dwa dolne kształty z kadłubem, minęły materac, jeden tuż obok mnie, drugi w zasięgu Margrethe.
— Teraz! — krzyknęła. Skoczyłem w swoją stronę i chwyciłem się belki. Moja prawa ręka o mało nie została wyrwana z korzeniami, lecz wspinałem się uparcie jak małpa. Złapałem się obiema rękami za podwozie, oparłem stopę na poziomym kajaku i odwróciłem głowę. Ujrzałem rękę sięgającą w stronę Margrethe, która wdrapała się w górę, została wciągnięta na skrzydło latawca i zniknęła. Ponownie rozpocząłem wspinaczkę. Nagle przelewitowałem aż na skrzydło. Normalnie nie potrafię lewitować, lecz tym razem zdopingował mnie widok brudnobiałej płetwy, za dużej na jakąkolwiek przyzwoitą rybę, przecinającej wodę w pobliżu mojej stopy.
Znalazłem się tuż obok małej kabiny, z której kierowano tym niezwykłym pojazdem. Drugi z mężczyzn (nie ten, który wyszedł na zewnątrz, aby nam pomóc) wystawił głowę przez okno, uśmiechnął się do mnie, sięgnął ręką do tyłu i otworzył niewielkie drzwiczki. Wpełznąłem do środka głową naprzód. Margrethe już tam była.
W środku znajdowały się cztery fotele, dwa na przedzie, gdzie siedzieli szoferzy, i dwa z tyłu, przeznaczone dla nas.
Szofer siedzący po mojej stronie rozejrzał się dokoła i powiedział coś, gapiąc się — widziałem to! — na Margrethe. To prawda, że była naga, ale to nie była jej wina i dżentelmen nie powinien się na nią gapić.
— Mówi — wyjaśniła Margrethe — że musimy zapiąć pasy. Chyba chodzi mu o to… — Mocowała się ze sprzączką umieszczoną na końcu pasa, którego drugi koniec był przytwierdzony do kadłuba.
Stwierdziłem, że siedzę na takiej samej sprzączce, która wbija się w mój poparzony grzbiet. Nie spostrzegłem jej dotąd. Zbyt wiele rzeczy zwracało moją uwagę. (Dlaczego nie trzymał gał przy sobie! Byłem gotów wrzasnąć na niego. To, że przed chwilą uratował jej życie — i moje — narażając swe własne, nie miało znaczenia w tym momencie. Byłem po prostu coraz bardziej wściekły, że wykorzystywał bezbronną kobietę.)
Zająłem się tym skubanym pasem, starając się nie patrzeć na tego typa. Tamten powiedział coś do swego towarzysza, który zgodził się z nim entuzjastycznie. Margrethe przerwała dyskusję.
— Co oni gadają? — zapytałem.
— Ten biedak chce mi odstąpić własną koszulę. Sprzeciwiłam się… ale nie na tyle mocno, żeby temu zapobiec. To bardzo szlachetne z ich strony i, choć nie jestem przeczulona w tej sprawie, czuję się lepiej, gdy — przebywając w towarzystwie nieznajomych — mam coś na grzbiecie.
Posłuchała jeszcze przez chwilę i dodała:
— Spierają się, któremu z nich przypadnie ten zaszczyt.
Zamknąłem gębę na kłódkę. Przeprosiłem ich w myśli. Założę się, że nawet rzymski papież rzucił w swym życiu ukradkowe spojrzenie, jeden czy dwa razy.
Najwyraźniej mężczyzna siedzący po prawej stronie odniósł zwycięstwo w tym sporze. Zaczął wiercić się w swym fotelu — nie mógł wstać — aż wreszcie ściągnął koszulę i podał ją Margrethe.
— Senorita. Por favor.
Dodał coś jeszcze, co wykraczało poza moją znajomość języka. Margrethe odpowiedziała mu z godnością i wdziękiem, a potem wciąż rozmawiając z nim, wcisnęła się w koszulę, która okryła w znacznej części jej nagość. Zwróciła się w moją stronę:
— Kochanie, dowódca to Teniente Anibal Sanz Garcia, a jego pomocnik to Sargento Roberto Dominguez Jones, obaj z Królewskiej Meksykańskiej Straży Przybrzeżnej. Zarówno porucznik, jak i sierżant chcieli mi odstąpić koszulę, ale sierżant wygrał grę w palce, dostałam więc ją od niego.
— To bardzo szlachetnie z jego strony. Spytaj ich, czy mają w tej maszynie coś, co ja mógłbym założyć!
— Spróbuję.
Wypowiedziała kilka zdań. Usłyszałem własne nazwisko. Następnie przeszła z powrotem na angielski.
— Panowie, mam zaszczyt przedstawić mojego męża. Oto senior Alexandro Graham Hergensheimer.
Przeszła z powrotem na hiszpański. Po chwili uzyskała odpowiedź.
— Porucznik jest zrozpaczony, lecz musi przyznać, że nie mogą ci nic zaoferować. Przysięga jednak na cześć swojej matki, że coś się dla ciebie znajdzie, gdy tylko dotrzemy do kwatery głównej Straży Przybrzeżnej w Mazatlanie. Teraz nalega, żebyśmy zapięli mocno pasy, gdyż za chwilę wzbijemy się w powietrze. Alec, boję się!
— Nie trzeba. Będę cię trzymał za rękę.
Sierżant Dominguez odwrócił się ponownie w naszą stronę, trzymając w ręku manierkę.
— Agua?
— Na Boga, tak! — krzyknęła Margrethe. — Si, si, si!
Nigdy woda nie smakowała mi tak bardzo.
Gdy zwróciliśmy manierkę, porucznik rozejrzał się dokoła, uśmiechnął się szeroko, skierował swój kciuk w górę w geście starym jak Koloseum i zrobił coś, co przyśpieszyło pracę silników maszyny. Dotąd pracowały wolniutko, ale teraz przyśpieszyły ze wściekłym hałasem. Maszyna skręciła, pilot skierował ją pod wiatr.
Od rana wiała bryza, lecz teraz na szczytach fal zaczęła się pokazywać biała piana. Porucznik jeszcze bardziej zwiększył obroty silników, które pracowały z niewiarygodną gwałtownością i ruszyliśmy naprzód, obijając się o powierzchnię wody, a potem wszystko w środku dygotało.
Nagle zaczęliśmy uderzać w mniej więcej co dziesiątą falę z niewiarygodną siłą, chyba próbując wzlecieć. Nie rozumiem, dlaczego maszyna się nie rozbiła. Wtem znaleźliśmy się dwadzieścia stóp nad powierzchnią wody. Wstrząsy ustały, lecz wibracja i hałas trwały nadal. Wzbiliśmy się ostro w górę, a potem zawróciliśmy i ponownie zaczęliśmy opadać.
O mały włos nie zwymiotowałem całej, tak cennej, wody. Tuż pod nami rozpościerała się lita ściana oceanu. Porucznik odwrócił głowę i krzyknął coś do nas.
Chciałem mu powiedzieć, żeby patrzył, gdzie leci, ale ugryzłem się w język.
— Co on powiedział?
— Mówi, żebyśmy spojrzeli tam, gdzie wskaże palcem. „El tiburón blanco grande” — wielki biały rekin, który o mało nas nie pożarł.
(Mógłbym sobie darować ten widok.) W rzeczy samej, w samym środku ściany wody widać było szare widmo zaopatrzone w płetwę przecinającą fale. Gdy już byłem pewien, że uderzymy prosto w szczyt tej płetwy, ściana odchyliła się w bok, jakaś siła wtłoczyła moje pośladki w siedzenie, w uszach mi zaszumiało i po raz drugi udało mi się nie zwymiotować na naszego gospodarza, tylko wyłącznie dzięki żelaznej sile woli. Maszyna wyrównała lot i nagle podróż stała się niemal wygodna, pomijając łoskot silników i wibrację.
Latanie sterowcem jest jednak znacznie przyjemniejsze.
Gdy tylko znaleźliśmy się w powietrzu, natychmiast dostrzegliśmy pofałdowane wzgórza rozciągające się poza linią brzegu, tak trudne do zauważenia z naszej tratwy. Ujrzeliśmy także cały wachlarz pięknych plaż oraz miasto, w którego stronę się kierowaliśmy. Sierżant spojrzał w tamtym kierunku, wskazał na miasto i wymamrotał coś.
— Co on mówi?
— Sierżant Roberto powiedział, że przylecimy akurat na obiad. Użył słowa „almuerzo”, ale dodał, że dla nas będzie to śniadanie — „desayuno”.
Mój żołądek postanowił nagle uspokoić się na chwilę.
— Powiedz mu, że nie musi gotować tego konia. Zjem go na surowo.
Margrethe przetłumaczyła. Obaj mężczyźni roześmiali się. Po chwili porucznik obniżył lot i przystąpił do lądowania na powierzchni wody, cały czas oglądając się przez ramię i rozmawiając z Margrethe, która nie przestawała się uśmiechać, wbijając jednocześnie paznokcie w moją prawą dłoń.
Wylądowaliśmy. Nikt nie stracił życia. Sądzę jednak, że sterowce są znacznie bezpieczniejsze.
Obiad! Wszystko szło ku lepszemu.